A A+ A++

Dorwanie Disney+ w naszym pięknym kraju to nie lada wyczyn. Firma Myszki Miki tak bardzo nie chce naszych pieniędzy, że aż można się zniechęcić. Nie dość, że trzeba przekonać komputer, że znajdujemy się obecnie w kraju, w którym usługa jest już dostępna, to jeszcze płatność również uiścić musimy pochodzącym z tegoż państwa środkiem płatności. Cóż to jednak dla upartego fana, który chciałby wreszcie móc wziąć udział w toczącej się od ponad roku konwersacji na temat, ponoć, najlepszych Gwiezdnych Wojen od czasów oryginalnej trylogii? No i za moment rozpoczyna się serialowa ofensywa Marvela, więc jak nie teraz, to kiedy?

The Mandalorian (2019) – recenzja serialu [Disney]. Wyraźne wzorce

Nasz główny bohater (nie wiem, czy jego prawdziwe imię wciąż uważane jest za spoiler, więc powstrzymam się od używania go) jest samotnym łowcą nagród. Podróżuje od układu, do układu szukając uciekających przed prawem indywiduów. Kogo może, tego bierze żywcem, ale jeśli zachodzi konieczność, nie ma problemu z pociąganiem za spust. Nie ma w zwyczaju współpracować z innymi. Samotność jest niejako wpisana w jego życie – mało kto chce się przyjaźnić z cynglami na wynajem, a dodatkowo zwyczaj jego klanu zabrania mu pokazywania twarzy innym ludziom (i tym podobnym). Pewnego razu trafia mu się okazja życia – niedobitki dawnego Imperium oferują ogromny zapas beskaru – trudno dostępnej, mandaloriańskiej stali – w zamian za odbicie i dostarczenie im jednej niewielkiej formy życia. Dzisiaj nie jest już żadną tajemnicą, że chodzi oczywiście o Dziecko, czy jak to nazwali go fani – Baby Yodę. Nie wiadomo czego dokładnie chcą od niego Imperialsi, więc Mando, który zdążył przywiązać się do dzieciaka, postanawia nie zostawiać go na ich pastwę. Decyzja ta zaważy na całym jego dalszym życiu, popchnie w kierunku pierwszych ważnych relacji i ustawi na kurs kolizyjny z wciąż niebezpiecznymi ludźmi w mundurach imperium Palpatine’a.

Twórcy serialu, w tym autor “Wojen Klonów” Dave Filoni i niezastąpiony, wspaniały Jon Favreau, od początku nie kryją się ze swoimi inspiracjami. Postać Mando oparta została na bezimiennym rewolwerowcu z klasycznych westernów Sergio Leone, a cały serial garściami czerpie właśnie z Leone, ale również i Kurosawy oraz paru innych klasyków. Niektóre odcinki to dosłownie przeniesione w odległą galaktykę najlepsze motywy z “Za Garść Dolarów”, czy “Siedmiu Samurajów”. Mamy samotnego rewolwerowca w niewielkim miasteczku, stającego naprzeciw całej armii przeciwników. Mamy szkolenie lokalsów, aby sami mogli bronić swoich ziem, walkę na dachu pędzącego pociągu, pojedynek z dzikim zwierzęciem. Można wymieniać i wymieniać. I tak jak przyznam, że wspomniane odwołania są jak najbardziej zauważalne i niezaprzeczalnie taki był zamysł twórców, tak mi “Mandalorian” kojarzył się przede wszystkim z czym innym. Z dziełem autora innych “Wojen Klonów” – tych pierwszych.

Nie wiem, czy pamiętasz, ale zanim Lucas stwierdził, że zrobi swój nic niewarty film animowany, który następnie przerobiono na bardzo sympatyczny serial, klasycznie animowanymi, bardzo krótkimi “Wojnami…” zajął się nie kto inny, a sam Gendy Tartakovsky, jeden z najbardziej charakterystycznych, stylowych i genialnych animatorów naszych czasów, autor klasyków takich jak “Laboratorium Dextera”, czy… “Samuraj Jack”. I to właśnie ta ostatnia pozycja natychmiast staje mi przed oczami, kiedy oglądam kolejne odcinki “Mandaloriana”. Samotny wojownik przemierzający futurystyczny świat, poznający co tydzień nowych ludzi, którym trzeba pomóc, a którzy pomogą jemu, kiedy przyjdzie na to czas. Taki właśnie jest serial Favreau. Główna oś fabuły jest raczej prosta i mało konkretna, ale to droga do celu sprawia, że kolejne fragmenty historii ogląda się z przyjemnością. Większość odcinków, zwłaszcza tych z środka danego sezonu, można obejrzeć właściwie w dowolnej kolejności, bo niemal za każdym razem finalnie wracamy do punktu wyjścia. Nie jest to wielka epopeja na miarę numerowanych epizodów, ale może właśnie dlatego cały serial wypada tak sympatycznie? Może po prostu potrzebowaliśmy przerwy od dzieci przepowiedni ratujących galaktykę przed złym imperium?

The Mandalorian (2019) - recenzja serialu (Disney) 2

The Mandalorian (2019) – recenzja serialu [Disney]. Dobry, zły i brzydki

Fabularnie przygody Mando to taki trochę serial o wszystkim i o niczym, co jednym może się podobać, a innym nie. Natomiast technicznie mamy tu do czynienia z naprawdę niesamowitym pokazem talentów. Aby stworzyć nowe, piękne światy i realistycznie umiejscowić w nich bohaterów, spece od efektów specjalnych z ILM stworzyli nową technologię – wielkie, okalające aktorów ekrany zdolne do wyświetlania tła na żywo, tak aby aktorzy zawsze widzieli gdzie się znajdują, a tła i postacie nigdy nie różniły się typem i kierunkiem oświetlenia i wszelkimi innymi detalami, których zaniedbanie sprawiłoby, że całość wyglądałaby sztucznie. Oglądając kolejne plenery mamy wrażenie,  że aktorzy naprawdę są na pustyni, w górach, czy innym lesie.

Oczywiście musimy pamiętać, że “Mandalorian” jest serialem, a nie superprodukcją za setki milionów dolarów, więc oczywistym powinno być, że filmy zaoferują lepszą grafikę komputerową w scenach w kosmosie, czy tworząc… pewien efekt, który w filmach podziwiać mogliśmy w “Łotrze 1”, a w serialu w ostatnich minutach ostatniego odcinka drugiego sezonu. No nie wygląda to dobrze. Co ciekawe, fani JUŻ zdążyli zrobić to lepiej niż Disney. Na szczęście tam, gdzie było to możliwe, zastosowano klasyczne rozwiązania – makiety, kostiumy, lalki. Podobno z początku twórcy planowali “sprawdzić” czy komputerowa wersja Baby Yody nie prezentowałaby się lepiej, niż kukiełka, ale obecny na planie Werner Herzog nazwał ich tchórzami i rozkazał wręcz aby zostali przy oryginalnej koncepcji. Całe szczęście, bo maluch natychmiast kradnie serca widzów i nie wyobrażam sobie, aby mógł wyglądać jak mniejsza wersja Yody z trylogii prequeli.

Ścieżka dźwiękowa serialu nie przypomina niczego, co można było do tej pory usłyszeć w serii. Zastosowane instrumenty i syntezatory dają bardzo charakterystyczny, przywodzący na myśl dzikie, dalekowschodnie, lub dalekozachodnie melodie efekt. Miejscami jest wręcz niepokojąco, a całość zdecydowanie pasuje do klimatu serialu i plemiennej natury Mandalorian.

Czyli co, serial idealny? Bynajmniej. Wspominałem już o raczej podstawowej fabule produkcji, która dla niektórych może okazać się zgrzytem. Dwa słowa poświęciłem na zaznaczenie, że nie wszystkie efekty specjalne zachwycają. Lecz tym co najbardziej bodło mnie w oczy podczas oglądania – i zaznaczam, że też nie jest to jakoś specjalnie duży i rażący mankament – była choreografia walk. Ogólnie większość tego co oglądamy na ekranie robi bardzo dobre wrażenie. Starcia składają się z nierzadko dwucyfrowej liczby kluczowych, ciekawie pomyślanych akcji. Tempo nie pozwala się nudzić i nigdy nie odnosimy wrażenia, że daną scenę przydałoby się skrócić. To nie tu jest problem.

[embedded content]

Ten znajdziemy we wszystkich momentach “pomiędzy” – ujęcia łączące ze sobą te ciekawe akcje często wyglądają jakby pochodziły prosto ze starych akcyjniaków. Przeciwnicy z karabinami w rękach podbiegają do głównego bohatera żeby mógł spuścić im szybki wpierdziel, czekają na swoją kolej, strzelają tylko tam, gdzie chroni go zbroja. Nie jest to, jak już wspominałem, nic wielkiego, ale kiedy mamy do czynienia z tak dobrze zrealizowaną produkcją, nawet te drobne przywary rzucają się w oczy, jak kabel zasilający kieckę Padme w pierwszym epizodzie.

“Mandalorian” ukazał się w krytycznym dla całej serii momencie. Kiedy fani na całym świecie postawili już przysłowiową kreskę na gwiezdnej sadze w wykonaniu Disneya, kiedy dyskusja nie toczyła się na temat tego, który epizod jest najlepszy, a najmniej beznadziejny, wyprodukowanie serialu o zupełnie nowej, niejako pozbawionej twarzy postaci było ogromnym ryzykiem. Nie wszystko zagrało – tu i ówdzie spektakl na ekranie nie dopieszcza oczu tak, jak powinien, fabuła nie powala ani oryginalnością, ani rozmachem, niektóre jej elementy, przynajmniej na ten moment, zdają się być dziurawe, a motyw nagłego ratunku, kiedy sytuacja staje się krytycznie beznadziejna zdecydowanie mógł zostać użyty mniej razy – ale i tak jest to serial rozumiejący czym powinny być Gwiezdne Wojny. Rozbudowujący uniwersum, garściami czerpiący z materiału pierwotnie porzuconego przez Disneya, adaptujący klasykę w nowy sposób. To dopiero trzecia produkcja, którą dane było mi oglądać w tym roku i z radością donoszę, że jak dotąd trafiają mi się same perełki. Oby tak dalej!

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułParadoksy eurorealistów
Następny artykułLekcja prawa