To był znakomity weekend w wykonaniu polskich piłkarzy. Udane wejście Piątka, doppietta Zielińskiego, doppelpack Lewego, tak więc po cichu liczyliśmy, że w epilogu noworocznego rozdania piłkarskiego Jan Bednarek nie odegra żadnej negatywnej roli. Na całe szczęście nie dość, że niczego nie zawalił, to na dodatek był prawdziwym liderem defensywy w meczu z nie byle kim, bo z Liverpoolem. „The Reds” nie są ostatnio w najlepszej dyspozycji. Mimo to nie należy deprecjonować wkładu Polaka w zwycięstwo nad aktualnym mistrzem Anglii. Polak zasługuje na ogromne słowa uznania.
I to nie to, że na siłę stawiamy Bednarkowi posążek. Dobrze współpracował z kolegami z linii defensywnej swojej drużyny. Przesuwał się w tempo. Nie łamał linii spalonego. Zaliczył kilka udanych wślizgów, które w ostatecznym rozrachunku zażegnały poważne niebezpieczeństwo na połowie „Świętych”. Skuteczny w pojedynkach powietrznych. Zresztą cała formacja obronna zagrała wyśmienicie, a koledzy z przodu zadbali o to, by w razie czego zespół posiadał pewien margines błędu.
Nie zdążyliśmy dobrze rozsiąść się przed stanowiskiem pracy, a Liverpool już znalazł się w tarapatach.
W 2. minucie James Ward-Prowse z rzutu wolnego dośrodkował w pole, piłki nie zdołał wybić Trent Alexander-Arnold, a genialnym sprytem wykazał się Danny Ings. Bez przyjęcia przelobował kompletnie bezradnego Alissona. Ekipa z St. Mary’s Stadium lepiej nie mogła ustawić sobie meczu.
„The Reds” mieli potem ogromne problemy, by zagrozić gospodarzom. Jurgen Klopp w porównaniu do rywalizacji z Newcastle wymienił całą drugą linię. Jednak obecność Thiago Alcantary, Georginio Wijnalduma oraz Alexa Oxlade-Chamberlaina zupełnie nie wypłynęła na poprawę w szybszym kreowaniu akcji. W pierwszej odsłonie widowiska zaledwie sporadycznie zepchnęli „Świętych” do głębszej defensywy. Coś tam próbował wyczarować na prawej flance Mohamed Salah, ale nie zdołał rozwinąć skrzydeł przy Ryanie Bertrandzie. Jack Stephens również nakrył go czapką. Po drugiej stronie z kolei Sadio Mane oddał tylko niechlujny strzał. I to by było tyle, jeśli chodzi o poczynania gości. Roberto Firmino dziś zapragnął być anonimową postacią.
Za to podopieczni Ralpha Husenhuttla mogli jeszcze przed zejściem do szatni podwyższyć prowadzenie i całkowicie skomplikować plany rywalom. W dogodnej sytuacji Natan Telle minimalni chybił, a kilka chwil później znakomicie wyprowadzili kontratak, lecz Theo Walcott ostatecznie nie otrzymał dokładnego podania od strzelca pierwszego gola. Skutecznie interweniował Jordan Henderson, który z konieczności musiał wystąpić na środku defensywy.
W aktualnym sezonie już raz zagrał na tej pozycji – w trakcie trwania rywalizacji z Fulham Joel Matip z powodu urazu musiał opuścić murawę, a kapitan mistrzów Anglii przeszedł do formacji znajdującej się najbliżej własnej bramki. Ale ligowego spotkania, w którym od początku wystąpił na stoperze, pewnie on sam nawet nie byłby w stanie wymienić od razu, bez chwili zastanowienia.
Dookoła wszyscy powtarzają, że najważniejsze jest przetrwać pierwsze piętnaście minut nawałnicy po przerwie, a im dalej w las, tym przeciwnikom będzie coraz trudniej wpakować bramkę.
Niby to niesamowicie wyświechtana teoria znawców futbolu. Jednak sprawdza się ona w praktyce. Zawodnicy Kloppa dokonali w pierwszym kwadransie pospolitego ruszenia. Tylko że nic z tego nie wyniknęło.
Święci skupili się tylko na zadaniach defensywnych, natomiast szarże Liverpoolu nawet nie były w stanie poważnie zagrozić Farserowi Forsterowi, który wskoczył do bramki gospodarzy pierwszy raz od powrotu z Celticu Glasgow. Zwłaszcza w grze na przedpolu widać było u niego brak pewności, ale znakomicie ustawiona defensywa tuszowała jego błędy podczas wszelkiego rodzaju dośrodkowań w szesnastkę Southampton.
Bednarek i spółka ostatecznie nie stracił bramki. Kapitalnie przesuwali się, wzajemnie asekurowali. Zwłaszcza nasz reprezentant zaliczył kluczowych interwencji. Po ostatnim gwizdku sędziego austriacki szkoleniowiec ekipy z St. Mary’s nie był w stanie ukryć łez wzruszenia. Jurgen Klopp ma zaś poważny kłopot. Kolejne – już trzecie z rzędu – spotkanie bez zwycięstwa. Kolejny mecz, w którym jego zespół gra apatycznie, a gdy już z wielkim trudem wykreuje sobie dogodna szanse, to szwankuje skuteczność.
Jasne, na tym etapie sezonu kryzys formy nie jest niczym nadzwyczajnym. Po prostu zdarza się. Tym bardziej wobec problemów kadrowych, ale na koniec sezonu straty punktowe w rywalizacjach świąteczno-noworocznych mogą okazać się niezwykle bolesne.
Southampton – Liverpool 1:0 (1:0)
D. Ings 2’
fot. NewsPix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS