– Grało się piłką, która w środku miała dętkę. Piłka była sznurowana, nasiąkała wodą. Trampkarze dostawali już te zużyte, ale każdy był szczęśliwy że w ogóle jakaś piłka jest, bo to raczej była rzadkość, żeby ktoś miał piłkę na własność. Kiedy grało się w błocie i ktoś przy główce trafił akurat w sznurek trzymający piłkę w całości, to przez chwile był wyeliminowany z gry – tak Jerzy Duda, były piłkarz i trener Olimpii wspomina początki swojej kariery piłkarskiej.
– Jak się zaczęła przygoda ze sportem?
– Chyba w 1953 r. trafiłem do trampkarzy Budowlanych Elbląg. To był klub, który funkcjonował przy przy oddziale Przedsiębiorstwa Budowlanego PPB nr 8. Ta drużyna boisko miała przy ul. Krakusa, tam gdzie dziś gra Concordia. Długo tam nie pograłem, bo już w następnym sezonie „wytransferowali” mnie do Stali Elbląg, która działała przy Zamechu. To były takie czasy, gdzie wszystkie kluby w Polsce nazywały się tak samo, w zależności od tego przy zakładzie jakiej branży istniały. Stąd w Elblągu Stal, Budowlani, Włókniarz, Kolejarz i inne. Stal miała boisko miała przy Agrykoli. Dopiero w 1955 r. pozwolono klubom przyjąć indywidualne nazwy. Stal przemianowała się w Turbinę i to w Turbinie w wieku 17, albo 18 lat zadebiutowałem w seniorach.
– Jak wyglądał wtedy trening w drużynach młodzieżowych?
– Grało się piłką, która w środku miała dętkę. Piłka była sznurowana, nasiąkała wodą. Trampkarze dostawali już te zużyte, ale każdy był szczęśliwy że w ogóle jakaś piłka jest, bo to raczej była rzadkość, żeby ktoś miał piłkę na własność. Kiedy grało się w błocie i ktoś przy główce trafił akurat w sznurek trzymający piłkę w całości, to przez chwile był wyeliminowany z gry. Osobną sprawą były buty. Trampkarze, jak sama nazwa wskazuje grali w trampkach, bez czegokolwiek co by przypominało korki. Na błocie ślizgaliśmy się niemiłosiernie, o jakiś zwrotach, szybkim starcie można było zapomnieć. Później kupowaliśmy buty kolarskie a w Zamechu dorabiali nam korki. Wiercili otwory, w które wkładane były śruby. Od zewnątrz do tych śrub montowano kołki z duraluminium. Teoś Nahorski wynalazł taki sposób. Mieliśmy dzięki temu przewagę technologiczną nad rywalami, co się parę razy przeniosło bezpośrednio na wynik. Z drużynami o równorzędnych umiejętnościach, dzięki korkom wygrywaliśmy. Ale to już była wyższa technologia. Normalnie to korki robiło się z kawałków skóry, które wbijało się w dziury w butach. To jednak do końca nie zdawało egzaminu, bo po każdym meczu kilku korków w podeszwie brakowało. O szatniach lepiej nie wspominać. Graliśmy na trochę mniejszej powierzchni: bramki znajdowały się na początku pola karnego.
– Potem awans do seniorów.
– A na co miałem czekać. Elbląskie drużyny grały w A klasie i B klasie. Najsilniejsza była Polonia działająca przy Zakładach Wielkiego Proletariatu, Turbina była na drugim miejscu. Dużo było piłkarskich drużyn w Elblągu. Z tych najważniejszych to warto wymienić Stal EFUK [Elbląska Fabryka Urządzeń Kuziennych]. Były w Elblągu dwie Stale, co właśnie pokazuje paradoks takich samych nazw klubu. W tabelach oznaczano Stal (Zamech) i Stal (EFUK). Potem zamechowska Stal przemianowała się na Turbinę, a w EFUK nie zdecydowano się na zmianę nazwy. Była wojskowa Fala, Kolejarz. Derbów było co niemiara, najważniejszymi były te pomiędzy Polonią, a Turbiną. Rywalizowaliśmy z zespołami z województwa pomorskiego: najtrudniejszymi rywalami były zespoły z Tczewa i Stargardu. W Turbinie grałem m.in. z Teofilem Nahorskim, Krzyśkiem Kuleszą. Dużym wydarzeniem był coroczny Turniej o Puchar Wyzwolenia Elbląga, który odbywał się w lutym. Przyjeżdżały drużyny z Trójmiasta i z województwa pomorskiego. Rozgrywany był na dwóch stadionach: na Agrykoli i na Krakusa. Często przed meczem trzeba było śnieg odgarniać.
– Potem kolejny transfer.
– Cały czas snuto plany, żeby w Elblągu była drużyna trzecioligowa. Najbliżej tego celu była Polonia, której jednak zawsze coś brakowało. W pewnym momencie w Komitecie Miejskim i Powiatowym PZPR zapadła decyzja, żeby mnie i Jasia Sierszewskiego przenieść do Polonii. Ja sam do powiedzenia w tej sprawie miałem niewiele, Turbina jeszcze mniej. Spakowałem się i poszedłem na Krakusa. Polonii nie udało się awansować, a mnie wzięli do wojska w listopadzie.
– I tam był pan o krok od pierwszej ligi.
– Powiedzmy sobie szczerze: moje wojsko to raczej z nazwy było. Broń najdłużej to na przysiędze trzymałem. Najlepszych piłkarzy i bokserów w zasadniczej służbie wojskowej skoszarowali w Kwidzynie. Oprócz mnie byli tam z Elbląga Wiesiek Lubecki, Jasiu Kołnierzak. Tam odbywało się coś w rodzaju obozu przygotowawczego, po którym kluby wojskowe z całej Polski wybierały sobie zawodników. Taki draft, jakby to nazwali w Stanach Zjednoczonych. Mnie wybrał Zawisza Bydgoszcz. W przerwie zimowej trafiłem do Bydgoszczy, gdzie wraz z zespołem przygotowywałem się do rundy wiosennej. Szło mi dobrze, strzelałem bramki, trenerzy mnie chwalili. Ale jak wiadomo los płata figle. Kilka dni przed wyjazdem na obóz przygotowawczy doznałem drobnej kontuzji. Graliśmy sparing z Polonią Bydgoszcz, ślisko było, skończyło się na podejrzeniu urazu łękotki. Kontuzja niby błahostka, ale na obóz nie pojechałem i wyleciałem z drużyny. Ostatecznie służbę wojskową spędziłem w trzecioligowej Lechii Szczecinek. Z pobytem w wojsku wiąże się też ciekawa anegdota: jako preferowany klub wskazałem Zatokę Braniewo, gdzie chciałem grać w piłkę ręczną albo w koszykówkę. Potem było trochę odkręcania, w końcu Zawisza dopiął swego i trafiłem do Bydgoszczy.
– To się też wiąże z tym, że przed wojskiem nie tylko w piłkę Pan grał.
– Próbowałem różnych dyscyplin. Byłem m.in. mistrzem Elbląga w pływaniu kraulem jako zawodnik Włókniarza Elbląg. Wywalczyłem mistrza okręgu północnego wśród juniorów w jeździe na wrotkach pod okiem Kazimierza Kalbarczyka. Na wrotki trafiłem jak się „starałem” o żonę. I przy okazji pokazałem, ze umiem jeździć na nich szybciej niż reszta. Trochę tych dyscyplin spróbowałem, ale zwyciężyła piłka nożna. Rodzinę też miałem usportowioną. Mój przyszły teść Franciszek Ruszkowski grał w piłkę nożną w pierwszej Olimpii w latach 40 – tych. Na lewym skrzydle, mówili na niego „lewa nóżka”. Żona, za panieńskich czasów, wówczas Eryka Ruszkowska, była w kadrze narodowej i olimpijskiej w łyżwiarstwie szybkim razem z Heleną Pilejczyk. Mój syn, Cezary też grał w piłkę nożną Olimpii w latach 80 – tych.
– Po powrocie z wojska nie było już Polonii, była Olimpia.
– Już grająca w III lidze. Świeżo opromieniona zdobyciem Wojewódzkiego Pucharu Polski. Ja jeszcze w finale pucharu nie grałem, ale trafiłem do składu na pierwszy mecz Olimpii w centralnych rozgrywkach Pucharu Polski jesienią 1961 r. Rywalem były Szombierki Bytów, które zaczynały wówczas budowę drużyny, która później awansuje do I ligi. Różnica klas była ogromna, przegraliśmy 0:8. 0:2 do przerwy. W drugiej połowie opadliśmy z sił. Wracając do ligi, III liga wówczas obejmowała województwo pomorskie. To była silna grupa z drużynami z Trójmiasta, Włókniarzem Starogard, zespołami z Tczewa. Miałem okazję zagrać przeciwko Kazimierzowi Deynie i już wtedy widać było, że ma iskrę bożą. Wiadomo było, że długo w tym Starogardzie grać nie będzie. Przez te pierwsze lata po awansie byliśmy w czubie tabeli, ale do zrobienia kroku dalej i awansu do II ligi zawsze czegoś brakowało. Gdzieś te punkty zawsze uciekały. A mieliśmy całkiem niezłą ekipę: Wacław Pietrusiński na bramce, w polu m.in. Jerzy Górski, Krzysztof Kulesza, Piotr Zawisza, Jen Mendelka, Stefan Ocipka, Lech Augustyniak i Teofil Nahorski. Z takich ciekawszych meczów to utkwił mi w pamięci sparing z rezerwami Legii Warszawa przegrany 1:3. Ze Stalą Mielec 1:2. Jak byśmy dostali 10, to też wielkiego zdziwienia by nie było. Wacław Pietrusiński cuda wtedy wyjmował. Stal niemal od razu chciała go kupić, nic z tego nie wyszło. Pamiętam niesławny mecz ze Śląskiem Wrocław, też sparing. Strzeliliśmy trzy bramki, straciliśmy 12. Jeździliśmy też na mecze do obwodu kaliningradzkiego, ale jako… Zatoka Braniewo. Oni mieli możliwości wyjazdu, ale żeby się wzmocnić wypożyczali co niektórych Olimpijczyków. A my skorzystaliśmy z okazji, przy okazji mogliśmy pozwiedzać. Z tym zwiedzaniem to różnie bywało, bo zabrali nas np. do kasyna. Najgorzej nie mieliśmy. Pracowałem wówczas w Zamechu, w wydziale inwestycji. Pracowałem, to może za duże słowo. Bo na 7. szedłem do pracy, a na 9. na trening. Do tego dostawaliśmy jeszcze premie z okazji Dnia Odlewnika, Dnia Metalurga. Czasami kasjerki się dziwiły za co.
– Niejako naturalnym krokiem była kariera trenerska.
– Przestałem grać w 1964 roku, albo rok późnej. Na początku w Olimpii dostałem grupy młodzieżowe, potem niejako naturalnie objąłem złożoną z wychowanków drużynę rezerw. Druga drużyna niemal zawsze grała szczebel niżej od jedynki. Pod moimi skrzydłami pierwsze kroki stawiał m.in. Adam Boros. Pierwszą drużynę objęliśmy w sezonie 1973/74 razem ze Zdzisławem Rogowskim, po tym jak ze względów rodzinnych zrezygnował Jerzy Wrzos. Doprowadziliśmy zespół do baraży o II ligę. Tam już trochę zabrakło i na zaplecze I ligi nie awansowaliśmy. Pierwsza drużyna grała wtedy prawie zawsze w III lidze, ale różnie ta liga wyglądała. Na początku obejmowała kluby z województwa pomorskiego, później przekształcono ją w międzywojewódzką.
– Na to trzeba było poczekać jeszcze dwa sezony.
– Przyszedł Wojciech Łazarek. Ściągnął kilkunastu piłkarzy. Początek debiutanckiego sezonu w II lidze był wyśmienity. Nikt się nie spodziewał, że absolutny beniaminek zacznie sezon w czołówce ligi. Jak to się skończyło, to wszyscy wiemy. Był taki okres w historii drużyny, w którym uważano, że transfery rozwiążą wszystkie problemy. Jak wiemy to nie do końca tak działa. I kilku trenerów się na tym sparzyło.
– W latach 80 – tych wyjechał pan do USA.
– „Zapomnieliśmy” z kolegą wrócić z wycieczki do papieża. I ostatecznie trafiłem do Nowego Jorku. Kontaktu z piłką nie straciłem. W Nowym Jorku był polonijny klub Polonez Glen-Coffe, w którym trochę grałem, ale głównie zajmowałem się trenowaniem. Szło nam całkiem nieźle, bo podczas mojego pobytu awansowaliśmy do tamtejszej I ligi. Tytułem wyjaśnienia: nie było ogólnokrajowej ligi, była to liga przekładając na polskie warunki regionalna. Na Long Island, było kilka szczebli rozgrywkowych. Oprócz regularnej ligi były też towarzyskie turnieje drużyn polonijnych. Miałem wtedy okazję poznać paru wybitniejszych polskich piłkarzy i sportowców, którzy się znaleźli za oceanem. M. in. z Antonim Trzaskowskim, Zbigniewem Łowkisem, Siedzibę mieliśmy w Domu Polskim, generalnie bardzo dobre warunki: szatnie, prysznice. Mecze rozgrywane były na szkolnych boiskach. Turnieje trwały dwa, trzy dni. Miłe spotkania to były, spotykaliśmy się w gronie emigrantów. Jak przyjechałem, to w Polonii Greenpoint grał Ernest Pol. Mile wspominam ten pobyt w Stanach.
– Po powrocie do Polski odnalazł się na trybunach.
– Kibicuję Olimpii, komu mam kibicować. Mam nadzieję, że w tym sezonie się utrzymają i w końcu coś do przodu ruszy. Paru nas z tej starej gwardii chodzi. Kiedyś przychodziło więcej na tę naszą Olimpię. Chociaż nie zapomnę, że tłumy przychodziły też na piłkę nożna kobiet. Najwięcej ludzi to przyszło chyba na inaugurację II ligi za Wojciecha Łazarka.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS