Prof. Bohdan Szklarski: To trafna analogia. Sam często powtarzam to tym, którzy mają przekonanie, że Trump to jedyny i niepowtarzalny fenomen Ameryki. A to przecież nieprawda. Wystarczy spojrzeć na bohaterów, których chętnie cytuje: obok Ronalda Reagana i Andrew Jacksona jest też Theodore Roosevelt. Ten ostatni pojawił się właśnie w okresie Gilded Age. Sam Trump zdecydowanie wpisał się w nurt darwinizmu społecznego, który królował u schyłku XIX w. To czas wiary, że najważniejsze są instytucje gospodarcze, a nie państwowe, i to one porządkują scenę polityczno-społeczną. Przez trzy i pół roku prezydentury Trumpa gospodarce wiodło się przecież świetnie. Po Obamie Trump nic nie zepsuł, a dodał jeszcze obniżkę podatków. Nastąpiło przyspieszenie w myśl reaganowskiej koncepcji, że gdy bogaci się bogacą, zyskuje całe społeczeństwo.
Ale to raczej nie z sukcesami gospodarczymi kojarzy się jego prezydentura?
– Gdyby nie forma komunikacji, to Trump nie miałby tak złej opinii. Wiele polityk, które realizował, było kontynuacją tego, co zapoczątkowali jego poprzednicy, łącznie z murem na granicy z Meksykiem, który zaczął już powstawać za Busha i był umacniany za Obamy. Nieznośna w przypadku prezydentury Trumpa była jednak jego transparentność. Komunikowanie wszystkiego dosadnie i wprost, z użyciem mediów społecznościowych. A przecież polityka musi powstawać w ciszy, bo jako jej odbiorcy musimy mieć wrażenie, że jest przemyślana i skonsultowana. W tej swojej otwartości Trump był podobny do Theodore’a Roosevelta. To on wprowadził do polityki prezydenta, który jest na zdjęciach i na filmach. Jest aktywny, nie tylko przemawia, ale podróżuje i trafia do ludzi. Właśnie ta jego otwartość sprawiła, że był dla Amerykanów pierwszym ukochanym prezydentem. I Trump robił to samo. Tylko że on trochę przesadził. Oczekujemy, że polityka będzie płynąć z mądrości państwa, a tu nagle objawia się taki Ludwik XIV, który mówi: „państwo to ja”. I ten jaśnie oświecony nie czyta żadnych raportów i analiz, nie słucha rad, nie ma cierpliwości i wie, bo wie. Bo mówi mu to jego intuicja. Trump był w swoim działaniu bardzo wałęsowski.
Tyle że Trump nie stał się drugim Theodore’em Rooseveltem, który jednak kończył z tym wiekiem pozłacanym, a rozpoczął erę postępową.
– To był bardzo aktywny prezydent, który wziął na siebie m.in. rolę mediatora między strajkującymi górnikami i kolejarzami a wielkim biznesem. Uważał, że jest po to, aby reprezentować tych, którzy nie są dobrze reprezentowani w polityce. W tym sensie Trump podjął się podobnej misji pojechania do stolicy i wyczyszczenia „tego całego bagna”. Przedstawił się jako człowiek, który jest spoza Waszyngtonu i będzie tam reprezentował lud. To był jego główny sukces: ludzie uwierzyli, że jest outsiderem i głosem tych niesłuchanych, którzy pozostali na marginesie.
Ale górnicy realnie zyskali dzięki Rooseveltowi, a co Trump dał swojemu elektoratowi?
– Prezydenturę Trumpa musimy podzielić na dwa okresy: do stycznia 2020 i później. Bo gdyby nie COVID-19, który ujawnił niemoc państwa i słabość przywództwa, to Trump najpewniej wygrałby drugą kadencję. Start miał dobry, a do chwili wybuchu pandemii wszystkie statystyki gospodarcze i polityczne – np. poziom zamożności czy poczucie godności – szły w górę. Przeciętny Amerykanin miał prawo być zadowolony, bo żyło mu się nieźle. Miał stabilne zatrudnienie, a w USA zaczęto nawet odczuwać braki na rynku pracy.
Obserwując dziś Amerykę, odczuwa się pewien dysonans. Dane Biura ds. Informacji Publicznej pokazują, że pod koniec 2019 roku wskaźnik ubóstwa spadł do najniższego w historii poziomu 10,5 proc., a z drugiej strony czytamy o dramacie klasy średniej, emerytach bez domów i młodych ludziach, którzy zamiast pracy mają długi studenckie. Gdzie leży prawda?
– Tak to wygląda, gdy oglądamy CNN czy MSNBC. Dowiadujemy się, jak potężne jest rozwarstwienie, wracamy do Occupy Wall Street i kwestii najbogatszego 1 proc. Słuchamy Berniego Sandersa, który przecież też ma rację. Bo tu wszyscy mają rację. To jest kraj 340 mln ludzi, gdzie mamy niezmiernie bogatą Kalifornię, w której równocześnie jest najwięcej bezdomnych. Poprawiło się wszystkim, ale jednocześnie rozjechały się statystyki makrospołeczne i to one dają pożywkę ideologicznemu spojrzeniu na politykę.
I nie ma na to rady?
– Amerykanie mają cztery fundamentalne wartości – wolność, równość, indywidualizm i demokracja. W pewnym momencie one zaczęły tracić na spójności. To się zaczęło w latach 60., wraz z ruchem na rzecz praw obywatelskich. Wówczas postulaty równościowe poszły znacznie dalej niż tylko równość praw – bo te już przecież wszyscy mamy – ale także postawiono kwestię równości materialnej. Pojawiło się przekonanie, że funkcjonując we wspólnym systemie gospodarczo-społecznym, powinniśmy mieć równe szanse, ale nie na starcie, lecz na mecie. To na końcu tego biegu powinniśmy być razem. Stąd wyniknęły polityki antydyskryminacyjne, akcje afirmatywne i wszystkie programy, które wspierały mniejszości. Tyle że tak pojęte rozumienie równości mocno rozjeżdża się z fundamentalnym poczuciem wolności. Ten nowy sposób myślenia o równości jako wyrównywaniu szans rodzi ciągły konflikt, zwłaszcza po białej stronie społeczeństwa. Stąd wciąż taka popularność reaganomiki, która zakładała, że państwo nie musi dawać, bo przecież gdy się polepszy wszystkim, to także najuboższym.
Ale czy to nie jest tak, że póki biedę klepali „kolorowi”, to jakoś się z tym godzono, a teraz weszli na scenę biedni biali, którym obiecano ten „amerykański sen”?
– To wszystko już było. To nie jest coś, co się pojawiło w efekcie globalizacji czy nawet kryzysu finansowego. Cofnijmy się do połowy lat 60. Lyndona Johnsona i jego projektu „wielkiego społeczeństwa” (Great Society), który powstał w duchu egalitaryzmu, a jednym z jego zasadniczych elementów była „wojna z biedą” (War on Poverty). Rzeczą, której nikt przed nim nie zrobił, było właśnie pokazanie białej biedy, Amerykanów, którzy w pięć osób śpią na dwóch łóżkach i nawet prądu nie mają w skleconych z przyczep domkach. Ta bieda była zawsze, tylko politycy nie zawsze ją pokazują. Z tego swoją polityczną agendę już w 1968 r. uczynił George Wallace, niezależny kandydat, który o fotel prezydenta walczył z Richardem Nixonem. Już wówczas dotarł do tzw. pasa rdzy, etnicznego serca białej Ameryki w północno-wschodniej części kraju, i dobrze wsłuchał się w jego puls. Podkreślał, że mniejszości mogą liczyć na wsparcie, a biali pozostawieni zostali sami sobie. I jeśli szukać poprzedników Trumpa, to właśnie Wallace byłby bardzo dobrym przykładem. Dotarł do tej samej grupy społecznej i wygrał wybory. Tak jak wcześniej Nixon, a zwłaszcza Reagan, Trump, skradł ich głosy demokratom.
A czy taki projekt „wielkiego społeczeństwa” miałby szansę powodzenia dziś?
– Trzeba zdać sobie sprawę, że od „wielkiego społeczeństwa” nie było żadnego dużego programu społecznego. Gospodarka toczy się niezależnie od polityki, a politycy co jakiś czas tylko wciągają do agendy jakieś pojedyncze wyzwanie, ale nie ma w tym żadnej spójności. Dziś nic innego nie da się po prostu zrobić w Ameryce, bo nie ma możliwości stworzenia większościowej koalicji przy jakimkolwiek dużym projekcie. Johnson miał pełną kontrolę nad Kongresem, a ustawy posyłał w takim tempie, że mało kto mógł zdążyć je przeczytać.
No tak, ale dziś Joe Biden też przecież ma za sobą obie izby.
– Czysto arytmetycznie może to tak wygląda, ale to w ogóle nic nie mówi o władzy. To jest błędne, bardzo europejskie spojrzenie, zgodnie z którym partia rządzi, a jej lider decyduje. A jaki prezydent USA ma wpływ na kongresmena? Ani nie może zdecydować, gdzie będzie startować w wyborach, ani nie daje mu pieniędzy na kampanię, bo on sam przecież je zbiera. Tu nawet nie ma wspólnej organizacji i haseł wyborczych. Taki kongresmen może co najwyżej liczyć na logo partii i to, że prezydent przyjedzie do okręgu, stanie na mównicy i powie, że to dobry kandydat. Poza tym większość zdobyta w Senaci … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS