A A+ A++

Gdybyśmy byli naprawdę upierdliwi, moglibyśmy śmiało pominąć pierwsze 65 minut spotkania. Akcji było jak na lekarstwo, jedynym co trzymało nas przed zaśnięciem, były spięcia między zawodnikami. A to Rudiger złapał się za chabety z Luisem Suarezem, a to ktoś wywalił Wernera, zanim ten zdążył się rozpędzić. A jednak ktoś zdołał w tym meczu wygrać.

Właściwie nie ktoś, a zespół nieporównywalnie lepszy. Chelsea zaprezentowała dokładnie taki futbol, jaki widzieliśmy w poprzednich spotkaniach Thomasa Tuchela. Chłodna kalkulacja, trzymanie rywala na dystans, zmuszenie go do biegania za piłką i postaranie się o decydujący cios. Jasne, Atletico Madryt taka sytuacja zwykle pasuje, to zespół, który nie dramatyzuje, gdy nie ma piłki. Lecz dzisiaj Atletico było zupełnie nijakie.

Pozbawione Gimeneza, Carrasco i Trippiera, grało w dość eksperymentalnym składzie, nawet jak na standardy Diego Simeone. Zadziwia jednak to, że gospodarze nie potrafili dać rzeczy, którą dawali w niemal wszystkich meczach pod wodzą argentyńskiego szkoleniowca. Ujmijmy to najprościej jak się da – Atletico nie dało dzisiaj z wątroby. Niby pokonało więcej metrów od Chelsea, ale różnica jest marginalna. Niby dość często faulowało, starało się przeszkadzać rywalowi, ale to londyńczycy wygrywają w tej niechlubnej kategorii i to dość znacznie – 9 do 21.

Jeśli ktoś dzisiejszego wieczora był zdeterminowany, to byli to goście. Wygrywali pod każdym względem. Nie tylko jako drużyna, ale i indywidualnie. Hudson-Odoi harował w defensywie, Timo Werner nie dawał chwili wytchnienia obrońcom ekipy z Hiszpanii. Rudgier, Azpilicueta i Christensen bez problemu neutralizowali zagrożenie ze strony osamotnionego Luisa Suareza i Joao Felixa. Duet Simeone nie był w stanie oddać celnego strzału na bramkę Mendy’ego!

Gorąco między słupkami Francuza zrobiło się właściwie tylko razy, gdy golkiper źle przyjął piłkę i miał mnóstwo szczęścia, że jego pomyłki nie wykorzystał gracz Atletico. Poza tym? Totalny spokój w tyłach (jasne, obok bramki uderzył Urugwajczyk, ale dajcie spokój), żeby nie nazwać tego dominacją. Chelsea przypominała Los Rojiblancos za najlepszych lat. Zgodnie z przewidywaniami – niczym dementor wyssała szczęście i ochotę do gry z graczy lidera LaLiga, a następnie poszła po swoje.

Nieoczywisty bohater

Gdy w poprzednim spotkaniu Chelsea już po 45. minutach został ściągnięty bezbarwny Tammy Abraham, wiadomo było, że Anglik nie zacznie meczu z Atletico. Napastnik londyńczyków miał tylko siedem kontaktów z piłką, z czego zaledwie dwa w polu karnym Southampton. Zdecydowanie zbyt mało, by zrobić na Tuchelu wrażenie.

Szansę zamiast niego otrzymał Olivier Giroud – piłkarz tyleż doświadczony, co powolny, a zarazem zaskakujący. W dodatku piłkarz, któremu niemiecki szkoleniowiec niespecjalnie ufał. Francuz zagrał godzinę z Sheffield United, 70 minut z Wolverhampton i tyle samo z Newcastle United. Wystąpił zatem w mniej niż połowie spotkań, które Tuchel ma na Stamford Bridge.

A jednak to on okazał się dzisiaj kluczowy. Powiedzieć, że postawienie na 34-latka było strzałem w dziesiątkę, to nie powiedzieć nic. No bo sorry, ale czy Tammy Abraham strzeliłby gola w tej sytuacji?

To niezwykłe uderzenie Girouda – weryfikowane jeszcze przez VAR – okazało się kluczowe dla losów całego spotkania. Nie tylko zapewniło Chelsea wygraną na wyjeździe, ale potencjalnie rozstrzygnęło losy całego dwumeczu. Trudno bowiem – przynajmniej na ten moment – wyobrazić sobie The Blues, którzy gubią gdzieś swój pragmatyzm i pozwalają Atletico zdominować spotkanie na Stamford Bridge.

Tego wieczora znowu pokazali, że ich mecze może i są ciężkostrawne, lecz humory kibiców koniec końców dopisują. 1:0 z liderem LaLiga na wyjeździe? 99% ich fanów przyjęłoby ten wynik z pocałowaniem ręki, a za kadencji Franka Lamparda zapewne z niedowierzaniem. Bowiem tak jak Anglik pokazał się w trenerce całkiem nieźle, tak wątpliwe, by zdołał sprawić, że nawet Diego Simeone nie miał siły, by skakać przy linii i zagrzewać swój zespół do walki.

Podsumowaniem tego meczu może być nie tylko trafienie francuskiego weterana. Może być nim również rzut wolny z ostatnich minut.

Atletico potrzebowało dobrego dośrodkowania w pole karne Chelsea, gdzie zgromadziło się aż dziewięciu zawodników Los Rojiblancos. Correa kopnął jednak fatalnie. Jego podanie z okolic koła środkowego przeleciało nad głowami wszystkich i to The Blues wyrzucali piłkę z autu.

Reakcja Simeone? Żadna. Smętne spojrzenie w murawę i pogodzenie z losem. Chelsea znowu przyjechała do jakiegoś miasta (i nawet nie był to Madryt!), zabiła mecz i wyjechała, pozostawiając tam minimum chęci do życia.

ATLETICO MADRYT 0:1 CHELSEA

O.Giroud 68′

Fot.Newspix

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPolicja Giżycko: Obserwacja i reakcja – wspólne działania policjantów i ratowników na giżyckich akwenach
Następny artykułKolejny zabytek do likwidacji?