Tomasz Grzelak: Zachorowałem pod koniec października. Pierwszym objawem było zmęczenie. Najpierw myślałem, że to grypa. Nosiłem maseczkę, uważałem. Nawet nie mogę wskazać, gdzie się zakaziłem. Drugiego dnia wieczorem dostałem gorączki. Pociłem się tak, że po czterech godzinach snu budziłem się cały mokry – tak, że musiałem się przebierać.
– Nie od razu. Pierwsze objawy miałem w środę. W weekend jeszcze stosowałem leki na zbicie gorączki, ale pogorszenie było tak nagłe, że wyjście z salonu do toalety to była wyprawa: ból mięśni, ud, bioder, chroniczne zmęczenie. W poniedziałek miałem teleporadę. Dostałem skierowanie na test, ale powiedziałem, że nie pojadę, bo nie mam siły. Poprosiłem o przyjazd karetki wymazowej.
Przyjechała?
– Nie. Po dwóch dniach miałem drugą teleporadę. Powiedziałem, że karetka wymazowa nie przyjechała, a gorączka dalej się utrzymuje, już prawie tydzień. Nic nie jadłem, nie miałem apetytu, węchu i smaku. Dostałem antybiotyk.
Dzień po wizycie nie miałem już gorączki i poczułem się lepiej, ale żona zauważyła, że kiepsko mówię i jestem osłabiony. W nocy miałem takie duszności, że cały żołądek się trząsł. Dopiero o czwartej nad ranem zasnąłem. Następnego dnia zadzwoniłem do znajomych lekarzy. Kazali mi sprawdzić saturację, czyli wskaźnik tlenu we krwi.
Miał pan w domu pulsoksymetr?
– Tak, dwa. W czwartek, kiedy jeszcze czułem się lepiej, miałem saturację na poziomie 93, 94 proc. W piątek rano spadła do 82 proc. Spakowałem się, żona zadzwoniła po pogotowie. Ratownicy zrobili mi szybki test na koronawirusa, zbadali swoim pulsoksymetrem. Kiedy zobaczyli, że mam saturację poniżej 90 proc., od razu zabrali mnie do karetki i podali mi tlen. Zawieziono mnie do szpitala na Bielanach. Tam zrobiono mi wymaz i umieszczono w kontenerze do następnego dnia, czyli do czasu uzyskania wyniku. Dostałem już kroplówkę i tlen. Około godz. 22 przyszła pielęgniarka. Wydawało mi się, że czuję się w miarę dobrze. Wyszedłem z kontenera i już nie mogłem złapać powietrza. Dopiero wtedy poczułem, że choroba postępuje, i to bardzo szybko.
Co pokazało prześwietlenie?
– Obustronne zapalenie płuc. Dowiedziałem się, że to był ostatni sygnał. Wcześniej zastanawiałem się, czy nie przeczekać weekendu ze zgłoszeniem do szpitala, ale w piątek zapalenie płuc tak postąpiło, że gdybym poczekał jeszcze dwa dni, nawet respirator by mi nie pomógł.
Gdyby wezwał pan karetkę wcześniej, przebieg choroby byłby łagodniejszy?
– Tak mi powiedzieli lekarze w szpitalu. Już w środę lekarka POZ powinna była wysłać mnie do szpitala, słysząc, że nie ma poprawy. W ogóle nie pytała mnie o saturację.
Do jakiego szpitala przewieziono pana po uzyskaniu pozytywnego wyniku testu?
– Do szpitala zakaźnego w Toruniu. Przewieziono mnie tam 31 października. Wyszedłem po dwóch tygodniach.
Jak tam było?
– Cały personel chodził w białych kombinezonach. To było przerażające. Pracuję jako psycholog, pracuję z ludźmi, coachingowo, więc zajmuję się emocjami, i wiem, jak ważna jest mowa niewerbalna, mikroekspresja. W szpitalu w odzieży ochronnej medycy wyglądają jak kosmici i rzadko ma się z nimi kontakt wzrokowy. Są cali pozaklejani. Przez maski muszą głośniej mówić. Nie piją wody, nie jedzą nic, bo każde wyjście poza oddział to przymus przebrania się. Na korytarzach wszystkie okna były pootwierane, żeby było im trochę chłodniej. Na salach było cieplej. Raz pielęgniarka weszła zmienić mi wenflon i przez różnicę temperatur po trzech minutach tak zaparowały jej okulary, że musiała wyjść na korytarz.
Jak pobyt w szpitalu zakaźnym wpłynął na pana zdrowie psychiczne? U niektórych ozdrowieńców mówi się nawet o zespole stresu pourazowego.
– Najtrudniej emocjonalnie było chyba po powrocie do domu, kiedy znajomi lekarze uświadomili mi, że dzień, dwa, a już byśmy nie rozmawiali. Miałem wtedy stan smutku i wzruszenia nad sobą, nad tym, że wydaje nam się, że mamy przed sobą sto lat, a w moment to może się zmienić. W szpitalu czułem się dobrze zaopiekowany. Obowiązkowość i profesjonalizm pielęgniarek i lekarzy były znakomite.
Część pacjentów szpitali zakaźnych ma traumę przez to, że zgony następują na ich oczach.
– W czasie mojego pobytu w szpitalu był na oddziale tylko jeden zgon. Ten pacjent leżał akurat na mojej sali. Spędził tam niecałe 24 godziny. Miał mniej więcej 60 lat, był otyły. Miał podłączone dwie butle tlenowe. Dostawał dużo tlenu. Przespał noc. Wieczorem lekarze uznali, że zostanie przetransportowany do szpitala na Bielany. Pytał, czy musi tam jechać, mówił, że nie czuje się źle. Było koło godz. 20. Oglądałem film. Mój sąsiad spał. Pielęgniarka weszła do sali i zapytała mnie, czy chcę wyjść. Nie wiedziałem, o co chodzi, więc powiedziałem, że nie mam takiej potrzeby. Dopiero wtedy zobaczyłem, jak pielęgniarz rzuca się do pacjenta i zaczyna robić reanimację. Po prawie dwóch godzinach walki o jego życie mężczyzna zmarł. Potem jeszcze leżał w pokoju w worku. To był dla mnie szok. Pierwszy raz byłem świadkiem śmierci.
Jak był pan leczony?
– Nie wiem, co mi podawali, ale dostawałem mnóstwo leków dożylnie i osocze. Przez pierwsze cztery dni byłem właściwie odcięty. Leżałem z butą tlenową, nic nie jadłem. Pójście do toalety było jak wejście na Mount Everest. Butla jest za ciężka, żeby ją zabrać, więc musiałem zostawiać ją przy łóżku. Szedłem, mając 43 lata, a czułem się, jakbym miał 98. To jest nie do opisania. Przez dwa tygodnie w szpitalu schudłem 13 kilogramów.
Inni pacjenci przechodzili chorobę podobnie do pana?
– Na sali leżałem z 85-latkiem. Jak mnie zobaczył, powiedział, że przyjechał do szpitala w takim stanie jak ja. Był tam od trzech tygodni, więc po dwóch dniach, od kiedy mnie przywieźli, wyszedł. Kolejny 83-latek zajął jego miejsce. Wyszedł po pięciu dniach.
Było kilka osób mniej więcej w moim wieku, ale przeważali pacjenci w wieku 50, 60 lat. Na oddziale było dziewięć sal, na których leżały po trzy osoby. Tylko dwie z nich zajmowały kobiety, resztę mężczyźni. Nie widziałem młodych osób, ale 85-letni pacjent, który leżał ze mną na sali, powiedział, że tydzień przed moim przyjazdem zmarła w szpitalu dziewczyna, która miała 18 albo 20 lat.
Wyszedł pan ze szpitala po dwóch tygodniach. Izolacja była już wtedy zakończona?
– Tak, przed wyjściem zrobiono mi test i wyszedł negatywny. Lekarka powiedziała, że wypisuje mnie, pod warunkiem że będę miał w domu urządzenie z tlenem medycznym. Przyjaciele pomogli mi je wypożyczyć już następnego dnia. Kosztowało to około 200 zł. Przez następne trzy tygodnie raz dziennie siadałem na godzinę, półtorej, żeby dotlenić się z tej maszyny. Saturacja unormowała się po czterech tygodniach. Po wyjściu ze szpitala nie mogłem jeszcze oddychać pełną piersią. Co tydzień zauważałem, że biorę coraz głębsze wdechy. W szpitalu uświadomiono mnie, że skrzepy z płuc mogą trafiać do żył, więc muszę brać leki przeciwzakrzepowe.
Jak się pan czuje teraz, dwa miesiące od zachorowania?
– Nie mam problemów z oddychaniem. Bardziej się męczę. Pojawiły się też nowe symptomy. Ostatnio żona wyczuła w mieszkaniu, że ktoś pali papierosa. Mieszkamy pod lasem, w domku, nikt dookoła nie pali, my też nie. Dzień po tym poczułem to samo. Dopiero niedawno usłyszałem, że jednym z objawów u ozdrowieńców jest odczuwanie nieprzyjemnych zapachów.
Jakieś rady dla tych, którzy jeszcze nie przechodzili koronawirusa?
– Zaszczepić się. Nie rozumiem ludzi, którzy nie chcą tego zrobić i w to nie wierzą. Ja na pewno zaszczepię się w pierwszym możliwym terminie. Jeśli ktoś źle się czuje, najważniejsze to kupić pulsoksymetr. Poza tym nie lekceważyć choroby i nie zwlekać ze zgłoszeniem się do szpitala. Koronasceptykom współczuję głupoty.
Tomasz Grzelak – psycholog biznesu, trener sprzedaży, mentor i wykładowca Wyższej Szkoły Bankowej.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS