A A+ A++

Związki z drugą osobą często porównywane są do uzależnień. Nie bez powodu. Stanisław Soyka śpiewa np. „jesteś moją kokainą”. Zapewnia, że bez osoby, do której się zwraca, nie może żyć. Nie potrafi bez niej istnieć, choć wie, że to jest złe i ostatecznie może go zniszczyć. W tym właśnie tkwi istota uzależnienia: lgniemy ku czemuś jak przysłowiowa ćma do ognia, choć wiemy, że na końcu czeka nas tragedia wszystkich nałogowców: wyczerpanie wszelkich zasobów i wielkie cierpienie. Mimo to nie możemy przestać, bo doświadczenie „zażycia” – gry, ryzyka, relacji − ma w sobie jakiś element, który nas przyciąga w sposób niemożliwy do powstrzymania. Soyka śpiewa coś w tym rodzaju. Nic innego tak nie szkodzi, ale niczym nie da się tego zastąpić.

Podobne, choć różne

Między uzależnieniami od używek czy hazardu a uzależnieniem emocjonalnym w związku jest sporo różnic, ale jeden element jest bardzo podobny. Osoby, które przez taki związek przechodzą, zwykle wiedzą, że straty przewyższyły korzyści, a mimo to nie mogą tej relacji przerwać. Wszyscy przyjaciele są już krytyczni wobec tego, co widzą, i zgodnym chórem doradzają zakończenie związku. Mimo to zakończyć go nie sposób lub − mimo zakończenia – człowiek wraca w to samo raz po raz, całkiem jak kokainista i podobnie jak on potrafi sam siebie przekonać, że robi dobrze. Później żałuje, ale już się stało. Zdaje sobie sprawę, że straty są coraz większe, znów tkwi w tym samym, a mimo to dalej w to brnie.

Stałe więzi, zdrowe relacje

Źródłem uzależnień emocjonalnych może być historia z wczesnego dzieciństwa. Niektórzy ludzie w tym wieku przeżyli wiele strat i niepewność co do stałości swoich więzi. Opiekun raz był, raz nie, a jeśli był nawet obecny fizycznie, to nie dało się przewidzieć, czy akurat będzie wspierający, obojętny czy wrogi. Zdarzało się, że przechodził od jednego stanu do drugiego w ciągu kilku minut, wywołując w dziecku zupełną dezorientację. Czasem była to historia wczesnych strat, śmierci ważnych osób lub zaskakujących rozstań. Matki, która porzuciła bez żadnych wyjaśnień i nie kontaktowała się miesiącami, ojca, który obiecywał odwiedziny i w ostatniej chwili je odwoływał lub się nie pojawiał, mimo że dziecko czekało. Noworodka, który płakał w łóżeczku, ale przez wiele godzin nikt nie zwracał na niego uwagi, bo dorośli byli zajęci swoimi „kokainami”.

Wszystkie wymienione sytuacje to przykłady niestabilnej więzi. Tymczasem dzięki więzi z dorosłym opiekunem dziecko buduje swoje poczucie bezpieczeństwa, swój obraz świata i własnej osoby. Jeśli wczesna więź jest niestabilna, niemożliwa do przewidzenia i planowania, a jej forma ciągle się zmienia, bo dorosły raz kocha, a raz znika z nieznanych powodów, raz złości się i obwinia, a raz żałuje i przeprasza, to dziecko jest emocjonalnie zdezorientowane i buduje sobie niestabilny obraz świata i samego siebie. Czuje ciągły niepokój: czy zniecierpliwienie dorosłego to moja wina, czy jeśli się bardziej postaram, to mama wróci? Czy nie wraca, bo nie byłam dobrą córką? Czego mi brak, że nie można mnie kochać? Czy tata zrobił sobie krzywdę przeze mnie?

Dziecko potrzebuje stabilności. Gdy jej dostać nie może, bo sytuacja rodzinna, świat lub umysł opiekuna są nieprzewidywalne, próbuje wychwytywać sygnały, które pozwolą mu przewidywać lub tak się psychicznie nastawić, by to, co się stanie, bolało jak najmniej.

Strategie obrony

Dziecko stosuje kilka strategii. Pierwszą, najbardziej typową, jest zamiana obrazu dobrego opiekuna na złego. Dziecko zaczyna myśleć: „Wcale nie chcę tej mamy. Jest niedobra. Nienawidzę jej”. Chce nienawidzić właśnie dlatego, że rozpaczliwie jej potrzebuje, a nie chce potrzebować tego, czego nie może dostać.

Rozwojową wersją tej strategii jest „nienawidzę siebie”: „Mama jest w porządku, ale nie ma jej, bo to moja wina. Nie jestem zbyt dobrą osobą, a na pewno nie taką, do której by ktokolwiek chciał przyjechać. Wcale nie potrzebuję niczego dobrego dla siebie. Tak naprawdę zasługuję raczej na coś złego i za chwilę to coś złego sobie zafunduję”. Dziecko myśli: „Nie przyszła, bo jestem zły”. Sam więc staje się zły, a dzięki temu świat staje się w jego oczach bardziej logiczny i spójny.

Inną metodą radzenia sobie z nieprzewidywalnością i zmiennością ważnych osób jest prowokowanie odrzucenia. Jeśli wiem, że odrzucenie i rozczarowanie prędzej czy później nastąpią i będą mnie boleć, jeśli wiem, że nie sposób przewidzieć, kiedy i w jakiej formie to nastąpi, mogę przynajmniej spowodować, by stało się to wtedy, kiedy ja chcę. To daje choć minimalne poczucie kontroli. Poza tym, jeśli dziecko samo prowokuje odrzucenie, ma poczucie, że może je przeżyć. Czasem więc wywołuje je samo, by sobie udowodnić, że je przetrwa.

Wszystkie te strategie − prowokowanie odrzucenia, samoobwinianie za straty, pełne niepokoju wychwytywanie zbliżających się sygnałów katastrofy, domaganie się bez końca zapewnień bliskości i dowodów, zamiana przywiązania w nienawiść i próby zamiany potrzeby miłości w potrzebę władzy, bo ona daje większą przewidywalność − wszystkie te rozpaczliwe sposoby zapewnienia dziecięcemu sercu minimum spokoju mogą zostać przeniesione niemal żywcem do dorosłego życia. Kiedy partner lub partnerka staną się dla nas ważni, kiedy uruchomią się nasze dziecięce potrzeby bliskości, te wszystkie strategie uruchamiają się także, wprowadzając w naszą relację chaos. W końcu sami już nie wiemy, czy zostaliśmy odrzuceni, czy nam się tak tylko zdaje, czy może sami to sprowokowaliśmy. Czy kontrolujemy kogoś nadmiernie, czy może on daje nam powody swoją nielojalnością. Czy nas zaniedbuje, czy za dużo od niego żądamy. Czy jest wściekły z naszej winy, czy też dlatego, że zawsze się wścieka.

Jak żeglarz bez kompasu

Osoba, która jako dziecko przeszła poważne straty i miała z dorosłymi niestabilną więź, często przeżywa bardzo męczące wrażenie: nie wie, co myśleć. Nie wie, co jest normalne, a co nie. Nie potrafi ocenić, czy to, co się dzieje, to wina jej czy drugiej strony. Nie ma na czym się oprzeć, bo nie jest w stanie ocenić, którą część nieporozumienia wywołała sama w swej emocjonalnej dezorientacji, a która jego część zawiniona jest przez drugą stronę. Jeśli gdzieś na dnie umysłu nie ma zakodowanego przeżycia stabilnej, przewidywalnej więzi ze zrównoważonym psychicznie dorosłym opiekunem, to czuje się jak żeglarz na wzburzonym morzu pozbawiony kompasu i jakichkolwiek punktów orientacyjnych. W trudnych sytuacjach rozwiązaniem, po które często sięga, jest jakieś mocne, spektakularne działanie lub poszukiwanie mocnego przeżycia. Może to być uszkodzenie ciała, popełnienie przestępstwa, dopuszczenie się aktu przemocy – cokolwiek, co pozwoli poczuć, że coś jest na pewno i pozwoli rozładować wzburzone uczucia, o których nie wiadomo, jak myśleć, bo nie dają się nazwać. W takich wypadkach sięga po fizyczny ból lub jakieś wyraźne zło. Popełnia je tylko po to, by wreszcie coś stało się określone i jednoznaczne.

Potrzebna trzecia strona

Czasami w dorosłych relacjach zdarza się, że druga strona ma taki sam problem w swojej historii. Do czego może dojść w takiej sytuacji? Żadna ze stron takiego związku nie skończy, kierując się tzw. zdrowym rozsądkiem. Nie ustabilizuje też łatwo swych reakcji. Dlaczego? Stabilna więź z opiekunem na wczesnym etapie życia ma jeszcze jedną szczególną funkcję: pozwala zbudować w głowie miejsce, w którym czujemy się bezpiecznie, ale też takie, w którym możliwe jest myślenie. To zresztą nieco bardziej złożone. O ile bowiem samo poczucie bliskości możliwe jest dzięki stabilnej relacji z jedną osobą, to rozwinięcie zdolności do zdroworozsądkowego, zdystansowanego myślenia o tym, co się dzieje, wymaga obecności kogoś jeszcze – jakiejś trzeciej strony.

Relacja pary opiekun – dziecko może być bardzo bliska i cenna, ale jeśli punkt odniesienia jest na dziecięcej nawigacji tylko jeden, to obraz świata jest mocno zawężony. Kiedy w dorosłym życiu trafi się na dobrego partnera, wszystko idzie dobrze. Jeśli jednak na kogoś niezbyt odpowiedniego, może pojawić się kłopot. Bo zawsze byliśmy tylko my i ten ktoś – jeden opiekun spełniający wszystkie potrzeby. To on określał nasz świat. Nie było żadnego innego punktu widzenia. Jeśli więc teraz też jesteśmy my i tylko jeden jedyny głos, który nagle mówi, że wszystko jest naszą winą, lub źle nas traktuje, w głowie nie pojawia się żadna inna myśl w rodzaju: „Przecież to bez sensu! Ja to pamiętam całkiem inaczej!”. Bo w doświadczeniach z dzieciństwa nigdy takiego drugiego głosu nie było. Nie było żadnego innego punktu widzenia. W takiej sytuacji także wpadamy w zależność, choć nasz pierwotny opiekun wcale nie był zły. Problem w tym, że brakowało między nim a nami dystansu, który powstaje, gdy opiekunów jest więcej i mamy okazję widzieć, że ludzie mogą się różnić w opiniach.

Uwierzyć sobie

Jak wyzwolić się z destrukcyjnych emocjonalnych uzależnień? To trudne, ale ludzie jednak z nich wychodzą. Pierwszym krokiem jest zbudowanie emocjonalnego kompasu, który w dzieciństwie nie powstał. Takiego elementu w głowie i w sercu, który stanie się naszym punktem odniesienia zamiast zewnętrznego punktu odniesienia w partnerze. To bardzo trudny proces. W skrócie jednak o to chodzi, by poczuć, że się istnieje, i zaufać samemu sobie, swoim myślom i uczuciom. Jeśli nie uwierzymy, pogubimy się.

Paweł Droździak – Psycholog, psychoterapeuta, mediator rodzinny. Pracuje z osobami dorosłymi mającymi trudności w kontrolowaniu zachowań impulsywnych i osobami, u których w bliskich relacjach występuje element uzależnienia emocjonalnego. Współautor książek „Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach” i „Zawsze bezpieczna – psychologiczne aspekty samoobrony kobiet”.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułDwa momenty, kiedy jesteśmy najbardziej podatni na kryzys. “Musi dojść do spięcia”
Następny artykuł„Dostałyśmy to życie w prezencie, teraz trzeba je z czułością i odrobiną pasji spożytkować”