W ubiegłym roku Polska miała najwyższy w historii deficyt w handlu z Chinami. Wbrew pozorom nie jest to powód do zmartwień: statystyki wymiany między dwoma państwami są nieistotne, szczególnie w świecie globalnych łańcuchów dostaw, a nasz kraj odnotowuje właśnie rekordowe nadwyżki w handlu międzynarodowym.
Handel między Polską a Chinami kwitł kolejny rok z rzędu. Wymiana dwustronna po raz pierwszy przekroczyła 30 mld dol., rosnąc o blisko 12 proc. – wynika z danych chińskiego urzędu celnego. Eksport z Państwa Środka wzrósł mocniej niż eksport znad Wisły (12 proc. vs 9,6 proc. względem 2019 r.). Oczywiście import zza Muru do Polski znacząco przekraczał wydatki na towary płynące w drugą stronę, zbliżając się do 27 mld dol. wobec 4,3 mld dol. zapłaconych za produkty wysłane do Chin. W efekcie Polska odnotowała najwyższy w historii deficyt w handlu dwustronnym z Chinami – wyniósł on według chińskich celników 22,4 mld dol.
Pogłębiająca się z roku na rok potężna nierównowaga od lat budzi nad Wisłą tak duże, jak nieuzasadnione emocje. Tymczasem rosnący deficyt w handlu z Chinami nie ma znaczenia. Nawet gdyby (błędnie, o czym dalej) założyć, że zawsze lepiej więcej eksportować, niż importować, to Polska właśnie bije pod tym względem własne rekordy. Według danych GUS-u, w ciągu 11 miesięcy 2020 r. mieliśmy aż 10 mld dol. nadwyżki. I to tylko w handlu towarami. Szerszy obraz dają dane NBP, uwzględniające także sektor usług. W okresie grudzień 2019 r.-listopad 2020 r. dodatnie saldo Polski w wymianie międzynarodowej było bliskie 40 mld dol.
W świecie globalnych łańcuchów dostaw, proces produkcji wielu dóbr jest rozsiany po kilku krajach, w których tworzy się poszczególne elementy składane następnie w jedną całość – produkt końcowy. I tak nad Wisłą wytwarza się np. komponenty do maszyn produkowanych w Niemczech, które następnie wysyłane są do Chin. Celnicy zza Muru widzą w nich import z Niemiec i nie uwzględniają faktu, że część wartości dodanej została wypracowana w Polsce. Natomiast w polskich danych traktuje się taką sprzedaż jako eksport za zachodnią granicę, a nie do Państwa Środka. Z Niemcami mamy 20 mld dol. nadwyżki handlowej. Z wyliczeń dra Łukasza Ambroziaka z Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że biorąc to pod uwagę, deficyt handlowy Polski z Chinami jest mniejszy o 40 proc.
Słusznie twierdzi @MKalwasinski, że saldo w handlu PL z CHN należy oceniać przez pryzmat wartości dodanej. Uwzględnia to polską VA eksportowaną pośrednio do CHN i wkład zagraniczny w imporcie z CHN. Deficyt wg VA jest ok. 40% niższy niż liczony tradycyjnie. #GVC pic.twitter.com/EmUuofXloq
— Łukasz Ambroziak (@AmbroziakLuk) January 25, 2021
Ponadto, handlem parają się konkretne firmy, a nie państwa – ich sukces bądź porażka nie są równoznaczne z zyskiem czy stratą dla całego kraju i jego mieszkańców. Na takiej wymianie zarabiają właściciele – często pochodzący z zagranicy – pracownicy czy kooperanci handlującego z zagranicą przedsiębiorstwa. Dla nich ważne jest nie komu, ale za ile sprzedają swój towar. Nie ma się zatem co dziwić, że wolą handlować z tymi, z którymi idzie to łatwiej, gdyż wiąże się to z niższymi kosztami działalności. A dzięki członkostwu w Unii Europejskiej wspólny rynek jest dla nas szeroko (choć czasami niestety nie w pełni) otwarty. Ważniejsza jest walka o awans w globalnych łańcuchach dostaw i przechwytywanie coraz większej części marży, a nie redukowanie deficytu dwustronnego. Lepiej produkować chipy niż śruby. Ten proces trwa od lat – Polska stopniowo pnie się w górę łańcuchów dostaw.
Poza tym ujemne saldo w handlu, czyli negatywnie brzmiący deficyt, wcale nie musi być odbierane niekorzystnie. Przeciętny Kowalski regularnie odnotowuje deficyt w handlu z pobliskim sklepem – wymienia pieniądze na przeróżne dobra. Czy to powód do zmartwień? Wręcz przeciwnie – dzięki temu ma dostęp do produktów, których nie jest sam w stanie wytworzyć w ogóle lub po niższym koszcie niż sklepowa cena. Tym mniejszy sens ma fetyszyzowanie deficytów bilateralnych. Kontynuując analogię: deficyt ze sklepem (kraj 1) jest możliwy np. dzięki dochodowi z pracy w przedsiębiorstwie X (kraj 2).
Saldo wymiany dwustronnej jest również nieistotne z punktu widzenia makroekonomicznego – znaczenie ma całkowity bilans handlowy (oraz pozostałe elementy rachunku obrotów bieżących), odzwierciedlający równowagę wewnętrzną i zewnętrzną kraju. W przypadku większości państw (pomijając emitentów globalnych walut rezerwowych jak USA czy Wielka Brytania) długotrwała przewaga importu nad eksportem jest niebezpieczna. Zmusza bowiem do pozyskiwania dewiz, którymi płaci się za (często niezbędne do funkcjonowania jak ropa czy leki) dobra sprowadzane z zagranicy, w inny sposób niż poprzez sprzedaż towarów czy usług, np. sprzedając własną walutę czy zaciągając długi (kredyty i inne formy inwestycji) w walutach zagranicznych. A że łaska inwestorów na pstrym koniu jeździ, łatwo w takim wypadku o walutowy krach i wystrzał inflacji (jak choćby w przypadku Turcji czy Argentyny).
Wbrew pozorom odwrotna sytuacja – w której kraj ma długotrwałą nadwyżkę – nie jest wyłącznie pozytywna. Eksport faktycznie polega bowiem na wymianie efektów zaangażowania ograniczonych czynników produkcji (kapitału, pracy, ziemi) na twardą walutę. Wytwarzając towary na sprzedaż za granicę, “tracimy” w skali kraju możliwość wykorzystania tych czynników (np. pracowników) do produkcji dóbr czy usług dla lokalnych mieszkańców. Skutkuje również wzrostem podaży pieniądza, gdyż eksporter przynajmniej część pozyskanych walut zagranicznych musi wymienić na walutę krajową, by pokryć koszty, np. zapłacić pracownikom. Oba czynniki sprzyjają wyższym cenom, co z pewnością nie cieszy konsumentów.
Nierównowaga zewnętrzna znajduje swoje odzwierciedlenie w nierównowadze wewnętrznej: oszczędności przeważają nad inwestycjami. Jeśli więc oczekujemy, że dane państwo będzie miało regularne nadwyżki, musimy się pogodzić z faktem, że zduszona będzie konsumpcja (oszczędności to dochody minus konsumpcja) bądź inwestycje (co przy “stałych” oszczędnościach da dodatnie saldo). A to wcale nie musi być korzystne ani dla mieszkańców ani stabilności makroekonomicznej, choć oczywiście buduje poduszkę bezpieczeństwa na przyszłość.
Sam import również nie jest czymś złym. To właśnie dzięki niemu firmy mogą nie tylko prowadzić bieżącą działalność, ale i próbować piąć się w górę łańcuchów wartości, choćby kupując zagraniczne maszyny czy patenty. To właśnie szeroko rozumiany import (surowców, technologii, wiedzy) jest podstawowym źródłem rozwoju, a eksport jest tylko jedną z metod pozyskania pieniędzy niezbędnych, by kupować za granicą.
Natomiast konsumenci czerpią z importu większą satysfakcję niż wyłącznie z produkcji krajowej, mając dostęp do szerszej gamy tańszych produktów czy usług, z czego doskonale zdają sobie sprawę młodzi Polacy, korzystający choćby z Aliexpress, i ci starsi, pamiętający czasy słusznie minione. Oczywiście inna jest perspektywa lokalnych producentów, którzy woleliby mieć słabszą konkurencję i sprzedawać nam droższe lub gorsze substytuty. Ale dlaczego jako konsumenci mielibyśmy się na to godzić?
Żeby zredukować deficyt handlowy Polski z Chinami, “wystarczy” ograniczyć import. Tyle że stracimy wówczas dostęp do wielu produktów bądź będziemy musieli za nie płacić więcej niż obecnie. Chyba że rynek – tak jak w przypadku wojny handlowej Donalda Trumpa – z łatwością sobie z tym poradzi i towary “Made in China” zyskają po prostu inną etykietę, a bilans wymiany Chin ze światem wcale się nie pogorszy, a nasz – nie poprawi. Tylko po co?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS