A A+ A++

Na dawnych wschodnich terenach Polski są więc ciężkie. Brakuje pieniędzy na jedzenie, milicja tu i ówdzie postanawia „upaństwowić” opał. Gdy wieści o tym dochodzą do kamienicy zamieszkanej m.in. przez polską historyk sztuki, Karolinę Lanckorońską, wybucha wrzawa. Mieszkańcy złożyli się na węgiel jeszcze przed wojną, teraz zostaliby bez zabezpieczenia. Wiedząc, że nie ma nic do stracenia Lanckorońska, wobec widma spędzenia mrozów w nieogrzewanym mieszkaniu, idzie do prokuratury. Czy tak postępuje socjalistyczne państwo, gdzie szanuje się prawo i prostego człowieka? – pyta przewrotnie, i dostaje potwierdzenie, że milicja węgla zabrać nie może. Wraca więc i zaczyna walić we wszystkie drzwi wzywając sąsiadki do działania. Popędziły do piwnic, a widząc milicjantów wrzucających ich węgiel na ciężarówkę podniosły nieprawdopodobny wrzask. Dwaj batiarzy lwowscy, przechodząc ulicą powiedzieli: Trzeba by utworzyć pułki z bab, zaraz by była Polska” – pisała nie bez dumy Lanckorońska. Milicja opuściła piwnicę, kobiety wróciły do domów, a w Sylwestra kamienica grzała się przy ciepłych piecach.

Jesienią 1939 r. kraj jest już podzielony na trzy, a właściwie na cztery części. Zachodnie terytoria wraz z Poznaniem zostają wcielone do Rzeszy (już za kilka miesięcy, w styczniu 1940 r. powstanie oficjalnie Kraj Warty), Warszawa, Kraków i Lublin stają się najważniejszymi miastami Generalnego Gubernatorstwa, a część Polski na wschód od linii Pisa-Narew-Bug-San dostaje się w ręce Sowietów na mocy niemiecko-sowieckiego układu o „granicy i przyjaźni”.

Słowacji z kolei, którą rządzi katolicki ksiądz Jozef Tiso, Niemcy wynagradzają udział w ataku na Polskę, przekazując jej kawałek swojego tortu – 770 km2, które Polska przejęła w latach 1920-1924 w wyniku konfliktu czechosłowacko – polskiego.

Pociągiem na wschód

Zimą 1939 r. z Wielkopolski w kierunku Generalnego Gubernatorstwa ciągną już tysiące wypędzonych z domów Polaków i Żydów, bo Heinrich Himmler czyści tereny III Rzeszy z „bandytów” i „podludzi”. Kobiety, dzieci i starsi wyjeżdżają w mróz, nieogrzewanymi pociągami bez jakiegokolwiek dobytku, więc zanim dotrą na miejsce, często do małych wiejskich chat lubelszczyzny, wagony wypełnią się trupami, których nikt po drodze nie wyładuje. Tej zimy rodzinne domy w Wielkopolsce i na Pomorzu opuści blisko 100 tysięcy osób.

Do masowych deportacji obywateli polskich przygotowują się także sowieci. Pierwsza faza nastąpi w lutym 1940 r. W podobnych warunkach i z podobnym skutkiem. W ramach łamania oporu społeczeństwa i kierowania taniej siły roboczej do regionów na Wschodzie, gdzie jest bardziej potrzebna, Stalin wygna z domów 140 tysięcy ludzi.

I Hitler i Stalin zadbają o to, żeby jeńcy wojenni, członkowie ruchu oporu i nieprawomyślni, szybko nie wrócili. Jeśli kiedykolwiek. „Mojego dziadka, działacza polonijnego z Wolnego Miasta Gdańska, zabrali już 1 września. Trafił do Stutthofu, mama z babcią widziały go tylko raz, w październiku, gdzieś na wsi, gdy zbierał ziemniaki na polu. Boże Narodzenie w 1939 roku spędziły już bez niego” – mówi gdańszczanin, Eugeniusz Brzeziński.

Zawsze groźna dla autorytarnych rządów inteligencja jest konsekwentnie pacyfikowana. W obozie Sachsenhausen pierwszą i kolejne okupacyjne zimy spędzą profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego aresztowani podstępem, pod pretekstem wykładu, razem z pracownikami AGH w Krakowie. Także w Lublinie Niemcy przeprowadzają Sonderaktion i aresztują jeszcze jesienią około 2 tysięcy przedstawicieli polskiej inteligencji, kilkaset osób zostaje rozstrzelanych, kilkadziesiąt trafi do obozów koncentracyjnych.

Czytaj więcej: Bezczynni wobec zbrodni. Dlaczego Amerykanie i Brytyjczycy nie zrobili nic, by ratować ofiary ludobójstwa?

Prezent od Stalina

21 grudnia 1939 r. Polacy na Wschodzie dostają wyjątkowy „prezent” od Stalina – na terenach przyłączonych do ZSRR unieważniona zostaje polska waluta. Ludzie nie mają o tym pojęcia, więc wchodzą do sklepów, chcą kupować i wychodzą z niczym. „Gdzie i po jakim kursie wymienić złote na ruble?” – pytają. „Nigdzie” – brzmi odpowiedź. „Złote są nieważne”. Na święta sytuacja staje się rozpaczliwa. Dopiero po nowym roku poprawia się nieco dzięki Żydom, którzy po bardzo marnym przeliczniku, ale zaczynają kupować złote bo „po tamtej stronie, u Niemca” wciąż jeszcze można nimi płacić.

Święta na dawnych wschodnich terenach Polski są więc ciężkie. Brakuje pieniędzy na jedzenie, milicja tu i ówdzie postanawia „upaństwowić” opał. Gdy wieści o tym dochodzą do kamienicy zamieszkanej m.in. przez polską historyk sztuki, Karolinę Lanckorońską, wybucha wrzawa. Mieszkańcy złożyli się na węgiel jeszcze przed wojną, teraz zostaliby bez zabezpieczenia. Wiedząc, że nie ma nic do stracenia Lanckorońska, wobec widma spędzenia mrozów w nieogrzewanym mieszkaniu, idzie do prokuratury. Czy tak postępuje socjalistyczne państwo, gdzie szanuje się prawo i prostego człowieka? – pyta przewrotnie, i dostaje potwierdzenie, że milicja węgla zabrać nie może. Wraca więc i zaczyna walić we wszystkie drzwi wzywając sąsiadki do działania.

„Skoro w okresie terreur kobiety paryskie były najbardziej niebezpieczne, postanowiłam iść za ich przykładem. Jak rewolucja to rewolucja, baby na ulicę!” – pisała we „Wspomnieniach wojennych”. W ciągu paru minut zeszło się kilkanaście mieszkanek kamienicy, które popędziły do piwnic, a widząc milicjantów wrzucających ich węgiel na ciężarówkę podniosły nieprawdopodobny wrzask.

„Gdy nas ujrzeli, a raczej usłyszeli, z samego strachu, umieli doskonale po polsku i zaczęli nas prosić byśmy się uspokoiły. Wtem dwaj batiarzy lwowscy, przechodząc ulicą powiedzieli: Trzeba by utworzyć pułki z bab, zaraz by była Polska” – pisała nie bez dumy Lanckorońska. Milicja opuściła piwnicę, kobiety wróciły do domów, a w Sylwestra kamienica grzała się przy ciepłych piecach.

Chłodno i głodno

Mieszkańcy stolicy, którzy szykują się do świąt Bożego Narodzenia – bo wojna wojną, ale tradycji musi stać się zadość – jeszcze tego nie wiedzą, ale stracili już swojego prezydenta. Stefan Starzyński, który odmówił udania się na emigrację, od października siedział w więzieniu na Pawiaku, a pomiędzy 21 a 23 grudnia został rozstrzelany. Podobne wiadomości jednak nie rozchodzą się łatwo. Trzeba je zdobywać często z narażeniem życia, bo Niemcy zdążyli już skonfiskować odbiorniki radiowe.

Nie wychodzą także polskie gazety, a lukę po nich wypełniają „gadzinówki” , których czytać nie honor. Podszywają się pod dotychczasowe tytuły, jak choćby podporządkowany Niemcom „Nowy Kurier Warszawski” i dowcipkują, przymilając się do okupanta: „W związku z oznaczeniem żydów [opaską z gwiazdą Dawida], mówią, że pomimo iż do 24 grudnia jeszcze daleko, władze już urządziły żydom warszawskim… GWIAZDKĘ!”.

W Warszawie, w pierwszą okupacyjną zimę, tak jak wszędzie jest biednie i zimno. Śniegi i trzydziestostopniowe mrozy, które nie odpuszczą aż do marca, ludzie nazwą kiedyś zimą stulecia. Takich zim będzie potem jeszcze kilka, ale tamta, z początków okupacji, jest wyjątkowo okrutna. Wrześniowe naloty zniszczyły miasto w dziesięciu procentach, drugie tyle domów jest poważnie uszkodzonych. Brakuje opału, więc w nieogrzewanych mieszkaniach szron pokrywa szyby.

Tuż przed wkroczeniem do Warszawy wojsk niemieckich, polskie instytucje państwowe, miejskie i oświatowe wypłaciły swoim pracownikom jednorazowe odszkodowania czy też ostatnie pensje i to było wszystko. Pracownicy ministerstw, instytucji naukowych, kulturalnych i redakcji znaleźli się na bruku. 25 listopada 1939 r. władze okupacyjne podejmują decyzję o maksymalnym ograniczeniu rozwoju intelektualnego Polaków w Generalnym Gubernatorstwie i zamykają polskie szkoły z wyjątkiem podstawowych i zawodowych, więc pracę tracą także nauczyciele. Pomogą subwencje z zagranicy i organizacja tajnego nauczania, ale na razie, zimą 1939/1940 pracownicy oświaty przymierają głodem.

Zobacz więcej: Zima stulecia 1978. Mróz przyspieszył upadek Gierka

Warszawa, Pałac Saski. Zima, 1940 r. Fot.: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Literaci handlują

Wiele rodzin, z których mężczyźni – jedyni żywiciele – dostali się do niewoli, zostało bez środków do życia. Bezrobotna jest także młodzież. Niemcy zamknęli uczelnie, więc przestał działać system stypendialny. Jako tako radzą sobie tylko pracownicy zakładów miejskich czy zatrudnieni w przedsiębiorstwach, które były potrzebne okupantowi – na kolei, na poczcie, w przemyśle związanym z wojskiem.

„Sytuacja materialna mojej rodziny była przeciętna” – wspominał Władysław Bartoszewski w wywiadzie-rzece z Michałem Komarem. „Nie dobra, ale też nie dramatyczna. Matka miała stałe uposażenie z elektrowni. Ojciec został zatrudniony w biurze likwidatora Banku Polskiego. Nie pracował dla Niemców, jak część bankowców, którzy przeszli do banku emisyjnego. Został kimś w rodzaju kierownika gospodarczego, który miał dbać na przykład o remonty albo dostawy koksu do ciepłowni. Ale trzeba było znaleźć nowe mieszkanie. Bomba trafiła w klatkę schodową i, żeby dostać się na drugie piętro, trzeba było przejść jakąś wąską kładką, bo brakowało schodów.

W dodatku – a mówię to ze smutkiem – mieszkanie zostało ograbione przez ludzi z okolic, z przedmieścia, z pobliskich Szczęśliwic. Zostały meble, których nie udało się wynieść, no i książki, ale resztę skradziono. I tak zostaliśmy jak ostatnie dziady. Cały dorobek rodziny zmieścił się na jednym wózku”.

Pani Bartoszewska szukała możliwie najtańszego lokum. Jej kolega z elektrowni mieszkał z żoną w dwóch pokojach, więc jeden z nich odstąpił. „Zimę 1939/1940 Bartoszewscy „przewegetowali więc na materacach”. Niejaki pan Majzuls, Żyd handlujący damską bielizną, zaoferował 17-letniemu wówczas Władysławowi pracę. Bartoszewski co dzień dostawał walizeczkę z damską bielizną, stawał na rogu Żelanej czy Chłodnej i sprzedawał, a „panie oglądały i kupowały bez mierzenia, bo nie była droga. A ponieważ mróz był srogi sprzedaż szła szybko”.

Handel był także ratunkiem dla inteligencji, która straciła pracę w teatrach, na uczelniach, w domach kultury, w prasie i radiu, i gwałtownie spadała na dno. Pisarze czy dziennikarze, którzy jeszcze rok wcześniej bawili się na eleganckich balach, zimą 1939/1940, żeby kupić trochę żywności, wyprzedawali majątki: dywany, obrazy, biżuterię, meble… „W kilku cukierniach i kawiarniach nasi literaci sprzedają książki przy osobnych stolikach, ale im nie idzie. Zarobili tylko Andrzejewski, Otwinowski, Podhorska, którzy sprzedawali własne książki. Żałosny proceder. Wanda Melcer zajęła się handlem butami, podobno dobrze jej idzie” – pisał poeta i dramaturg Karol Irzykowski.

Soja dobra za wszystko

Nie ma rodziny, która nie straciłaby kogoś bliskiego, w wielu domach pusty talerz na wigilijnym stole będzie miał wymiar podwójnego symbolu – tradycyjnej gościnności wobec tych, którzy niespodziewanie się pojawią, ale też pamiątki po tych co odeszli. Nikt nie życzy sobie wesołych świąt. Raczej spokojnych, z nieśmiałą wiarą, że kolejne będą już w wolnej Polsce.

A jednak to święta, które każdy chce spędzić w towarzystwie najbliższych, więc na dworcach, mimo ograniczeń ruchu pasażerskiego dla Polaków, panuje wzmożony ruch. Ze względu na godzinę policyjną po południu ulice się wyludniają. Widać na nich tylko żołnierzy i cywili niemieckich, którzy nie wyjechali do domów, więc błąkają się teraz po lokalach „nur fur Deutsche” .

Tymczasem w polskich domach, wobec obowiązku zaciemniania, okna zasłania się szczelnie czarnym papierem i zapala świeczki na choinkach. Drzewka są niemal we wszystkich mieszkaniach – nie ważne biednych czy bogatych – nawet wojna nie jest powodem, żeby rezygnować z tradycji.

„Obroty na święta trochę się ożywiły; podniesione do niesłychanego poziomu ceny mięsa (100–120 zł za kg schabu, 500 zł za gęś itd.) nie wszystkich odstraszyły – ale jednak znaczna część przygotowanych na święta ilości pozostała dotąd niesprzedana i w ostatniej chwili ceny chyba się gwałtownie załamią” – pisał Ludwik Landau, autor „Kroniki lat wojny i okupacji”

„Z braku śledzi i przy wysokich cenach karpi i szczupaków, obok barszczu i kapusty, gospodynie stawiały imitację ryby faszerowanej przyrządzonej z gotowanej soi, albo maleńkie rybki – sitniki – srebrnoróżowe, kilkucentymetrowej długości – wspominał z kolei Władysław Bartoszewski w tygodniku „Stolica” w 1958 r.

„Placki kartoflane na oleju, lub po prostu kartofle z surową cebulą. Chude ciasto z kartkową margaryną, w którym jaja zastępowano dynią, albo proszkiem jajecznym. Pierniki z marchwią zamiast miodu, kogo nie było stać na nadziewanie strucli makiem także wykorzystywał marchew czy soję nasyconą olejkiem. Bakalie zastępowano pierniczkami lub tanimi cukierkami. Oczywiście nie brakowało domów (przeważnie w środowisku rzemiosła i kupiectwa), gdzie święta obchodzono nie gorzej niż przed wojną. W sferach robotniczych jednak, a tym bardziej w środowisku inteligencji pracującej i twórczej, najtrudniej przystosowującej się do nowych warunków, świętowano bardzo skromnie, choć teoretycznie istniała w Warszawie możność zaopatrzenia się w niemal we wszystko”.

Warszawa zawdzięczała to głównie szmuglerom, którzy za przedsiębiorczość, odwagę i spryt płacili nieraz więzieniem albo dulagiem. Mimo to po mieście krążył dowcip, że polski szmugiel „stanowił siłę nie mniejszą niż niemieckie Gestapo, brytyjska marynarka, rosyjska piechota i amerykański dolar”.

Czytaj więcej: Jak Stalin zagłodził Ukrainę

Bomby zamiast bombek

Przy wigilijnych stołach rozmawiano głównie o bieżących wydarzeniach – aresztowaniach, wysiedleniach, represjach, zaciekle politykowano, a atmosferę grozy podgrzewała jeszcze gadzinowa prasa. Na parę dni przed wigilią rozpisywała się o sukcesach niemieckiej armii, która miała zwyciężać na morzu, w powietrzu i na lądzie, a nawet w sferach gospodarczych. Niemiecki handel miał się tak dobrze, że nawet Anglicy by zazdrościli.

Choć akurat oni mieli w te święta większe kłopoty. Jak zauważał złośliwie i z satysfakcją „Goniec Krakowski”, Irlandczycy z IRA wręczają rządowi angielskiemu „gwiazdkowe upominki” nie tyle w postaci bombek choinkowych, co bomb przesyłanych do urzędów pocztowych.

W przeciwieństwie do sowietów, którzy uważali Boże Narodzenie za imperialistyczny wymysł, Niemcy nie zabraniali Polakom obchodzić świąt. Ale wykorzystywali je propagandowo. Jeden z tytułów pisał: Ogrom nieszczęścia i tragicznych przeżyć odwraca uwagę od najpiękniejszych nawet obyczajów. Lecz mimo to zasiądziemy przy stołach wigilijnych, łamiąc się opłatkiem (…). Całun śniegu przykrył litościwie kraj, w którym niedawno jeszcze szalała zawierucha wojenna. Cisza dokoła, w niczym nie przypominająca strasznych wydarzeń, błoga cisza, kojąca rany, smutek i ból. Niedawno była wojna. Wojna niepotrzebna, ciężka, dla wielu straszna, ale na szczęście krótka, lub jeśli kto woli: błyskawiczna. Wojna minęła, jak zły sen. A teraz jest POKÓJ.”

Gazeta sugerowała w ten sposób, że Niemcy nie są przyczyną nieszczęścia, a tylko gwarantem tego pokoju i że jeśli Polacy mieliby się nad czymś zastanawiać, to raczej nad własnymi błędami.

Krzyż splugawiony

Z braku informacji przy rodzinnych stołach powoływano się na plotki. Ponoć Generalny Gubernator Hans Frank miał ustąpić ze stanowiska, podobno w Niemczech pogarszają się nastroje, podobno powstał nowy układ niemiecko-sowiecki, na mocy którego ZSRR miałoby przejąć większą część Generalnego Gubernatorstwa. W cenie były także proroctwa. Mówiły o wojnie, co prawda aż czteroletniej, po której jednak „krzyż splugawiony razem z młotem padnie”, o Polsce od morza do morza, o wyjściu sowietów z Polski 7 albo 9 stycznia co wieszczył rzekomo św. Andrzej Bobola. Proroctw ludzie „używali jak narkotyków, od których, jak wiadomo, trudno odzwyczaić kogokolwiek” – pisała Karolina Lanckorońska.

W 1939 r., z powodu godziny policyjnej, która uniemożliwia opuszczanie mieszkań po 20, wigilia trwała całą noc, a pasterka odbywał się w pierwszy dzień świąt, rano. Dopiero potem goście rozchodzili się do domów na sen po nieprzespanej nocy.

Warszawa. Plac straceń na cytadeli – widok zimą, rok 1940 Fot.: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Oby sobie poszli

Ostatni dzień świąt w okupowanej Warszawie upłynął spokojnie. „Nie słychać żadnych złowrogich nowin” – pisał Ludwik Landau w „Kronice lat wojny i okupacji”.

Ludzie mimo wszystko mieli nadzieję, że wojna długo nie potrwa, bo przecież Anglia z Francją na wiosnę na pewno się ruszą… Zaledwie dwa dni po wigilii Warszawę obiegają wieści o niemieckiej zbrodni w podwarszawskim Wawrze. 26 grudnia, w południe, do nieczynnego baru Andrzeja Bartoszka weszło dwóch kryminalistów, uciekinierów z więzienia. Właściciel wezwał na pomoc polską policję, a ta zadzwoniła po pomoc do Wehrmachtu. Dwaj feldfeble weszli do baru i zażądali od mężczyzn dokumentów. Wtedy bandyci oddali strzały, zabijając jednego na miejscu, drugiego ciężko raniąc.

W odwecie, w nocy z 26 na 27 grudnia, Niemcy powiesili właściciela baru i rozstrzelali 106 Polaków. Ta śmierć stała się dla Warszawy symbolem pierwszego okresu okupacji. Można było być niemal pewnym, że nowy rok nie przyniesie niczego dobrego. Atmosfery do zabawy sylwestrowej nie było, nawet gdyby była dozwolona.

Landau pisał: „Smutno przyszedł ten Nowy Rok. W ciągu dzisiejszej nocy sylwestrowej nieprzerwanie trwała strzelanina – to żołnierze niemieccy strzelali na wiwat, z czego popadło: z karabinów, z rewolwerów, nawet całymi salwami. W całej Polsce nie było dziś człowieka, którego życzenia noworoczne byłyby inne niż: oby sobie poszli”.

Czytaj więcej: Im więcej fedrowano węgla i wytapiano stali, tym trudniej było zdobyć pieprz albo kupić porządne buty. Jak wyglądało życie w PRL-u

Źródła: Michał Komar: „Władysław Bartoszewski. Wywiad rzeka” (Świat Książki), Karolina Lanckorońska: „Wspomnienia wojenne” (Znak), Ludwik Landau: „Kronika lat wojny i okupacji ” (PWN), Władysław Bartoszewski: „Warszawskie wigilie lat wojny”, Tygodnik Stolica 1958, nr 51-52

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułŚwiąteczna piosenka pracowników ROK-u
Następny artykułPremier Mateusz Morawiecki: “Miliard złotych dla branży turystycznej w górach”