27 września 1605 roku 3600 żołnierzy hetmana Jana Karola Chodkiewicza starło w puch 11 tysięcy Szwedów pod Kircholmem. Husaria dosłownie zmiażdżyła wielokrotnie silniejszego wroga. Szwedzi stracili od 6 do 9 tysięcy żołnierzy. Polacy tylko stu. Tuż po bitwie zwycięska armia… rozpadła się.
Bitwa pod Kircholmem to jedno z najwspanialszych zwycięstw w polskiej historii. Co z tego, skoro jego potencjał zaprzepaszczono? Tuż po starciu żołnierze odmówili dalszej służby, bo nie dostali żołdu. Zaległości były kilkuletnie. Zamiast gromić wrogów w Inflantach, dla odbicia sobie strat poczęli grabić północne rubieże Rzeczpospolitej. Nie było to zresztą niczym wyjątkowym. Potężnemu państwu ciągle brakowało pieniędzy, a wojacy buntowali się non stop. Pustki w kieszeniach rekompensowali sobie kradzieżami, najazdami i rozbojami.
Barwne dzieje rodzimej wojskowości są usiane wielkimi zwycięstwami w bitwach, które jednak nie przekładały się na zwycięstwa w całych wojnach. Jednym z głównych powodów była wieczna pustka w kasie wojska i w kiesach żołnierzy. Ci – by wymóc zapłatę żołdu – zawiązywali konfederacje. Gdy nie byli wynagradzani, ruszali grabić i palić, co się dało. Historyk prof. Mirosław Nagielski tłumaczył:
Demokracja szlachecka, choćby od połowy XVII w. poprzez np. wprowadzenie liberum veto w 1652 r., doprowadziła do anarchizacji życia społecznego. Z tego powodu władca w Polsce miał ograniczone możliwości działania, bo to przecież od Sejmu zależało, czy szlachta da pieniądze na wojsko, ile tych pieniędzy da, a więc ingerencja społeczności szlacheckiej miała miejsce we wszystkich aspektach działalności publicznej.
Pustki w skarbcu, które skutkowały paraliżem pozornie wygranych kampanii wojennych, objawiły się już po wojnach z Moskwą Stefana Batorego. Zaległości w żołdzie sięgały kilkudziesięciu tysięcy złotych. Później doszła konieczność opłacenia wojska biorącego udział w bitwie pod Byczyną między oddziałami Rzeczpospolitej dowodzonymi przez hetmana wielkiego koronnego Jana Zamojskiego a pretendentem do tronu polskiego Maksymilianem Habsburgiem. Rzeczpospolita wyszła z tej konfrontacji zwycięsko, dzięki czemu udało się utrzymać na tronie Zygmunta III Wazę.
Zamojski zdawał sobie jednak sprawę, że bez pieniędzy na armię nie da się na dłuższą metę prowadzić wojen. Zapewnione stabilne finansowanie z kasy państwa miało tylko tzw. wojsko kwarciane, elitarne i niewielkie oddziały narodowego autoramentu, opłacane z ustanowionej w 1564 roku kwarty, a więc specjalnego podatku nałożonego na dzierżawców dóbr królewskich. Wojsko kwarciane liczyło zaledwie kilka tysięcy żołnierzy, na dodatek w okresach pokoju skład liczebny był zmniejszany.
Zamojski, proponując reformę wolnej elekcji, chciał wyegzekwować stałą cześć innych podatków, które szłyby na wojsko – konkretnie jeden pobór podatku łanowego ze wszystkich majątków oraz 1/3 podatku czopowego z miast. Pomysł jednak przepadł, w dużej mierze za sprawą oporu duchowieństwa, ale i szlachty.
Czytaj też: Cios husarskiej pięści. Triumfalne uderzenie polskiej kawalerii w bitwie pod Kircholmem
Żołnierze i bandyci
W 1590 roku, gdy krajowi groziła wojna z Turcją – 7555 żołnierzy jazdy i 900 piechurów zażądało wypłaty zakontraktowanego żołdu i zawiązało konfederację wojskową w Glinianach. Choć finansowanie armii było pozornie zabezpieczone przyjętymi specjalnie pakietami podatkowymi, to stało się ono przedmiotem gry sejmowej ze strony przeciwników możnego kanclerza. On sam zresztą nie sprzeciwiał się konfederacji żołnierskiej, zdając sobie sprawę, że inaczej nie uda się wymusić od Sejmu pieniędzy na armię. Pod aktem konfederacji podpisał się zresztą jego stronnik – hetman polny Stanisław Żółkiewski.
