Wilhelm Sasnal: Bardzo powoli, wszystko mam rozgrzebane i pewnie jeszcze kilka lat minie, zanim go skończę. Ten komiks to sprawa jakiejś powinności, wewnętrzna potrzeba.
Kto wprowadził pana w rodzinną historię?
– Babcia. Wychowałem się w Mościcach, to peryferyjna, przemysłowa dzielnica Tarnowa, powstała jeszcze przed wojną wokół fabryki związków azotowych. To jeden z największych gospodarczych projektów II Rzeczypospolitej. Chociaż kiedy dorastałem w latach 70., to nawet nie było blokowisko z wielkiej płyty, które mogłoby uchodzić za „nowoczesne”, ale niewielkie bloki, szeregowe domy, wille. Mieszkaliśmy z rodzicami i dziadkami w takim przedwojennym bloku. Rodzice codziennie rano chodzili do pracy. Aż dostali mieszkanie na drugim końcu miasta, trzydzieści kilka metrów w wielkiej płycie. To się zbiegło ze śmiercią dziadka. Oni się przenieśli, a ja zostałem z babcią, która się mną opiekowała. Był rok 1977. Miałem cztery lata.
Jak się pan czuł?
– Byłem takim wychuchanym, zadbanym dzieckiem, bo babcia miała tylko mnie. Nigdy nie chciałem jechać na żadne kolonie, za to całe wakacje spędzałem na podwórku na rowerze. To było dzieciństwo spędzane przy radiu, grał Program 1, a w niedzielę rano zawsze audycja z muzyką ludową. I babcia powtarzała: jak byłam dzieckiem, to przy takiej muzyce tańczyliśmy na weselach.
Czytaj też: Wypracowanie warsztatu fałszerza nie jest łatwe i proste. Oni mają ogromne zdolności
I opowiadała?
– Tak, większość historii dotyczyła czasów okupacji. Ale też czasów przedwojennych. Skąd dziadkowie się tutaj wzięli, że przed nimi byli chłopi. Dowiadywałem się o swoich ludowych korzeniach. Jedna gałąź rodziny (taty) pochodzi spod Krakowa, a druga (mamy) z Podkarpacia. Nie wiem, na ile te historie są precyzyjne, ale na potrzeby komiksu zostałem przy wersji, że mój prapradziadek Wiktor Sasnal po zniesieniu pańszczyzny w 1864 r. trudnił się handlem obwoźnym i lichwą. Kiedy tato mi to opowiadał, radził, żebym się tym nie chwalił. Do końca nie wiem, czy dlatego, że się tego wstydził, czy chciał uniknąć skojarzenia z Żydami, którzy się w tamtych czasach tym zajmowali. Ja w każdym razie nie rozumiałem słowa „lichwa”.
Syn Wiktora, Jędrzej, wrócił na rolę do pracy u jakiegoś pana. Pan nie wypłacał pensji w gotówce, ale w przeciętych kartach do gry, na których wypisywał odpowiedni nominał i zostawiał swój podpis. Chłopi płacili tymi kartami w sklepie, a pan potem regulował należność u właściciela. Syn Jędrzeja, Jan, mój dziadek, razem ze swoim bratem skutecznie podrabiali te karty. Dziadek jeszcze przed I wojną światową wyjechał za pracą do Niemiec. Tam poznał swoją żonę, która też była gastarbeiterką.
Dlaczego wrócili?
– Nie do końca wiem, ale dziadek chciał rozkręcić tutaj kino objazdowe. Kupił w Niemczech dwa projektory i filmy. Jednak na granicy okradli go polscy celnicy. To było około 1930 roku. Tak więc w domu miałem jasny przekaz o praworządności w II Rzeczypospolitej.
Dzisiaj takie opowieści nazywa się „żywa lekcja historii”.
– Było ich więcej. Pamiętam, jak przyjeżdżał do nas pradziadek i opowiadał, jak się żyło za Franciszka Józefa, jaki to był wspaniały cesarz. Dzisiaj śmieję się na samo wspomnienie tych słów, ale wtedy sentyment pradziadka dla CK Galicji był bardzo pociągający. Gdy byłem dzieckiem, jajka przywoziła nam kobieta z podtarnowskiej wsi. Opowiadała o przedwojennej nędzy, głodzie. Dla niej II RP nie była rajem.
Wracając do rodziny…
– Zamieszkali w Proszowicach, miasteczku pod Krakowem, gdzie dziadek, korzystając ze swoich doświadczeń z pracy w Niemczech, został zegarmistrzem.
Co robiła rodzina matki?
– Ojciec dziadka był kowalem, a babci – stangretem w Jedliczu na Podkarpaciu. Zanim pojawiły się samochody, woził tamtejszych dyrektorów rafinerii nafty. Zresztą moja babcia handlowała naftą w czasie wojny. Mój dziadek zrobił jej kanistry na wymiar, które wchodziły do walizek. I tak jeździła z nimi między Jedliczami i Tarnowem.
Nikt nie szukał szlacheckiej krwi?
– Na szczęście nie. Nikt nie miał żadnych złudzeń i takiej potrzeby. Żadnego typowego polskiego mitu „srebrnej papierośnicy”. Że niby kiedyś była w rodzinie, ktoś ją widział, tylko że zaginęła w jakimś powstaniu, podczas wojny. Na szczęście w mojej rodzinie nikt się tak nie okłamywał. Mój dziadek, kiedy starał się o względy mojej babci, jako prezent podarował jej własnoręcznie wykonaną na tokarce zapalniczkę. I ona stała się rodzinną pamiątką. Nie ukrywali też, że kiedy przyjechali przed wojną do Mościc jako robotnicy, zamieszkali w barakach. Bloki były wtedy zarezerwowane dla inżynierów, a wille dla dyrektorów. Tak więc do widnego, ładnie rozplanowanego mieszkania, w którym się wychowałem, przenieśli się po 1945 r. Rodzice i dziadkowie są tak naprawdę beneficjentami „prześnionej rewolucji”.
A pan nie szukał lepszych korzeni?
– Nie szukałem, chociaż wiele razy słyszałem, że, jak to się mówiło w czasie wojny, nie mam „pierwszorzędnego, aryjskiego” wyglądu. Kiedyś moja siostra kupiła rodzicom testy DNA określające pochodzenie przodków. Wyszło, że mój tato jest „czystym” Polakiem z minimalną domieszką grecko-włoską, a mama to europejski miks z przewagą genów bałkańskich. To by pasowało do galicyjskiego tygla, skąd byli jej rodzice.
Czytaj także: Lekcja radości życia według fotografa
Była jakaś czarna owca w rodzinie albo trup w szafie?
– Trupa nie było, ale dopiero niedawno usłyszałem od mamy, że ten idealizowany przeze mnie dziadek, przedwojenny pepeesowiec i powojenny społecznik, był antysemitą. Na szczęście wyrażało się to tylko w słowach. Nie wiem, jak bym poradził sobie z wiedzą, że przeszło to w czyny. A przecież w obliczu tego, jak powszechne w czasie wojny było szmalcownictwo, wydawanie i łupienie Żydów, to byłby dopiero trup w szafie.
A jak pan zapamiętał dzieciństwo w Mościcach?
– Były idealnym miejscem do życia. Na małej przestrzeni pomieszczono wszystko: zakład pracy, park, dom kultury, przedszkole, szkołę, basen, stadion lekkoatletyczny, na który mówiliśmy Wembley. Całe dnie spędzałem na podwórku, babcia przywoływała mnie do domu za pomocą gwizdka.
Przed wojną przyjechali tam do pracy ludzie z całej Polski. Byli trochę takimi pionierami, żeby przetrwać, raczej się wspierali. I ten klimat egalitaryzmu, współpracy przetrwał do mojego dzieciństwa.
A sam zakład azotowy? W jakimś wywiadzie wspominał pan, że przypominał „niepokojącego potwora” w środku osiedla.
– Miał coś z potwora, ale oswojonego. Fabryka wydawała z siebie dziwne szumy, które wyraźnie było słychać w nocy przy uchylonych oknach. Chyba ostatni poważny wypadek miał miejsce w latach 60., ale od dziecka babcia instruowała mnie, co trzeba zrobić, kiedy nastąpi alarm w zakładzie: narzucić mokre koce na okna, bo one miały chronić ludzi przed oparami chemicznymi.
Wiedzieliśmy, że gdyby doszło do powodzi, to władze wysadzą wały po drugiej stronie rzeki, żeby zalało inną część miasta. Zalanie fabryki groziłoby gigantycznym zanieczyszczeniem środowiska. Bliska obecność zakładu dawała więc jakiś parasol ochronny, ale gdy byłem w podstawówce, krążyła legenda, że ze względu na znaczenie strategiczne jedna z nuklearnych rakiet amerykańskich wycelowana jest w nasze Azoty. Kilka lat temu Amerykanie ujawnili zimnowojenną dokumentację i okazało się, że rzeczywiście zakłady były potencjalnym celem dla jednej z „atomówek”.
Kiedy Mościce przestały być idyllą?
– Jak zdałem do technikum chemicznego. „Chemik” był oczywistym wyborem, bo w Mościcach wszystko kręciło się wokół Azotów. Do technikum przyjeżdżali też chłopcy z Tarnowa, z centrum miasta: mieli cięte języki, żarty, widać było, że są bardziej otrzaskani ze światem, a my żyjemy na prowincji. Szybko to zrozumiałem.
Co było większym balastem: pochodzenie czy prowincjonalizm?
– Zawsze czniałem szlachtę, nie robiło na mnie wrażenia, że ktoś wieszał szablę na kominku. Może przez to, że w Mościcach nikt nie miał ani kominka, ani takich pamiątek. Na studia do Krakowa przyjechałem już z moją dziewczyną, Anką. Poznaliśmy się w Tarnowie w klasie maturalnej. Byłem tak zakochany, że miałem w dupie swoją prowincjonalność. Studiowałem architekturę, ale po dwóch latach zdałem do Akademii Sztuk Pięknych.
To co z tym kompleksem?
– W Krakowie nikt mnie nie wykluczał, nie dał do zrozumienia, że jestem gorszy, ja jednak nosiłem w sobie jakieś poczucie niższości, braku pewności, że ktoś mnie zapyta np., gdzie jest ulica Senatorska, a ja nie będę wiedział. Zresztą do dzisiaj nie wiem.
Kiedy zacząłem funkcjonować poza Polską, wciąż mieszkałem z Anką w Tarnowie, dokąd wróciliśmy po studiach. Malowałem w garażu jej rodziców: ciemno, zimno, wąsko, niski sufit… Teraz widzę, jaki to był hardcore. Ale okazało się, że chcą zobaczyć moje obrazy goście z zagranicy i tłuką się do tego Tarnowa.
Ja też musiałem się odnaleźć w świecie… Gdy trafiasz do naprawdę dużego miasta, które wydaje się pępkiem świata, okazuje się, że ludzie są tam tak wyluzowani, że mają w dupie, skąd pochodzisz. Nie musisz niczego udawać i możesz spokojnie zaakceptować swoją prowincjonalność.
Droga, jaką musiałem przebyć, żeby być tym, kim jestem, jest moim kapitałem.
Prowincjonalne Mościce, odnajdywanie pasji do malowania, droga z technikum chemicznego na studia i dalej. Pokonywanie przeszkód dawało mi siłę. Patrzę na ten awans społeczny, cywilizacyjny z sympatią. Świadomość, że jest się elementem tej emancypacji, pokonywania z moimi przodkami tych wszystkich poziomów, daje mi siłę.
Czego nauczył się pan od swoich przodków?
– Że praca jest wartością samą w sobie, jest przeznaczeniem człowieka. Od dziecka nasiąkłem historiami o pracowitości dziadka, który przepracował w Azotach 40 lat i nie opuścił prawie żadnego dnia pracy. Na dodatek bezinteresownie pomagał innym, miał w piwnicy tokarkę i jak ktoś potrzebował części do jakiegoś urządzenia, szedł do dziadka. Tato wspominał go z pobłażaniem, jako naiwniaka, może nawet frajera. O ile rodzice byli anonimowymi przedstawicielami inteligencji pracującej, to dziadek był rozpoznawalnym rzemieślnikiem w Mościcach. I to był większy powód do dumy niż pozycja rodziców. Pracowitość dziadka to mój mit założycielski. Może dlatego trudno mi się odpoczywa, gdy trwa dzień. Teraz, gdy robi się ciemno około 15, daję sobie przyzwolenie, żeby wyjść z pracowni i już nic nie musieć.
Co tracimy, nie konfrontując się ze swoimi korzeniami?
– Nie chcemy się przyznać, że nie w szlacheckich dworkach nasze korzenie, ale w lepiankach. Te chłopskie korzenie sprawiają, że jest w nas jakieś poczucie niższości, deficyt dumy, który musimy zrekompensować. Kiedyś były to powstania narodowe, które dawały okazję do chwili chwały. A od jakiegoś czasu cyniczni politycy sterują tą nieuświadomioną potrzebą dumy i podsuwają nam sposoby na odzyskanie złudnego poczucia godności. Wmawiają, że musimy wstać z kolan, że jako Polacy zasługujemy na szacunek Francuzów, Niemców, Amerykanów… A nawet nie wiadomo, dlaczego mielibyśmy klęczeć, przed kim, od jak dawna… Nie chcemy zaakceptować naszych chłopskich korzeni i dlatego łatwiej nami sterować.
A panu co dała akceptacja?
– Wolność. Mam świadomość, że jestem beneficjentem awansu społecznego. Ale nie odcinam się od moich przodków, nie wstydzę się przeszłości, choć nie ukrywam, że zajęło mi to trochę czasu. Mnie to fascynuje, że 150 lat temu żaden z moich przodków nie umiał pewnie czytać i pisać, a ja, ich potomek, przeszedłem taką drogę. Można narzekać na dzisiejszy świat, że bieda, nierówności, ale jak to kapitalnie pokazał Steven Pinker w książce „Zmierzch przemocy”, statystyki są nieubłagane: możliwości, jakie mamy jako cała populacja, są wielkie jak nigdy dotąd. I może nie powinniśmy tak narzekać. Nie wierzę w karierę od pucybuta do milionera, kapitalizm się skompromitował. Ale wierzę, że trwa permanentny proces emancypacji społeczeństw.
A może łatwiej tak myśleć, bo panu się w życiu udało?
– W Polsce jest tak mało pozytywnych skojarzeń z klasą ludową, że jak ci w życiu nie wyjdzie, to dodatkowo nie masz ochoty się przyznawać, że twoja babcia była analfabetką. No, chyba że chcesz w ten sposób pokazać, że z takim pochodzeniem nie miałeś szans na sukces. Wiem, że jestem w uprzywilejowanej sytuacji, sukces, jaki odniosłem, daje mi dystans do mojego pochodzenia. Nieważne, jak buńczucznie to zabrzmi, ale jestem bardzo świadomy swego malarstwa i jego jakości. Że to nie przypadek, że jestem tu, gdzie jestem. Ale czasami zastanawiam się, jak bym się czuł, gdybym po technikum został w Tarnowie. Może byłbym facetem, który gdy jedzie do Krakowa, to czuje już lekki dyskomfort.
Wilhelm Sasnal jest malarzem, rysownikiem, filmowcem i twórcą komiksów. Urodził się w 1972 r. w Tarnowie, mieszka w Krakowie. Związany z Fundacją Galerii Foksal w Warszawie, Anton Kern Gallery w Nowym Jorku i Galeria Hauser & Wirth w Zurychu.
Czytaj więcej: Annie Leibovitz. Pierwsza dama światowej fotografii
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS