W czerwcu tego roku Lionel Messi zdmuchnie z tortu trzydzieści cztery świeczki. Po wczorajszym wieczorze jest już jasne, że urodzinowego toastu raczej nie wzniesie, nalewając sobie szampana do uszatego pucharu za triumf w tegorocznej Lidze Mistrzów. Licznik zwycięstw w najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywkach świata zatrzymał się sześć lat temu na czwórce, a trzeba pamiętać, że jego dwie pierwsze wygrane w Champions League to jeszcze pierwsza dekada XXI wieku.
Gdyby wtedy, w 2011 roku, wśród rozśpiewanych Hiszpanów świętujących na Wembley, zakreślić taki scenariusz na najbliższe dziesięć lat – byłoby trudno w to uwierzyć. Argentyńczyk wjeżdżał już wówczas na najwyższe obroty. Wchodził na ścieżkę prowadzącą do tytułu najlepszego piłkarza w historii. Jako wciąż dość młody zawodnik poprowadził Barcelonę do kolejnych triumfów – ledwie chwilę wcześniej przecież był członkiem ekipy kompletującej sekstet, teraz najlepszym zawodnikiem i strzelcem Ligi Mistrzów. Wydawało się, że cała Katalonia ma świat u stóp, rozpoczyna się epoka jej niepodzielnej dominacji. Zaczyna się era Messiego, w której miejsce na topie będzie na stałe zajęte.
I tak właściwie było, w indywidualnych rankingach, gdzie kasował całą konkurencję, w indywidualnych nagrodach, gdzie rywalizował tylko z Cristiano Ronaldo. Dokładał kolejne tytuły, zwycięstwa, gole, asysty. Nawet kadrę trzy razy doprowadził do finału dużej imprezy.
Ale w Lidze Mistrzów w finale zameldował się już tylko raz. Barcelona wygrała turniej w sezonie 2014/15. Raz na dziesięć lat pomiędzy 2011 a 2021 rokiem. Tylko raz.
LEO MESSI? OFIARA DYLETANTÓW
Zaczęliśmy od Messiego, bo to jest najbardziej uderzające. Najlepszy piłkarz w historii. Gość dostarczający rokrocznie kilkadziesiąt goli i asyst. Dominator na murawie, ale przede wszystkim gość, który od razu wznosi też na inny poziom cały zespół. Rozwija piłkarzy obok siebie, daje im miejsce, obsługuje podaniami. Co więcej – jest diabelnie istotny dla całego klubu. Dziś niechętni Argentyńczykowi mogą mu wyliczać, ile w Barcelonie zarobił, jakie kontrakty podpisywał. Ale Katalończycy te pieniądze zarabiali właśnie za sprawą magika z Rosario. To on ściągał na stadion tłumy z całego świata, to o możliwość transmitowania jego strzałów i dryblingów zabijały się telewizje.
Wydawało się, że jedyną robotą dla klubu jest po prostu utrzymać go w drużynie. Reszta zrobi się sama.
I robiła się sama, naprawdę długo, zwłaszcza w okresach, gdy Barcelona potrafiła jeszcze stawiać na dobre konie. Momenty wielkości się mnożyły – maszynka Pepa Guardioli będzie wspominana jeszcze długo po zakończeniu kariery przez hiszpańskiego szkoleniowca. Ale przecież po niej nastąpił tercet MSN, gdy Messiemu dołożono do towarzystwa dwóch innych genialnych piłkarzy z Ameryki Południowej. Problem polega na tym, że wszystko, co w Barcelonie dobre, działo się w przede wszystkim w pierwszej połowie minionej dekady. Od 2015 roku jest już tylko gorzej, a od 2017 roku i odejścia Neymara – po prostu źle. I trudno się pozbyć wrażenia, że Messi pada tu po prostu ofiarą dyletantów u steru.
JAK MOŻNA BYŁO ROZTRWONIĆ TAMTEN POTENCJAŁ?
Jest jasne, że po odejściu takiego szkoleniowca jak Pep Guardiola, klub potrzebuje czasu, by się odgruzować. Zwłaszcza, że często odejście fachowców tej klasy wiąże się po prostu z zakończeniem pewnego cyklu. Guardiola, ale też choćby Klopp czy w pewnym okresie Jose Mourinho, wiedzieli, że nie da się cały czas wygrywać z tymi samymi zawodnikami, wykonując tę samą pracę. Dlatego nie ma sensu Barcelony winić za lata 2012-2014. Po pierwsze – bo jednak, to cały czas był okres wielkości. Barcelona odpadła w półfinałach z Chelsea, potem z Bayernem, najgorszy był sezon 2013/14, gdy wyleciała o jeden etap wcześniej, z Atletico. Do tego oczywiście doszedł tytuł mistrzowski w sezonie 2012/13, no i co najważniejsze – zgranie paczki na sezon 2014/15.
Ten ostatni triumf Barcelony w Lidze Mistrzów pokazał, że da się przebudować w rozsądny sposób, by nadal optymalnie wykorzystywać usługi najlepszego piłkarza świata.
Zerknijmy zresztą na składy z finału w 2011 i 2015 roku:
2011: Valdes- Alves, Mascherano, Pique, Abidal – Busquets, Xavi, Iniesta – Villa, Messi, Pedro (z ławki Puyol, Keita, Afellay).
2015: Ter Stegen – Alves, Mascherano, Pique, Alba – Rakitić, Busquets, Iniesta – Messi, Suarez, Neymar (z ławki Xavi, Pedro, Mathieu).
Dla kibica Barcelony to może być wręcz traumatyczne przeżycie – powrót do czasów, gdy Abidala podmieniał Alba, gdy za Villę wjeżdżał Suarez, gdy klub trafiał z takimi nazwiskami jak Neymar. Już nawet po lekturze składów widać, jak to wszystko przez lata spsiało, na wszystkich poziomach. Przybyło spektakularnych wtop transferowych, gdy Barcelona wydawała potężne pieniądze na nazwiska, które nigdy nie spłacały się swoją grą. Przybyło absurdalnych transferów wychodzących, z pozbyciem się Suareza na czele. Ale i akademia dostarczała wychowanków niższej jakości, i ci, którzy w klubie pozostali obniżali loty.
Plejada trenerów, którzy przewinęli się w tym okresie przez Katalonię to już zupełnie inna kwestia. Ale równie bolesna dla kibiców.
PÓŁ DEKADY ROZCZAROWAŃ
Dzisiaj internet zalały echa wczorajszej kompromitacji z PSG. Z PSG, które musiało się obyć bez jednej ze swoich największych gwiazd, które połowę ubiegło roku spędziło na urlopie. Ale nie deprecjonujmy drużyny, która ma w składzie Kyliana Mbappe, to prawdopodobnie godny następca Messiego i Ronaldo, jeśli chodzi o wieloletnią dominację na szczytach futbolu. Skupmy się na Barcelonie. Już teraz dochodzą do mediów hasła o niesnaskach pomiędzy zawodnikami – obrażać się mieli m.in. Griezmann z Pique. Ta drużyna jednak… po prostu nie funkcjonowała. Nie istniała jako zbiorowość.
I trzeba tu dopisać – jak wiele razy w ostatnich latach, gdy Barcelona coraz częściej wyglądała jak karykatura samej siebie sprzed lat. Ekipa, która przecież specjalizowała się w starciach o wysokim stężeniu gatunkowym – by spojrzeć choćby na klasyki z Realem – teraz coraz częściej się gubi, gdy presja jest choć odrobinę wyższa.
Żeby nie być gołosłownym – w złotej erze między 2009 a 2015 rokiem, Barcelona wygrała 8 z 14 ligowych klasyków, przegrała tylko 3, ograła też Królewskich w półfinale Ligi Mistrzów sezonu 2010/11. Pole Realowi oddawała jedynie w Pucharze Króla, gdy temperatura spotkań była jednak nieco niższa. Jeśli chodzi o Ligę Mistrzów – dokładnie dziesięć lat trwało kompletowanie czterech triumfów. W tych dziesięciu edycjach, Barcelona raz odpadła w 1/8, raz w ćwierćfinale, pozostałe cztery razy dochodziła do półfinału.
Jak to wszystko wygląda surrealistycznie z dzisiejszej perspektywy. Ostatnie pięć edycji?
2015/16 – ćwierćfinał z Atletico Madryt
2016/17 – ćwierćfinał z Juventusem, wcześniej o pół włosa od odpadnięcia z PSG
2017/18 – ćwierćfinał z Romą
2018/19 – półfinał z Liverpoolem
2019/20 – ćwierćfinał z Bayernem
No i teraz też raczej Barcelona do 1/2 finału się nie doturla. To, co kiedyś było podłogą, dzisiaj jest sufitem. To, co kiedyś było atutem – doskonała gra w meczach z największymi – teraz jest piętą achillesową.
Z WYSOKIEGO KONIA
Ktoś powie – normalne dzieje. Manchester United po zakończeniu kariery przez Sir Alexa Fergusona nie podniósł się do dzisiaj, a przecież to też była ekipa na regularne wygrywanie wszystkich najważniejszych rozgrywek świata. Rywalizacja jest tak duża, tempo jest tak potężne, że AC Milan, który wczoraj wydaje się gigantem na skalę Europy, a nie tylko Włoch, nagle boksuje się gdzieś w środku tabeli Serie A. A potem nagle, bo przyjściu Zlatana Ibrahimovicia, leci w odwrotnym kierunku. Liverpool, który przedwczoraj był memem, potem bije krajowe rekordy podczas dwóch sezonów morderczego wyścigu z Manchesterem City.
Z Barceloną pewnie jest podobnie, coś się skończyło, prędko nie wróci. Problem Katalończyków polega na tym, że wciąż w klubie jest Leo Messi. Wciąż występuje u nich najlepszy piłkarz w historii. Ronaldo opuścił United, pisał swą legendę dalej tam, gdzie akurat rozpoczynał się cykl wielkich triumfów. Leo stał się zakładnikiem Barcelony, a już dobitnie było to widać ubiegłego lata.
Teraz jeszcze może tego nie widać, nie możemy tego odpowiednio uchwycić. Ale po latach futbolowi eksperci będą się spierać – czy Messi nie powinien odejść na szczycie, jakoś tuż po Neymarze, bo Barcelona nie mogła mu już niczego więcej zaoferować? Bo z nią już nie miał szans na te największe, najbardziej medialne triumfy? Jordana pamiętamy z Bullsów, nie z Washington Wizards.
Katalonia jest na kursie, by stać się dla Messiego Washingtonem Wizards.
Fot.FotoPyK
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS