Zaczęłam pisać ten tekst po powrocie z Bahamów, miesiąc przed wybuchem pandemii, gdy wydawało się, że świat już na zawsze stoi przed nami otworem. Wróciłam do domu z przekonaniem, że nieposkromiona turystyka osiągnęła poziom nowej kolonizacji – że to zadeptywanie różnorodności świata i czynienie go lekkostrawną papką dla każdego. To nie jest reporterska opowieść, raczej impresja z podróży. Fragment martwej rafy wyrzuconej na brzeg egzotycznej plaży.
Człowiek na chwilę
To człowiek z biletem powrotnym i kartą kredytową. Jego chwila mierzona jest czasem potrzebnym na zachłyśnięcie się turkusem wody, błękitem nieba, dzikością plaż. Tajemnicą uwikłaną w historię wyspy stanowiącej obietnicę raju.
„Człowiek na chwilę” jest niewolnikiem folderów, mediów społecznościowych i zdjęć robionych dziś z taką łatwością – jednym muśnięciem palca na telefonie komórkowym. Publikowane w sieci od razu po zrobieniu stanowią dowód zdobycia raju. Budzą zazdrość i tęsknotę tych, którzy na wyspy dotrzeć nie zdołali.
„Człowiek na chwilę” pokonuje tysiące kilometrów z dokładnie rozpisaną receptą: dawki raju na rano, w południe i do kolacji. Porcje tego, co trzeba zobaczyć, przeżyć i zaliczyć. Wakacyjny rytm przybysza zupełnie nie przypomina rytmu tych, którzy na wyspach żyją. Jest tu po to, aby wydawać pieniądze. Już to różni go od mieszkańców bardziej niż kolor skóry, język czy kulinarne upodobania. Nie ma się co łudzić – wypicie wspólnego drinka czy rozpalenie wieczorem ogniska niczego nie zmieni, nie przerodzi przypadkowości w więź. Czasami zapewne tak się zdarza, ale zwykle „człowiek na chwilę” jest kolejnym dniem, noclegiem, pożywieniem, transportem. Przemijalnością niepozostawiającą śladu.
Mając tego świadomość, trochę inaczej patrzymy na kryształową wodę oceanu, na beztroskę palm i uśmiech hotelowej obsługi. I nie chodzi o to, że ten uśmiech jest wpisany w pensje, zwykle atrakcyjniejsze niż zarobki mieszkańców, którzy na turystyczne eldorado się nie załapali. Bez nas, bez „ludzi na chwilę”, większość mieszkańców rajskich wysp pewnie w ogóle nie miałaby pracy.
Tyle że przybysz chce w zamian gwarancji, że rajskie wyspy będą godnym tłem jego sukcesu. Raj musi więc ukryć bebechy życia: śmieci, bezdomność, choroby, biedę. Na zdjęciach z Seszeli, Malediwów czy Fidżi wrzucanych na Instagram nie ma kloszardów i dymiących wysypisk, zapleśniałych kuchni w slumsach i cuchnących odchodami rynsztoków. Nawet jeśli „człowiek na chwilę” je odkryje, to pozostaną niewidoczne, wycięte z kadru jak nielubiana w rodzinie ciotka.
Wszystko na sprzedaż
Ukrywanie tego co wstydliwe oznacza ucieczkę w iluzję, reklamowy terroryzm, któremu ulegają odwiedzający i odwiedzani. Fajnie jest mieć fotkę z tubylcem odpowiadającym wyobrażeniom o rajskiej dzikości, półnagim, w piórach i sznurach korali z muszelek. W Papui można wędrować przez dżunglę bezludnymi drogami, po czym trafić do wioski, w której mieszkanki na powitanie zrzucają T-shirty i przywdziewają spódniczki z trawy, aby pozować do zdjęcia. „Człowiek na chwilę” chętnie wysupła parę dolarów za zdjęcie z półnagą Papuaską. I z Papuasem z koteką, czyli tykwą nadzianą na penisa.
Na Borneo od dawna nie obcina się wrogom głów, ale w wioskach Ibanów, do których płynąć trzeba czółnem przez las deszczowy, wódz chętnie wyciągnie zakurzone, zmumifikowane zdobycze przodków i łamaną angielszczyzną opowie sztampową historyjkę o łowcach głów. Zasada „wszystko na sprzedaż” dotarła już wszędzie.
Na lokalnych targach na najbardziej nawet egzotycznych wyspach rękodzieło zastąpiły bliźniaczo podobne pamiątki rodem z Chin. Czy to Bahamy, Bijagós, czy Andamany, wszędzie można kupić podobne figurki, maski, chusty…
Po latach włóczenia się po świecie już się temu nie dziwię. Gdy odwiedzanie odległych zakątków stało się towarem z dyskontu, w ramach nieustannego festiwalu promocji biletów lotniczych, trudno oczekiwać oferty z najwyższej półki. To, że podróżowanie tak potaniało, grozi dewaluacją oryginalności. Ci, którzy nauczyli się jej bronić – jak Indianie w Kanadzie czy Maorysi w Nowej Zelandii – każą sobie słono płacić za swoje rękodzieło. I z pamiątkami wyjeżdżają od nich tylko nieliczni.
Tanie podróżowanie to groźba skolonizowania świata po raz kolejny, choć tym razem w inny sposób. „Człowiek na chwilę” nie okrada z ziemi, z wierzeń, z kobiet. Nie zaraża śmiertelnymi chorobami, które wyniszczały całe populacje, ale zaraża wirusem globalizacji, plastiku, śmieciowego jedzenia. Żąda pizzy, frytek, klimatyzacji, ciepłej wody w kranie, chłodzonych napojów. I zawłaszcza życie mieszkańców swoim wyobrażeniem raju.
Reklamowa sztampa to nowe jarzmo dla ludzi urodzonych na egzotycznych wyspach. Hotelowe enklawy nie mają nic wspólnego z rodzinnymi chatami tych, którzy pracują w hotelach. Ich wioski położone zwykle na innych wyspach są jak wstydliwie ukryte wyrzuty sumienia.
Bahamy – jeden most, dwa życia
Tych, którzy przybywają na Bahamy w poszukiwaniu raju, można rozpoznać już na pokładzie samolotu. Niezależnie od koloru skóry i języka spoglądają zachłannie w okna, gdy samolot zbliża się do lądowania. Woda w dole czaruje gamą turkusów i szafirów. Astronauta Scott Kelly, który spędził rok na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, napisał do córki: „Ogrom błękitów i zieleni sprawia, że Bahamy są najłatwiej rozpoznawalnym i zarazem jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi widzianych z kosmosu”.
Czytaj też: Podróże śladem Jamesa Bonda. Zobacz miejsca z filmów o agencie 007
Do Nassau, stolicy położonej na jednej z 700 wysp należących do Bahamów, każdego dnia przed pandemią przybywały tysiące turystów. Samolotami, a także ogromnymi wycieczkowcami. Statki monstra cumowały w specjalnie wyznaczonej części miasta. Z każdego z nich wylewała się armia ludzi, wszyscy jak spod sztancy: szorty w palmy, klapki, słomkowe kapelusze. Szli do miasta, aby wypić daiquiri na bazie lokalnego rumu, zjeść sałatkę ze ślimaka podawaną w wielkiej muszli (specjalność Bahamów) i zrobić zakupy. Bahamy to podatkowy raj. Główna ulica stolicy to sklepy alkoholowe, jubilerskie i perfumerie. Niebieskookie blondynki, zatrudnione jako naganiaczki, zapewniają, że nigdzie na świecie nie można kupić równie tanich szafirów, brylantów, szmaragdów i rubinów. W obcisłych, krótkich spodenkach i przykusych koszulkach z pewnością nie przypominają miejscowych piękności w rozmiarze XXL.
O zmierzchu miasto umierało. Pasażerowie wycieczkowców wracali do kajut, ci z samolotów rozjeżdżali się do hotelowych azylów. Miasto nie miało im już nic do zaoferowania. Jedyny hotel w centrum stolicy, zwany szumnie Grand Central, odstraszał smrodem pleśni zalewanej litrami lizolu.
O zmierzchu na ulicy pozostają tylko zmęczone twarze. Przysiadają na murkach, milczą. Nie ma knajp, nie słychać karaibskiej muzyki. Nawet cienia pirackiej fantazji, która stworzyła legendę tych wysp. Johnny Depp jako Jack Sparrow żyje tylko w filmie i reklamie. A w nocnym Nassau żyją kloszardzi. Dojadają zostawione na ulicy fast foody. Z koszy na śmieci wyłuskują niedopalone papierosy. Zmierzch to czas łowów. Miasto należy znowu do nich.
W sklepach z biżuterią, zegarkami, perfumami i alkoholem opuszczają się z rzężeniem metalowe żaluzje. Tak ciężkie, że filigranowe domy zdają się ledwo je dźwigać. Jakby to żelastwo odpowiadało za przekrzywione balkony, naderwane okiennice, odrapane mury. Elegancja obowiązuje tylko na poziomie parteru. Reszta domów to ofiary czasu i huraganów nawiedzających Bahamy regularnie. Nie każdy dom podnosi się po nich do życia. Przy głównej ulicy w sąsiedztwie wytwornych butików straszą jamy pełne gruzu.
Jedynym miejscem, gdzie toczy się nocą życie, jest plaża dla miejscowych. Ze zbitych z desek barów sączy się muzyka. Didżeje podkręcają gałki przenośnych magnetofonów. Kobiety o rubensowskich kształtach w skąpych kostiumach i spodniach uszytych jakby z rybackich sieci oblegają barowe stołki. Siedziska dosłownie nikną w obfitości pośladków. Dopiero, gdy zsuwają się do tańca, nabierają lekkości.
Ale jest i drugie Nassau. Po przeciwnej stronie mostu łączącego dwie części stolicy położonej na wyspach New Providence i Paradise. Wyspa Paradise to sztuczny raj dla przyjezdnych, hotele, w których noc kosztuje od kilkuset do kilku tysięcy dolarów. Kasyno połączone z największym na świecie oceanarium. Śnieżnobiałe jachty cumujące w marinach. Pióropusze palm, dywany jak mchy, kelnerzy z tacami różnokolorowych drinków. Wakacje bogatych spełniających swój sen o pobycie w raju. Jedno miasto, jeden most – dwa życia. Tak od siebie odległe, wzajemnie sobą gardzące i nawzajem sobie niezbędne.
Andamany – dwa piętra poniżej piekła
Tu dotarłam pół roku wcześniej. Sama nazwa kusi obietnicą czegoś wyjątkowego. Andamany to należący do Indii archipelag 576 wysp. To dziewiczo piękne kleksy na Oceanie Indyjskim, będące ojczyzną Jarawa, Sentinelczyków i Onge żyjących tu od 60 tys. lat. To jedne z najstarszych kultur na ziemi.
Miałam już wykupiony bilet lotniczy, gdy świat obiegła informacja o zamordowaniu na Andamanach amerykańskiego misjonarza Johna Chou, który pojechał nawracać rdzenne ludy. Jak bardzo trzeba być pozbawionym pokory i szacunku wobec innych, aby w XXI wieku mówić o cywilizowaniu dzikich i narzucać im własny system wartości. John Chou opłacił lokalnych rybaków, aby łamiąc prawo, zawieźli go na zamkniętą wyspę.
18 lat wcześniej Sąd Najwyższy w New Delhi wydał wyrok nakazujący ochronę tubylczej ludności Andamanów. Wokół ziemi Jarawa stworzono strefę buforową oddzielającą ją od luksusowego kurortu. Zamknięto też wyspę Sentinel Północny, gdzie żyje plemię, o którego istnieniu świat dowiedział się w 2004 r. To wtedy helikoptery transportujące po tsunami pomoc humanitarną na Andamany wywabiły z dżungli wojowników, którzy próbowali odstraszyć powietrzną inwazję strzałami z łuków. Właśnie na Sentinel próbował przedrzeć się amerykański misjonarz.
Wyprawa na Andamany zwykle zaczyna się w Port Blair. Miasto, jak każda wyspiarska stolica, jest punktem przesiadkowym. Tyle że w kategoriach Dantego to świat położony jakieś dwa piętra poniżej piekła. Blaszane slumsy otoczone górami śmieci, hoteliki powleczone zatęchłą pleśnią. I żebracy – Jarawowie, którzy opuścili rezerwaty w poszukiwaniu lepszego życia. Zakażeni drapieżną kulturą Zachodu, wydziedziczeni z własnej społeczności i nigdy nieadoptowani przez nową.
Na Andamanach każda społeczność, osada, ba, każdy ród, ma własną mitologię i własny język. Gdy w 2013 r. umarła ostatnia przedstawicielka ludu Bo, umarł z nią i język, który według ekspertów mógł liczyć 70 tys. lat, i jego korzenie sięgające czasów przedneolitycznych. W andamańskich legendach kobieta powstaje z mrowiska albo ze strzały wyciosanej z drewna wyrzuconego na brzeg przez fale. Albo z odciętych genitaliów jaszczura. Podobnie z ogniem. W jednych opowieściach jego strażnikami są zimorodki – ptaki, które na skrzydłach zaniosły iskry ludziom i dlatego ich pióra mają czerwone plamy – a w innych to ryby o purpurowych łuskach zabarwionych ognistym deszczem, przed którym uciekali ludzie, szukając ratunku w morzu.
W miejscu, które na chwilę stało się moim andamańskim domem, legendą jest słoń Rajan. Sławę przyniosło mu to, że świetnie pływał. Zdjęcia Rajana baraszkującego w oceanie zdobią foldery andamańskich hoteli. Rozsławił go indyjsko-amerykański film „Magia uczuć” z 2006 r. O pływających słoniach z Andamanów opowiadał też Jacques Cousteau w filmie „Andamany: niewidzialne wyspy”. Turyści, którzy tu przyjeżdżają, są przekonani, że w ramach zdobywania raju będą nurkować ze słoniami. Tymczasem Rajan, ostatni pływający słoń archipelagu, spoczywa od 2016 r. w nadmorskim lesie.
Bijagós – barrakudy i dusze przodków
70 kilometrów na zachód od brzucha Afryki leży skąpany w wodach Atlantyku archipelag Bijagós. Geograficznie przynależy do Gwinei Bissau, jednego z dwudziestu najbiedniejszych krajów świata. Kulturowo to ziemia Bijago (Bidjogo, Bidyogo, Bujagos, Bojagos, Bissagos), matriarchalnego społeczeństwa, w którym kobiety ustanawiają prawo, dzielą ziemię, a także decydują o rozwodzie, gdy związek nie spełnia ich oczekiwań, choć dzieci przypadają wówczas ojcu.
Bijago dzielnie opierali się kolonizacji. Z portugalskim odkrywcą wysp Nuno Tristão rozprawili się za pomocą zatrutych strzał. Było to w XV wieku, a potem przez stulecia wyspy uchodziły za miejsce zapomniane przez Boga. Dopiero w 1936 r. stały się łupem kolonizatorów z Lizbony.
W 1974 r. Gwinea Bissau odzyskała niepodległość, ale archipelag Bijagós stał się najbardziej skolonizowaną ziemią w tej części świata. Przejętą we władanie przez narkobiznes. 88 wysp okazało się idealnym miejscem przerzutowym z Ameryki Południowej. Towar jest tu przeładowywany z małych samolotów na jachty oraz motorówki i płynie na kontynent.
Nowi najeźdźcy zabierają rdzennym mieszkańcom nie tylko miejsce do życia, ale także niezamieszkane wyspy. Tymczasem w tradycji Bijago nie ma wysp bezludnych. Te, które nie nadają się do życia, zamieszkują zmarli. Wędrują tam dusze przodków. Przybysze zakłócają więc spokój żywych i umarłych. I pozbawiają ich jeszcze jednego – największego skarbu wysp – łowisk.
Wody Atlantyku w otoczeniu archipelagu, dzięki wyjątkowemu ekosystemowi i mieszaniu się wód rzecznych z oceanicznymi, są pełne ryb. Barrakudy – drapieżne ryby osiągające półtora metra i kilkanaście kilogramów wagi – nigdzie nie biorą tak jak tu. Wędkarze ciągną na Bijagós z całego świata i napełniają kiesy białych prowadzących małe hotele i wypożyczalnie motorówek.
Bijago tymczasem klepią biedę. Na wyspie Bubaque, będącej turystycznym centrum, z dala od portu znajduje się lokalny szpital. W Gwinei Bissau średnia długość życia to 44 lata. Spora w tym „zasługa” archipelagu: malaria, cholera, wścieklizna, zapalenie opon mózgowych, brak szczepionek, brak leków, brak lekarzy. Przed szpitalem na Bubaque stoi rząd kilkunastu ambulansów. Trzykołowe motorynki z paką z białego brezentu i wymalowanym na niej czerwonym krzyżem wyglądają jak nowe. Ufundowały je organizacje międzynarodowe. Przyjechały i stoją, bo szpital nie ma pieniędzy na benzynę. Są jak eksponaty w muzeum.
Wewnątrz szpitala rząd pustych sal z łuszczącą się farbą. Tylko w niektórych stoi samotne, żelazne łóżko. Czasami leży na nim materac pokryty zniszczoną ceratą. Kilka stojaków na kroplówkę z dyndającymi wenflonami.
Rządowe dostawy leków padają łupem skorumpowanych lokalnych kacyków. Miejscowa pielęgniarka z wdzięcznością przyjmuje dary od turystów: leki przeciwbólowe, antybiotyki, materiały opatrunkowe i środki łagodzące objawy malarii. Siatkę z podarowanymi lekami chowa w szafie zamykanej na kłódkę. Lekarza brak – jest na kwarantannie po kolejnym ataku malarii.
Tasmania – raj i więzienie
Ta australijska wyspa to kawał lądu wielkości Irlandii. Aussi (jak nazywają siebie Australijczycy) kochają swoją Tassi (jak nazywają Tasmanię), bo to spiżarnia najlepszych jabłek, czereśni, śliwek i mleka. A także z powodu niezwykłej przyrody zachowanej dzięki wielowiekowej izolacji wyspy: to dom wombatów, kolczatek i diabłów tasmańskich. Są tu najpiękniejsze, dzikie plaże świata, z piaskiem białym jak mąka i głazami płonącymi purpurą w zachodzącym słońcu. Jednak ta ziemia, jak może żadna inna na świecie, przesiąknięta jest goryczą spotkania starego i nowego świata. Które doprowadziło w zasadzie do całkowitej eksterminacji jednego przez drugi.
Przed przybyciem Anglików w 1803 r. wyspa należała do Aborygenów. Europejscy osadnicy wycięli ich w pień, a wcześniej traktowali jak podludzi. Zastawiano na nich pułapki, karmiono chlebem zatrutym arszenikiem. Ostatnich kilkuset zwabił misjonarz podstępną obietnicą życia w raju. Miała być nim sąsiednia Wyspa Flindersa, porzuceni na niej mieli żywić się słowem bożym. Kilkudziesięciu zdołało wrócić na Tasmanię. Ostatnia tasmańska Aborygenka zmarła w 1876 r. Prosiła, aby jej prochy rozsypać nad oceanem, ale nowi władcy jej ziemi nie uszanowali nawet tej prośby. Kości Truganini wystawiono w Muzeum Tasmanii, ich część trafiła do Londynu. Dla Aborygenów kości są święte. Gdy przenoszą osady, przenoszą w workach także kości swoich przodków.
Kolonizatorzy zamienili Tasmanię w wielkie więzienie. Z przepełnionych więzień Anglii i Australii zwieźli skazańców na wyspę. Tylko w pierwszej połowie XIX wieku było to ponad 70 tys. ludzi wyjętych spod prawa. Po odbyciu wyroku zasiedlali wyspę. Tak „człowiek na chwilę” stał się tu człowiekiem na stałe – z krzywdy, pogardy, hańby, gwałtu i upokorzenia.
Gdy myślę o skutkach pandemii, o tym, w jaki sposób przeorała nasze życie, myślę także o wyspach nieszczęśliwych. Czy uzależnione od pieniędzy przyjezdnych i nagle ich pozbawione stoczą się w kolejny krąg piekieł? Czy może pandemiczna izolacja pozwoli ich mieszkańcom choć częściowo odzyskać prawo do życia na własnych zasadach? Chciałabym móc poznać odpowiedź.
Czytaj też: Rząd wykończył agroturystykę. „To absurd, domek na odludziu potraktowano jak hotel na 300 pokoi”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS