Wyreżyserowany przez Agnieszkę Holland dramat „Szarlatan” o uzdrowicielu Janie Mikolášku znalazł się w elitarnym gronie piętnastu tytułów walczących o oscarowe nominacje.
Ogłoszona 9 lutego skrócona lista oscarowa w kategorii najlepszy film międzynarodowy (dawniej najlepszy film nieanglojęzyczny) ostatecznie pogrzebała szanse „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej – propozycji zgłoszonej oficjalnie przez Polskę.
Z pewnością ucieszyła natomiast Agnieszkę Holland. Tym razem w barwach Czech wyreżyserowany przez nią dramat biograficzny „Szarlatan” o uzdrowicielu Janie Mikolášku znalazł się w elitarnym gronie piętnastu tytułów, spośród których zostaną wyłonieni nominowani. Czesko-irlandzko-polsko-słowacka produkcja Holland, jedna z najlepszych w jej karierze, nie należy niestety do faworytów, a czy znajdzie się w finałowej piątce, dowiemy się dopiero 15 marca – wtedy Akademia ogłosi pełną listę we wszystkich kategoriach.
Oscary demokratyzują się powoli
Sensacyjne ubiegłoroczne zwycięstwo koreańskiego komediodramatu „Parasite” zarówno w konkurencji „międzynarodowej”, jak i filmu roku (oraz w dwóch innych kategoriach) podziałało wszystkim mocno na wyobraźnię. Po raz pierwszy w 92-letniej historii Akademii główne trofeum przypadło widowisku spoza Ameryki. Zrealizowanemu w dziwnym azjatyckim narzeczu z obsadą, której chyba nikt oprócz Koreańczyków nie jest w stanie zapamiętać ani prawidłowo wymówić. Nagle okazało się, że ta ogromnie prestiżowa nagroda tradycyjnie kojarzona z przemysłem rozrywkowym USA może się zdemokratyzować. Inkluzywność Oscarów to oczywiście miłe dla nas zaskoczenie wynikające z przełamania odwiecznej, nieformalnej zasady, że członkowie Akademii wybierają laureatów w najważniejszej kategorii wyłącznie spośród swoich. Bong Joon-ho nie był swojakiem, chociaż zdarzało mu się pracować w Ameryce z hollywoodzkimi aktorami. Niemniej – stało się.
Po ujawnieniu tegorocznej międzynarodowej shortlisty, zresztą znacznie rozszerzonej w stosunku do ubiegłych lat, kiedy to znajdowało się na niej maksymalnie dziewięciu albo dziesięciu kandydatów, nasuwa się dość oczywiste pytanie: czy sytuacja może się powtórzyć? Jest to mało prawdopodobne. Wśród szczęśliwej piętnastki jakoś nie widać wybitnie wyróżniającego się filmu, który w dodatku byłby w stanie pokonać hollywoodzkie blockbustery w rodzaju „Manka”, „Procesu siódemki z Chicago” czy nagradzanego na wielu festiwalach „Nomadland”. Ale rzuca się w oczy co innego.
Filmy spoza Europy i mocne dokumenty
Więcej niż połowa – aż osiem – to dzieła spoza Europy. Ważny sygnał wskazujący na pewną tendencję. Obok m.in. meksykańskiej, tajwańskiej czy Wybrzeża Kości Słoniowej zostały mianowicie docenione kinematografie, których istnienie do tej pory ignorowano, lekceważono i nie traktowano poważnie. Tunezja wielokrotnie próbowała się przebić, zgłaszając swoje filmy. Udało się dopiero za siódmym razem z dramatem „The Men Who Sold His Skin” Kaouther Ben Hani. Gwatemalska „La Llorona” Jayro Bustamante (nominowana też do Złotego Globu) jest zaledwie trzecim filmem wyprodukowanym w tym kraju. Raczej nie są to arcydzieła, niemniej sama ich obecność sprawia wrażenie większej otwartości i reprezentatywności, których tak bardzo brakowało. Dla przypomnienia – w ubiegłym roku tylko dwa tytuły (na dziesięć) pochodziły spoza Europy.
Czytaj też: Co teraz będzie z kinem?
Drugi wniosek nasuwający się po ogłoszeniu shortlisty to rosnąca pozycja dokumentu. Fakt, że aż dwa obrazy: chilijski „The Mole Agent” oraz rumuński „Kolektyw”, konkurują z fabułami oraz wylądowały wśród potencjalnych kandydatów do nominacji w kategorii najlepszy film międzynarodowy, jest w oscarowej historii czymś niespotykanym i absolutnie wyjątkowym. Godne podkreślenia jest też to, że Rumunia, uznawana od jakiegoś czasu za potęgę w dziedzinie kina artystycznego, nigdy nie otrzymała nominacji. A „Kolektyw” jest dziełem wybitnym i choćby z tego powodu powinien się znaleźć w ścisłym finale.
Wróżenie ze Złotych Globów
O ile trudno przewidzieć końcowy werdykt Akademików, o tyle jedną z pięciu nominacji wydaje się mieć zaklepaną już teraz Duńczyk Thomas Vinterberg. Jego ironiczna, wyrastająca z ducha powieści łotrzykowskich pijacka ballada „Na rauszu” – przebój Cannes, Toronto, San Sebastian, wrocławskich Nowych Horyzontów – fantastycznie wpisuje się w oczekiwania dojrzalszej, lubiącej pożartować sobie z poważnych spraw widowni. Z łatwością odnajdzie się i w Ameryce, zwłaszcza że stoi za nią również hollywoodzki talent Madsa Mikkelsena.
Głównego rywala dla świetnego „Szarlatana” Agnieszki Holland upatrywałbym w znakomitym dramacie „Drodzy towarzysze!” Andrieja Konczałowskiego. Demaskatorska, wymierzona w komunistyczne elity historia, analizująca akcję milicji, wojska i służb specjalnych brutalnie pacyfikujących strajk w nowoczerkaskiej fabryce, stanowi gorzkie rozliczenie złudzeń wielu pokoleń Rosjan. Nie wiem, czy oba filmy zdołają się zakwalifikować, choć w pełni na to zasługują. Żeby nie podgrzewać atmosfery, ku przestrodze przypomnę, że nominacji do Złotego Globu żaden z nich nie dostał.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS