A A+ A++

Żeby kupić tu dobrą gitarę klasyczną, trzeba odłożyć co najmniej pięć średnich pensji – mówi Benedykt Pączka, kapucyn, który od siedmiu lat jest na misji w sercu Afryki. – Porządna gitara kosztuje jakieś 120 tys. franków, zaś kałasznikowa można dostać już za 35-50 tys. franków – dodaje. Kiedy w 2013 r. przyjechał do Republiki Środkowoafrykańskiej, trwała tu wojna domowa. Zbrojne napady, pogromy i tortury były na porządku dziennym. – Widziałem 13-latków ganiających z bronią. Pomyślałem, że byłoby lepiej, gdyby zamiast karabinów dać im instrumenty. Tak zrodził się pomysł, żeby zorganizować pierwszą w tym kraju szkołę muzyczną.

Chłopiec z gitarą

– Dlaczego akurat muzyczna, a nie krawiecka, rolnicza czy budowlana? – pytam. – Jestem księdzem i muzykiem, gram na kilku instrumentach, gitarze, akordeonie i trąbce – odpowiada. – Dzieciaki z Afryki mają poczucie rytmu we krwi. Tańczą jako niemowlęta w zawiniątkach na plecach matek. Muzyka jest tu sposobem na życie – wykłada.

Swoją gitarę brat Benedykt podarował zdolnemu uczniowi, którego rodziców nie było stać na instrument. – Saint-Christophe Matara ma niebywały talent. Szkoda byłoby go zmarnować – mówi. Gdyby nie muzyczna pasja, chłopak mógłby zostać wciągnięty do którejś z niezliczonych bojówek, nafaszerowany narkotykami i wysłany do zabijania współbraci jak setki tysięcy innych chłopców wykorzystywanych przez lokalnych watażków.

Czytaj też: Podróże śladami Jamesa Bonda

W sercu Afryki wojaczka – rozumiana także jako napady, porwania i rekiet – to ważna gałąź gospodarki. Mimo sporych złóż uranu i diamentów Republika Środkowoafrykańska to jeden z najbiedniejszych krajów świata – PKB na głowę mieszkańca wynosi nieco ponad 400 dol., niższy jest tylko w Demokratycznej Republice Konga i Malawi. W mierzącym poziom rozwoju Human Development Index kraj zajmuje trzecie miejsce od końca, za nim są tylko Niger i Somalia.

Matara-gitara, jak żartobliwie nazywa chłopca brat Benedykt, ma 15 lat i uczy się gry na gitarze od 11. roku życia. Jest jednym z najzdolniejszych uczniów African Music School, działającej tu od pięciu lat. W czerwcu przyszłego roku wraz z kilkoma kolegami ma przyjechać na koncerty do Polski. Szkoła powstaje w całości z kościelnych datków, darowizn osób prywatnych oraz firm, a koncerty mają pokazać, że warto pomagać utalentowanym dzieciakom z Afryki.

Muzyczna pasja i zajęcia w szkole to dla chłopców azyl i ochrona przed lokalnymi watażkami, którzy werbują dzieci do swoich oddziałów, African Music School, Bouar, 2017 r. Fot.: Archiwum Braci Kapucynów w Bouar, RŚA / Archiwum

Matara cieszy się z perspektywy wyjazdu, bo po raz pierwszy ruszy się poza rodzinne miasto. – Kim chciałbyś zostać, jak dorośniesz? – pytam. Chłopak bez zastanowienia odpowiada: „Muzykiem. Dlatego muszę dużo grać i ostro ćwiczyć. Poświęcam na to codziennie cztery godzinny”. Rozmawiamy za pomocą aplikacji WhatsApp. To pierwszy wywiad w życiu Matary, więc chłopak ma tremę. – Jak się zmieniło twoje życie, odkąd zacząłeś naukę w szkole muzycznej? – pytam. – Bardzo – odpowiada, a na ekranie smartfona widzę, jak w uśmiechu szczerzy białe zęby. – Przedtem chodziłem do podstawówki, po szkole pracowałem albo grałem w piłkę z kumplami z dzielnicy. W szkole brata Benedykta nie tylko nauczyłem się grać i czytać nuty, ale znalazłem mnóstwo przyjaciół, z którymi spędzam teraz dużo czasu.

Idolem Matary nie jest Jimi Hendrix ani żaden z innych czarodziejów gitary, tylko Krzysztof Gumienny, gitarzysta, kompozytor i pedagog z Lublina. – Profesor Gumienny nauczył mnie grać. Chcę być taki jak on – mówi Saint-Christophe. Sam jest już młodym profesorem, bo ma swoich uczniów. W szkole brata Pączki starsze dzieci, które potrafią już nie tylko dobrze grać, ale także czytać nuty, uczą młodszych kolegów. To konieczność, bo uczniów w wieku od 5 do 18 lat jest blisko setka, zaś nauczycieli ledwie kilku. Gry na perkusji uczy Stefan Raczkowski, który przyjechał tu w lipcu tego roku, zaraz po obronie dyplomu w Akademii Muzycznej w Katowicach. Gry na saksofonie Paweł Filipowicz, a na trąbce – Norbert Wardawy. – Muzykom zapewniamy przelot, a na miejscu wyżywienie, zakwaterowanie w klasztorze i nieco lepsze kieszonkowe. Chętnych do przyjazdu jest więcej, niż możemy przyjąć – mówi Pączka.

Niezwykły rytm

Szkoła muzyczna działa w liczącym 40 tysięcy mieszkańców Bouar, które leży niedaleko granicy z Kamerunem, 600 km na zachód od stolicy kraju Bangi. Zajęcia odbywają się w klasztorze, ale w maju ruszyła budowa budynku szkoły. Plany są ambitne – 10 klas, sala koncertowa, profesjonalne studio nagrań. Brat Benedykt chciałby, aby do końca tego roku gotowe były trzy klasy, ale tempo budowy zależy od szczodrości rodaków w kraju. – Zostało mi jakieś 20 tys. złotych, ale nie martwię się, bo ludzi dobrej woli nie brakuje – mówi zakonnik. Szkoła prowadzi na Facebooku i na swojej stronie internetowej zbiórkę pieniędzy pod hasłem: SINGILA znaczy dziękuję. Podobna akcja trwa na portalu crowdfundingowym Zrzutka.pl. Koordynator projektu Marcin Choiński mówi mi, że w różnych akcjach przez pięć lat udało się zabrać około milion złotych.

Brat Benedykt zbiera też pieniądze na posiłki dla wychowanków, bo od października karmi ich w garkuchni działającej na świeżym powietrzu. Uczniowie nie płacą za jedzenie. Tygodniowo wyżywienie jednego ucznia kosztuje 14 złotych. Nauka w szkole nie jest darmowa. – Rok nauki kosztuje mniej więcej tyle, ile wynosi jedna miesięczna pensja, czyli równowartość 60 złotych. Nie chodzi o zarobek, tylko o zasadę. Kiedy w Afryce ludzie za coś płacą, choćby symbolicznie, to bardziej to szanują – tłumaczy Pączka. Chętnych do szkoły jest więcej niż miejsc, trzeba zdać egzamin.

Stefan Raczkowski, który uczy gry na perkusji, przyjechał do Bouar wiedziony ciekawością. – Dowiedziałem się o możliwości wyjazdu od znajomego, pomyślałem, że to świetna okazja, żeby zobaczyć Afrykę, pomóc dzieciakom, a jednocześnie samemu czegoś się nauczyć o tym innym świecie – tłumaczy. – Pracuje się tu zupełnie inaczej niż z dziećmi w Polsce. Dzieciaki aż rwą się do grania, szczególnie do perkusji, bo w odróżnieniu od Europy każdy czuje tu rytm. Mają ogromny zapał i entuzjazm. To najbardziej mnie zaskoczyło. Nie muszę ich namawiać, żeby grali i ćwiczyli.

Chłopcy wybierają najczęściej perkusję, instrumenty dęte i gitary, dziewczynki grają na pianinach. – Mam w klasie geniusza, ma na imię Hipolit. Nie wiadomo dokładnie, ile ma lat, pewnie 16. Jest wybitnym muzykiem jak na swój wiek. W lot łapie wszystko, jest twórczy, grając, nie boi się ryzykować. Powtarza to, co ja gram po swojemu, zawsze dodając coś od siebie – opowiada Raczkowski.

Do Polski musi wrócić w lutym, wzywają go obowiązki, ale mówi, że chciałby zostać w Bouar dłużej. Czego się tu nauczył? – Niezwykle cenne było wsłuchiwanie się w ich podejście do rytmu, które w Afryce nie jest tak matematyczne, precyzyjne jak w Europie. Grają czasami takie wartości rytmiczne, które trudno byłoby zapisać w nutach. To dla mnie wielka inspiracja. A jako człowiek nauczyłem się, że można być bardzo szczęśliwym, prowadząc proste życie, zupełnie inne niż w Europie. Tu ludzie są dużo biedniejsi, ale mniej sfrustrowani i szczęśliwsi niż my.

W cieniu Bokassy

– Nie obawiacie się, że plany pokrzyżuje wam pandemia albo wojna? – pytam brata Benedykta. – Koronawirus tu na szczęście nie dotarł. W okolicy nie odnotowano żadnego przypadku zakażenia – odpowiada. – A ewentualnego konfliktu nie będziemy bali się na zapas.

27 grudnia w kraju odbędą się wybory prezydenckie i może znów być gorąco. O reelekcję stara się wygnany w 2013 roku prezydent François Bozizé oskarża­ny o zbrodnie wojenne, ale niedawno Sąd Konstytucyjny odrzucił jego kandydaturę. – Teoretycznie wszystko jest możliwe, ale mieszkając w klasztorze otoczonym murem, czujemy się bezpiecznie. Jeśli w mieście dzieje się cokolwiek niedobrego, ludzie uciekają do klasztoru. W okolicy stacjonują wojska ONZ i jeśli trzeba, to interweniują – tłumaczy Raczkowski.

Sześćdziesiąt lat historii Republiki Środkowoafrykańskiej to głównie pucze, bunty, fałszowane wybory, zamieszki, rzezie i francuskie interwencje wojskowe. Ostatnia, siódma od odzyskania przez kraj niepodległości w sierpniu 1960 r., trwała od grudnia 2013 do października 2016 r. 1600 żołnierzy nadzorowało nietrwały pokój między muzułmanami i chrześcijanami. Republika składa się z dwóch mało przystających do siebie części: południa zamieszkanego głównie przez chrześcijan i animistów oraz północy, gdzie dominuje islam i kultura arabska. Rebelie wybuchają na biedniejszej i zaniedbanej północy. Tam działają też plemienne milicje i rebelianci z sąsiednich krajów – Czadu, Konga, Sudanu.

Z północy przyszła też ostatnia wojna. W grudniu 2012 r. kilka muzułmańskich armii rebelianckich sprzymierzyło się przeciwko skorumpowanemu prezydentowi Bozizé. Na czele buntu stanął lubiący paradować w arabskim turbanie Michel Djotodia. W marcu dzięki pomocy najemników z Czadu i Sudanu muzułmańskie armie wkroczyły do stolicy. Bozizé uciekł z kraju, a Djotodia ogłosił się prezydentem. Jednak nie potrafił zapanować nad rebelią, którą sam wywołał. Część jego bojowników stworzyła zbrojne bandy, które rabowały sklepy i domostwa chrześcijan. Brat Benedykt opowiada, że w styczniu 2014 r. taka banda napadła na jego klasztor – ukradli pieniądze, telefony komórkowe i samochody terenowe, na szczęście nikogo nie skrzywdzili.

Rebelia przerodziła się w pasmo pogromów chrześcijan, którzy z kolei zaczęli organizować siły samoobrony. Z maczetami, nożami, kijami stanęli przeciw uzbrojonym w kałasznikowy muzułmanom. Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Dochodziło do masowych gwałtów, a nawet aktów kanibalizmu. Francuska interwencja położyła kres rzezi. W 2016 r. wybory prezydenckie wygrał Faustin-Archange Touadéra. To właśnie on w grudniu zmierzy się z Bozizé.

Republika Środkowoafrykańska to kraj dwa raz większy od Polski. Zamieszkuje go nieco ponad 5 mln osób z 80 różnych grup etnicznych. Protestanci i katolicy stanowią większość (70 proc. mieszkańców), muzułmanie są największą mniejszością (15 proc.) Przekleństwem kraju są skorumpowani władcy. Najsłynniejszy z nich, Jean-Bédel Bokassa, zmienił republikę w cesarstwo. Zasiadł na sprowadzonym z Francji ogromnym tronie w kształcie napoleońskiego orła, bo fascynował się Napoleonem. Jego koronacja w grudniu 1977 r. kosztowała kilkadziesiąt milionów dolarów – niemal cały ówczesny PKB kraju.

Bokassa był jednym z najstraszliwszych i zarazem najbardziej groteskowych dyktatorów Afryki. Zamknął lub wygnał całą opozycję. Choć sam kradł w majestacie prawa, złodziejom kazał obcinać dłonie i uszy. Słynął z niezwykłego popędu seksualnego. W pałacu trzymał ogromną kolekcję pornografii. Żony sprowadzał sobie z Niemiec, Szwecji, Chin, Gabonu czy Rumunii. Małżonek miał oficjalnie 17, urodziły mu 55 dzieci. Kochanek nikt nie liczył.

Przez długie lata kupował diamentami przychylność Francji, którą kochał i podziwiał. Paryż długo przymykał oko na okrucieństwa władcy, paradującego w specjalnie zaprojektowanym mundurze (żeby na piersi zmieściło się jak najwięcej orderów). Także dlatego, że francuski program nuklearny rozwijał się m.in. dzięki środkowoafrykańskim złożom uranu w Bakuma. Zresztą Bokassa wiedział, jak zadowolić Francuzów, np. dla kochającego polowania prezydenta Valéry’ego Giscarda d’Estainga stworzył specjalny rezerwat, w którym ten ustrzelił podobno 50 słoni.

Jednak w 1979 r. Francuzi wysłali do Bangi komandosów, by obalić samozwańczego cesarza. Powodem były coraz liczniejsze doniesienia o okrucieństwie Bokassy, który w ostatnim roku panowania kazał zabić ponad 100 dzieci protestujących przeciwko noszeniu specjalnych mundurków. Władca zdążył zbiec za granicę. W cesarskiej lodówce francuscy żołnierze mieli znaleźć pocięte na kawałki ludzkie ciała. Podobno karmił ludzkim mięsem krokodyle i lwy ze swojego prywatnego zoo. Zdjęcia dowodzące, że obalony władca dopuszczał się kanibalizmu, opublikował „Paris Match”. Nowy-stary prezydent David Dacko (ten sam, którego w 1966 r. Bokassa obalił za przyzwoleniem Paryża) ogłosił, że były cesarz serwował gościom potrawy przyrządzane z mięsa swych wrogów. Bokassa wyparł się kanibalizmu. W wytoczonym mu procesie nie udało się tych zarzutów potwierdzić.

W końcu został w swym kraju pośmiertnie zrehabilitowany przez prezydenta Bozizé, który sam przejął władzę w wyniku puczu. Bokassę nazywał „synem narodu” i „wielkim budowniczym”. Teraz, mimo oskarżeń o zbrodnie przeciwko ludzkości, znów starał się o prezydenturę.

Czytaj też: Dla tych, którzy uwielbiają dziką przyrodę, ten kraj będzie wielkim zaskoczeniem i wspaniałym odkryciem

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułOstatnie dni towarzysza Wiesława
Następny artykułNowa odmiana koronawirusa. Co zrobi polski rząd?