Konfederaci umieli przekonać Sejm do swoich racji. Zaczęli palić i grabić majątki i dobra – tak królewskie, jak i szlacheckie i kościelne – w województwach ruskim, podolskim, lubelskim i ziemi chełmińskiej. Nagle dodatkowe podatki, konieczne, by spłacić zbuntowane wojsko, udało się uchwalić. Na wyrównanie długów z armią Rzeczpospolita wydała niebagatelną sumę 860 tys. zł.
Dla porównania: magnat, kasztelan krakowski i wojewoda wołyński Janusz Ostrogski, pod koniec XVI wieku dysponował majątkiem, w skład którego wchodziło aż 2800 wsi i 80 miast. Posiadał też blisko 5 tysięcy koni. Cała ta fortuna przynosiła mu około 200 tysięcy złotych polskich zysku rocznie. Dług państwa wobec armii był czterokrotnie wyższy.
Teoretycznie za niesubordynację i przestępstwa wobec cywilów groziły bardzo surowe kary, w tym śmierć, w praktyce jednak regimentarze jak i decydenci często patrzyli przez palce na wyczyny wojska. Zdawali sobie sprawę, że ich praprzyczyną była niewydolność państwa.
Żołdacy grabiący i palący dwory i włości nie byli więc niczym wyjątkowym w społecznym krajobrazie państwa. W trakcie wojny inflanckiej, której wspaniałym epizodem był Kircholm, wojsko buntowało się wielokrotnie. Jako że skarb państwa świecił pustkami, kanclerz Zamojski musiał opłacać armię z własnych funduszy. Wiedząc, że kosztuje go to za wiele, ostatecznie zrezygnował z dowodzenia. W 1603 roku posłuszeństwa hetmanowi Chodkiewiczowi odmówiło 1000 kawalerzystów. Przyczyna – brak pensji.
Na Moskwę na debecie
Problem finansowy dusił każdą zwycięską kampanię. Po Inflantach przyszła pora na wojnę z Moskwą, w której to Rzeczpospolita była stroną dokonującą inwazji. Chyba nigdy w relacjach z potężnym sąsiadem państwo polskie nie miało tak silnej pozycji. W 1610 roku niecałe 7000 żołnierzy (w tym 5600 husarzy) rozgromiło 40 tysięcy Rosjan wraz z najemnikami pod Kłuszynem. W efekcie Moskwa, tron carski i władanie Rosją stanęły dla Wazów otworem. W 1611 roku zdetronizowany car Wasyl Szujski bił pokłony i całował posadzkę przed Zygmuntem III Wazą.
Niestety znów okazało się, że siła oręża nie ma pokrycia w arsenale finansowym. Mimo, że nałożono specjalne dodatkowe podatki, by było za co sfinansować kampanię moskiewską, nie udało się uzyskać wystarczających środków. Wpływy podatkowe były o ponad 100 tysięcy złotych niższe od zakładanych (1,36 mln zł należności wobec 1,25 wpłaconych podatków). Król, który sam miał chrapkę na tron moskiewski, dopuścił się nawet rolowania długów. Z pieniędzy przeznaczonych na wynagrodzenie wojaków walczących w Inflantach opłacił wojsko w Moskwie. W efekcie niezadowoleni żołnierze inflanccy zawiązali konfederacje w Grodnie i Brześciu i poczęli odbijać sobie straty finansowe zwykłą bandyterką.
Nic dziwnego, że w obliczu problemów z finansowaniem wojska, król często zwracał się o pomoc do „królewiątek”, czyli potężnych magnatów, którzy dysponowali własnymi, prywatnymi armiami – i mogli przeprowadzić dodatkowy zaciąg. Często robili to na prośbę władcy, stając się tym samym wierzycielami państwa (ewentualnie po prostu pożyczali pieniądze).
Tak było i tym razem. Zygmunt III Waza zapożyczył państwo na kwotę 580 tys. zł, by móc dalej marzyć o tronie moskiewskim. Mimo to wkrótce poduszka finansowa zaczęła się kurczyć, a zbuntowane wojsko (na przełomie 1611 i 1612 roku zawiązała się konfederacja oddziałów polsko-litewskich, w tym pułku Jana Piotra Sapiehy, a także części garnizonu broniącego Smoleńska) zaczęło palić, łupić i na wszelkie sposoby „eksploatować” ziemie i dobytek ludności na krańcach państwa.
W tym zakresie szczególnie wyróżniali się Kozacy zaporoscy, którzy – poza kilkuset kozakami rejestrowymi – nie mogli liczyć na żołd. Utrzymywali się z tego, co zdobyli w trakcie wojaczki. Niedługo później powołano do życia kolejną formację lekkiej jazdy, czyli posiadających wyjątkowo złą sławę Lisowczyków. Ci również żyli z tego, co złupili, ukradli czy zarobili na wojnie.
Co ciekawe, to właśnie w dużej mierze siłami „darmowego” wojska wyprawiał się na wschód królewicz Władysław IV. W 1618 roku pod wodzą jednego z największych dowódców Kozackich – hetmana Piotra Konaszewicza Sahajdacznego – ruszyło na Moskwę aż 18 tysięcy Kozaków zaporoskich, którzy nie kosztowali Rzeczpospolitej… nic. 20 tys. zł poszło na sfinansowanie samego Sahajdacznego, jego pułkowników i esaułów. Cała reszta kozackiej braci szła gorliwie do boju w zamian za moskiewskie łupy.
Czytaj też: Najważniejsze fakty o husarii. Co każdy powinien wiedzieć o słynnej polskiej jeździe?
Hetman świeci oczami
Marzenia o podboju potężnego państwa carów okazały się finansowym koszmarem. W latach 1611–1618 wojna, której końca widać nie było, kosztowała około 5,7 mln zł. Doszło do tego, że w okresie od 1612 do 1616 roku oddziały Rzeczpospolitej, by liczyć na żołd, szły pod szwedzką komendę!
W służbę Szwedów okupujących Nowogród Wielki trafili Kozacy zaporoscy, a nawet trzy litewskie chorągwie husarskie (Hieronima Dembińskiego, Jaromira Pleckiego i Stanisława Wolskiego). Co więcej, badacze przypuszczają, że taki zaciąg odbywał się za wiedzą i zgodą możnych – w tym samego kanclerza Jana Sapiehy. Oprócz finansowego zluzowania państwa i utrzymywania armii de facto szwedzkimi pieniędzmi chodziło też o wywiad i ewentualny sabotaż działań wroga.
Król Zygmunt i jego syn Władysław IV, by ograniczyć koszty wojowania, stopniowo zmniejszali w armii udział jazdy na rzeczy piechoty – i to głównie cudzoziemskiej. Gdy Władysław IV w latach 1632–1634 ruszył na Smoleńsk, dysponował armią licząca 21 tysięcy żołnierzy, z czego ponad 14 tysięcy stanowiła piechota.
Mimo różnych sztuczek pieniędzy i tak brakowało. Nierzadko by utrzymać wojsko i zapobiec dezercji, hetman błagał żołnierzy o wytrwanie na służbie, spłacał część z własnych pieniędzy, kajał się i obiecywał wynagrodzenie z zastawionego osobistego majątku. W 1637 roku o pozostanie wojaków w obozie prosił hetman Mikołaj Potocki. Zapowiadał zapłatę w późniejszym terminie. Udało mu się trafić do żołnierskich serc i umysłów. Wojsko nie rozpierzchło się i rozgromiło zbuntowanych Kozaków w bitwie pod Kumejkami.
Według historyków wieczne niedomogi w kasie mogły się przełożyć na wykształcenie – bardzo skutecznego zresztą – sposobu rozstrzygania bitew i całych wojen, z powodzeniem stosowanego w XVII wieku. Otóż bardzo często hetmani – by nie przeciągać kampanii i nie nadwyrężać budżetu – dążyli do koncentracji sił i przeprowadzenia jednej zwycięskiej potyczki, która przesądzała o losie konfliktu.
Taki model wojowania narodził się ze starć z Tatarami na rubieżach państwa, a polegał na szybkim zgromadzeniu sił w przypadku wykrycia wroga i ściganiu go, zanim ucieknie z jasyrem bądź rozproszy czambuły, by palić i rabować. Model ten długo sprawdzał się w walkach ze wspomnianymi Tatarami czy Kozakami, jednak ciężej było w jednej bitwie złamać wroga o większych zasobach – np. państwo Moskiewskie czy Turcję. Nawet jeśli przeciwnik został rozgromiony w jednym decydującym starciu, był w stanie wygospodarować kolejne siły i nadal prowadzić wojnę.
Bohater – watażka
W drugiej połowie XVII wieku zanarchizowane wojsko mogło stanowić nawet formę nacisku w rozgrywkach politycznych. Zdarzało się, że hetmani celowo rozlokowywali armię w dobrach swoich przeciwników. O skali łupieżczego procederu niech zaświadczy fakt, że dotyczył on samego hetmana Stefana Czarnieckiego. Przedstawiany jako wzór żołnierza i Polaka Czarniecki, którego nazwisko pojawia się w hymnie narodowym, słynął z porywczości, skłonności do przemocy wobec cywilów, grabieży i defraudacji pieniędzy.
W 1655 roku Czarniecki uznał, że dalsza obrona Krakowa przed Szwedami nie ma sensu. Poddał miasto, wcześniej jednak pozwolił swoim żołnierzom na łupienie bez litości. Pamiętnikarz Mikołaj Jemiołowski wspomina, że żołdacy „sklepy przewertowali, a co kosztowniejsze rzeczy Czarniecki kazał zabrać swoim zaufanym”. Przepadły też pieniądze, które miały być przeznaczone na wypłaty dla wojska. Badacze uważają, że Czarniecki „przytulił” większość z 60 tys. zł na ten cel, przekazanych dowódcy bezpośrednio przez króla Jana Kazimierza. Pojawiały się plotki, że opuszczał miasto z workami pełnymi pieniędzy. Regimentarz twierdził, że żołd wypłacił, jednak co innego szemrano w amii.
W 1660 roku, po zwycięskiej dla Rzeczpospolitej bitwie pod Połonką, Czarniecki zabrał do rodzinnego Tykocina jeńców rosyjskich. Przetrzymywał ich w skrajnie ciężkich warunkach i domagał się gigantycznego okupu w wysokości 2 mln zł. W tej sprawie car interweniował osobiście u Jana Kazimierza. Ponoć Czarniecki ukradł też zdobyczne armaty. Tego typu epizodów w biografii dzielnego dowódcy było znacznie więcej.
Utrzymywanie nieopłaconej armii kosztem ludności cywilnej, na którą spadał ciężar grabieży, było z pewnością jedną z istotniejszych przyczyn pauperyzacji społeczeństwa po największej dla państwa hekatombie w XVII wieku, czyli „potopie szwedzkim”.
Długi wobec wojska sięgały aż 24 mln zł. W 1660 roku na czele konfederacji żołnierskiej (w Drohiczynie) domagającej się od monarchy wypłaty zaległego żołdu stanął Samuel Kmicić – utalentowany, ale i niesubordynowany żołnierz – pierwowzór sienkiewiczowskiego Andrzeja Kmicicia. Prawdziwy Kmicic za bunt został skazany na infamię, a jego dobra zarekwirowano. Ostatecznie jednak państwu na tyle brakowało szabel, że król ugiął się i przywrócił Kmicica do czci i majątku. Ten wziął udział w zwycięskiej kampanii przeciw Rosji w 1660 roku.
Dowiedz się więcej: Dlaczego broń palna wcale nie wygrywała w starciu z szarżą husarii?
Biedny jak… żołnierz?
Nawet jeśli żołd bez opóźnień trafiał do XVII-wiecznego żołnierza Rzeczpospolitej szlacheckiej, nie miał on specjalnych powodów do radości. Według profesora Jana Wimmera, który porównał zarobki polskich wojaków i ich odpowiedników na Zachodzie w drugiej połowie XVII wieku, żołd w naszym kraju był mizerny.
Dla przykładu – w 1666 roku, a więc w czasie wojny domowej, którą niedługo po katastrofie „potopu” zafundował państwu hetman polny koronny Jerzy Sebastian Lubomirski i jego ludzie, piechur polski zarabiał 144 zł rocznie. Francuski „kolega po fachu” w tym samym czasie inkasował 90 liwrów, czyli 150 zł. Wydaje się, że różnica jest nieduża. Owszem – jednak co, gdy porównać jazdę? Wszak to właśnie z potężnej husarii słynęła Rzeczpospolita.
Tu różnice w porównaniu do zarobków kawalerzystów francuskich są już znacznie większe. Jeździec nad Sekwaną w latach 60. XVII wieku otrzymywał rocznie 450 liwrów, czyli równowartość około 750 zł. Tymczasem w Polsce bardzo istotni na polu bitwy towarzysze pancerni inkasowali jedynie 1/4 pensji francuskiej – a więc około 160 zł.
Husarz dostawał około połowę zarobków jeźdźca z Francji. Co prawda mógł liczyć jeszcze na hibernę, a więc dodatek do żołdu na utrzymanie zimą, oraz (nie zawsze i w bardzo różnej wysokości) tzw. contentacje, czyli dodatki do pensji husarskich wypłacane z własnych środków przez rotmistrza chorągwi husarskiej, ale i tak zarobki okazywały się niewspółmierne do potężnych kosztów, jakie trzeba było ponieść, by myśleć o takim fachu.
Dość powiedzieć, że przy zasadniczych zarobkach równych około 0,4 kg srebra kwartalnie, husarz na samego konia musiał wydać równowartość od kilku do nawet 20 kg srebra. Według szacunków całkowite wyposażenie jeźdźca należącego do jednej z najpotężniejszych formacji wojskowych ówczesnej Europy mogło kosztować od około 10 do 50 kg srebra, co dziś dałoby od nieco ponad 30 do 150 tysięcy (!) zł. Wówczas było to proporcjonalnie jeszcze więcej, gdyż srebro było znacznie więcej warte niż obecnie. Stosunek wartości srebra do złota wynosił wówczas około 1 do 14 (dziś to około 1 do 70).
Od zwycięstw do pogrzebów
Ponieważ wydatki „na start” były potężne, na bycie husarzem nie mogli sobie pozwolić ludzie bez grosza. Towarzysze husarscy rekrutowali się najczęściej z zamożnych szlacheckich rodów. Przepych strojów i bogactwo wyposażenia jeźdźców bardzo imponowały gościom z zagranicy, co znalazło swoje odzwierciedlenie na kartach pamiętników.
Niestety już w drugiej połowie XVII wieku stan liczebny husarii, głównie ze względu na pogarszającą się sytuację finansową szlachty, szybko się zmniejszał. O ile jeszcze w czasach gospodarczej prosperity i potęgi państwa czasów Zygmunta III Wazy i jego syna Władysława IV kraj był w stanie zmobilizować nawet 8000 husarzy, to w latach 80. XVII wieku było to już zaledwie 2–3 tysiące.
Dramatyczne próby powiększenia stanu osobowego husarii źle odbijały się na jakości i morale wojska. Naprędce przemianowywano niektóre jednostki pancernych na husarskie (tzw. pohusarzenie), zamieniano elementy uzbrojenia na tańsze i gorsze odpowiedniki itp. Degradacja najsilniejszej jazdy świata, postępowała wraz z udoskonalaniem broni palnej, ale też z degradacją samej szlachty, jako grupy społecznej zachowującej wzorce i etos narodowy.
To właśnie dzięki niemu, dzięki wierze w „rzecz pospolitą” jako gwaranta szlacheckiej demokracji i równości, potężne państwo mimo niedomogów aparatu fiskalnego było w stanie walczyć na wielu frontach i podnosić się z najcięższych opresji. Szlachcic czy husarz nie walczył dla pieniędzy, nie był wojskiem zaciężnym, często do wojny w obronie kraju dopłacał z własnej kieszeni. Dopóki starczało wiary w wyjątkowość „panów braci” i ich państwa, dopóty kraj był stanie się bronić.
Degradacja moralna przełożyła się i na upadek husarii i całego państwa. W XVIII wieku etos rycerski, kult sprawności fizycznej i ćwiczeń odchodził do lamusa na rzecz szlacheckiego rozpolitykowania. Sama husaria zaś stała się wojskiem paradnym, echem dawnej świetności. Nazywano ją nawet wojskiem pogrzebowym ze względu na uświetnianie ceremonii pochówków możnych i obyczaj wjazdu do kościoła husarza ubranego w pełną zbroję, który podczas pogrzebu szlachcica kruszył kopię o katafalk. W 1775 roku husaria jako formacja wojskowa przestała istnieć, a dotychczasowe chorągwie przekształcono w kawalerię narodową. 20 lat później z map zniknęła Rzeczpospolita szlachecka.
Bibliografia:
- Tomasz Bohun: Nervus belli pecunia, czyli finansowa strona wojen Rzeczpospolitej, „Mówią Wieki”, nr 11/2020.
- Jerzy Cichowski, Andrzej Szulczyński: Husaria. Warszawa: Wyd. Ministerstwa Obrony Narodowej, 1981.
- Bronisław Gembarzewski: Husarze: ubiór, oporządzenie i uzbrojenie: 1500-1775. Warszawa: Wydawnictwo Arkadia, 1999.
- Jan Gintel (wybór): Cudzoziemcy o Polsce: Relacje i opinie, Tom pierwszy: wiek X-XVII. Kraków: Wydawnictwo literackie, 1971.
- Andrzej Grabski, Zdzisław Spieralski i inni, Zarys dziejów wojskowości polskiej do roku 1864 T. 1. Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej. Warszawa 1966.
- Historia Polski w liczbach, t. II, Gospodarka, Główny Urząd Statystyczny 2006.
- Radosław Sikora, Fenomen husarii, Wydawnictwo MADO 2005.
- Zdzisław Spieralski: Stefan Czarniecki 1604-1664. Warszawa: Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej, 1974.
- Rachuba, Konfederacja Kmicicowska i Związek Braterski wojska litewskiego w latach 1660–1663, Warszawa 1989.
- Jan Wimmer, Wojsko polskie w drugiej połowie XVII wieku, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej 1965.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS