Miał pan szczęście, powiedzieli mi lekarze, wypisując po długim pobycie ze szpitala. – Oczywiście, żyję – odpowiedziałem. Punkt odniesienia bywa przecież ważniejszy niż stan faktyczny. Nie wszystko należy relatywizować, ale prawie wszystko jest relatywne.
– Miał pan szczęście, bo przy takiej skali udaru w zasadzie nie powinien pan być zdolny do samodzielnego życia.
– Aż tak dobrze to nie, bo nie byłby pan zdolny przeskoczyć z łóżka na wózek.
– I jak długo miałoby to trwać?
– Może na zawsze.
Tego, co się stało, przestraszyłem się więc na dobre, kiedy było po wszystkim, choć w wypadku udarów „po wszystkim” ma charakter względny, bo prawie nigdy nie jest zupełnie „po wszystkim”. Strach „po wszystkim” pamiętam więc doskonale. Strachu „w trakcie” niemal w ogóle, a to dzięki wielkiej umiejętności, która sprawia, że leżenie nawet w karetce równa się dla mnie spanie. Działa to doskonale niemal w każdej sytuacji, i u dentysty, i w trakcie przezprzełykowego echa serca, które bada się za pomocą wciśniętej do gardła sondy.
Udar kojarzy się zwykle z tym słonecznym, więc brzmi albo za mało groźnie, albo zbyt groźnie. Jeśli ktoś woli, ma jeszcze do dyspozycji trochę przebrzmiałą apopleksję albo zawał mózgu. Tętnica jest zapchana, krew nie dopływa do mózgu, który sekunda po sekundzie obumiera. Stąd może zasadne w środowisku udarowym powiedzenie – czas to mózg.
Liczy się dosłownie każda chwila. Mamy w mózgu sto miliardów neuronów, czyli komórek. Każde pięć minut przed interwencją lekarzy to miliony, czasem dziesiątki milionów komórek unicestwionych. Każdy kwadrans jest więc jak wyrok losu, który decyduje, czy przeżyjesz i jak będziesz żyć, czyli jakie poniesiesz straty, czy będziesz w stanie je odrobić i jak długo będzie to trwało.
W pierwszych dniach po udarze powtarzałem, że przechodzę na radykalny wegetarianizm. Gdy ktoś pytał, czy zdecydowałem się jeść tylko warzywa, odpowiadałem, że nie, ale sam staję się warzywem. Oddziały, na których leżałem w kolejnych szpitalach, też nazywałem warzywniakami. Makabryczne to, przyznaję, ale to nie żarty, tylko samoobrona. Dopóki jestem w stanie drwić z siebie, to sytuacja nie jest taka zła. Autoironia to najlepszy sposób, by okiełznać strach i obłaskawić wroga.
Czytaj też: Jak PiS zostało pożytecznym idiotą Orbána
***
Nawet w szpitalu Polska nie schodzi jednak człowiekowi z radaru. Tym bardziej gdy oddziałowy telewizor non stop nadaje TVP Info. Z medycznego punktu widzenia jest to szalenie nieostrożne, bo nadciśnienie zwiększa niebezpieczeństwo udaru, a zapewniam, że choćby chwila z TVP Info ciśnienia nie obniża.
Jeden z pacjentów opowiadał, że gdy przyjmowano go na oddział, padło pytanie o jego poglądy polityczne. – Dla nas to nieistotne – tłumaczyli mu medycy – ale ostatnio pacjenci pobili się o politykę, więc staramy się ich profilaktycznie rozdzielać, żeby zmniejszyć pola konfliktów. Gigantyczną siłę integrującą i terapeutyczną miały tylko konkursy skoków narciarskich. Tu podziałów nie było. Dajcie nam SKOKI24, to zobaczycie naród prawdziwie zjednoczony. Ale skoki non stop nie trwają, stąd Polska jest trochę jak człowiek, któremu zatkało tętnicę i krew przestaje utleniać mózg.
Tutaj także czas to mózg. I jak w przypadku udarów niezbędne jest szukanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Dlaczego pacjent nagle znalazł się na zakręcie. U wielu udarowców choroba utrudnia pracę mózgu. Niektórzy mają problem z rozumieniem mowy, inni z przetwarzaniem danych, jeszcze inni z mówieniem. Ale choć mózg został brutalnie zaatakowany, czasem ulega iluminacji.
Zastanawiałem się, dlaczego czasem potrzebny jest udar, by zrozumieć, że człowiek jednak nie jest nieśmiertelny, że organizm nie jest fizjologicznym bankomatem, z którego można wyciągać, ile się da, że nie można go traktować jak niewolnika, któremu codziennie powtarza się: biegaj szybciej, więcej i częściej. Ta brutalność ma swoje granice. Wyznacza je nieuchronny bunt. Z Polską jest trochę podobnie. Nasz naród wydaje się szalenie zdziwiony, że działania i zaniechania jednak mają skutki, że istnieją ciągi przyczynowo-skutkowe, że za błędy się płaci.
Zwykle polskie dramaty wynikały ze znalezienia się w sytuacji bez wyjścia, kiedy nie mieliśmy sensownego wyboru. I tu wielka zmiana. Bo może po raz pierwszy mamy wielki dramat wynikający z faktu, że wyjście jak najbardziej było, tylko wybraliśmy tak, jak wybraliśmy – dawkę naszej odwiecznej kokainy, czyli autodestrukcji. Ale jest to autodestrukcja wyższego rzędu, z wyboru, na własne życzenie.
***
Właśnie zakończył się szczyt Unii Europejskiej, na którym Polsce udało się nie popełnić seppuku. Mniej podnosząca na duchu jest myśl, że przez własną głupotę znowu znaleźliśmy się nad przepaścią, znowu w powietrzu pobrzmiewało „zmieścisz się, śmiało”. Czasem, jak w Brukseli, udaje się nam zmieścić, czasem, jak w Smoleńsku, samolot wali w brzozę. Flirt z szaleństwem i nieszczęściem jest jednak czymś stałym. Każe zadać pytanie, czy autodestrukcja nie jest wpisana w nasze DNA – sknocić najlepszą okazję, przerwać najlepszą passę, zniszczyć najlepszą koniunkturę, zmarnować szansę nie do powtórzenia. Niektórzy poprawiają sobie samopoczucie, mówiąc, że jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Do nas bardziej pasuje jednak wariacja tej prawdy – jeszcze nigdy tak nie było, żeby nie udało się nam wszystkiego spieprzyć. Demony wracają.
Nie jest tak, że od DNA nie można się uwolnić. Niemcy, którzy z zapałem niszczyli cywilizację i całe narody, stali się krajem zaprzysięgłych pacyfistów. Żydzi, przez stulecia przeganiani z kąta w kąt, powiedzieli w końcu basta i zapanowali nad swoim kawałkiem świata. Granice tej dominacji wyznaczają jedynie ich zdolności, wymyślone przez nich technologie i myśliwce F-16. Znudziła im się rola ofiary i, jak się wydaje, wyszli z niej definitywnie.
My też przez ćwierć wieku sprawialiśmy wrażenie, że wyskrobaliśmy sobie część DNA. Polnische Wirtschaft? A skąd, gospodarka rynkowa sprawiała wrażenie wymyślonej właśnie dla nas, dopasowanej do naszej przedsiębiorczej natury. Warcholstwo? Nic podobnego. Stworzyliśmy instytucje demokratycznego państwa prawa, które działały jak na nową demokrację całkiem sprawnie. Swarliwość w relacjach z sąsiadami? A skąd. Mieliśmy doskonałe relacje w zasadzie ze wszystkimi, w tym z odwiecznym wrogiem. Oto wielki partner na Zachodzie nie był już potencjalnym niszczycielem, ale życzliwym sojusznikiem.
Tak było jeszcze niedawno, ale dziś znowu sprawiamy wrażenie wielkiego niepełnosprawnego europejskiej polityki. Z całym oczywiście szacunkiem dla niepełnosprawnych. Mamy ich w Polsce całą armię. Potężną armię ludzi, którzy albo nie potrafią robić tego, co potrafią robić sprawni, albo robią to dużo wolniej. Mają problem i z tym, że nie radzą sobie tak, jakby chcieli, i z tym, że większość zwykle w ogóle tego nie dostrzega (może raz w roku na kilka godzin każde zdrowe dziecko powinno mieć rękę na temblaku, gdy będzie musiało pójść do stołówki albo zawiązać sobie buty, jego zrozumienie dla niepełnosprawnych skokowo wzrośnie).
***
Z perspektywy roku zastanawiam się, czy sensem rehabilitacji w większym stopniu jest monstrualna, mozolna, fizyczna praca, żeby dojść do dawnej sprawności, czy wielki psychiczny wysiłek, by pogodzić się z tym, że do pełnej sprawności się nie wróci. Mottem rehabilitacji mogłyby być słowa, które PiS uznaje za motywację opozycji – „żeby było tak jak było”. W istocie. Marzą o tym i ci na wózkach, i ci „lepszego sortu” szczęśliwcy, którzy na poranną terapię zajęciową są w stanie zejść o własnych siłach.
A co z niepełnosprawnym narodem? Donald Tusk sprawiał na mnie wrażenie trochę desperata, gdy niemal błagał Polaków, by pomyśleli o własnych dzieciach. Gdzieś w tle był głęboki sceptycyzm i niewiara w to, że w swej masie jesteśmy skłonni do odpowiednio głębokiej refleksji o Europie, demokracji i praworządności. Więc chociaż pomyślmy o tym, co będzie najlepsze dla naszych dzieci. Gdy Benjamin Franklin opuszczał kolejne spotkanie twórców amerykańskiej konstytucji, ktoś zapytał: „Co ustaliliście?”. „Republikę” – odpowiedział – „jeśli będziecie w stanie ją obronić”.
Współcześni Polacy dostali w zasadzie tylko jedno zadanie. Pielęgnować prezent, który zrządzeniem losu dostaliśmy w 1989 roku. I bądźmy szczerzy, daliśmy ciała. Nawaliliśmy. Nawet tego jedynego nie byliśmy w stanie zrobić. Wspomniany Franklin powiedział kiedyś, że doświadczenie to kosztowna szkoła, ale istnieją głupcy, którzy w żadnej innej niczego nie potrafią się nauczyć. Łaskawie nie dodał, że istnieją głupcy, których nawet doświadczenie niczego nie uczy. Kilkanaście lat temu papież przekonywał Europejczyków, że Europa musi mieć dwa płuca, zachodnie i wschodnie. Do zachodnich był to apel, by nas przyjąć, do nas, byśmy zrobili wszystko, by nas przyjęto. I tak się stało. Potem jednak, jak Polacy z dowcipu, którzy podpadli Bogu i dostali dwie kule, by zrobić z nich coś, czym zasłużą na wybaczenie, jedną zepsuli, a drugą zgubili. I jak zaraza szerzy się poczucie, że może my do tej Europy po prostu nie pasujemy, że jak przychodzi co do czego, to wleziemy z buciorami, rozbijemy zastawę, upijemy się, pokłócimy się ze wszystkimi przy stole, aż na końcu trzeba nas będzie wyprosić.
To my sami wybraliśmy ludzi, którzy interes narodu traktują jak żeton w kasynie. To my pozwoliliśmy, by wodził nas za nos człowiek Putina w Budapeszcie. To my sprawiliśmy, że Europa z jej wartościami jest dla nas jedynie odległym horyzontem, a unijna flaga dekoracją i emblematem. To my sprawiliśmy, że co chwila resztką sił ratujemy nasze członkostwo, jednocześnie krok po kroku tracąc europejską tożsamość. Łażąc po grani, balansujemy między bytem a niebytem. W życiu narodów bywa ten dystans tak niewielki jak na OION – Oddziale Intensywnej Opieki Neurologicznej, gdzie życie i śmierć oddziela kilka sekund i plastikowa kotara między łóżkami.
Tak, tym razem znowu się udało. Ale ile razy jeszcze? Kapitan John Miller, który z grupą żołnierzy musi uratować tytułowego szeregowca Ryana, umierając od ran, patrzy Ryanowi w oczy i mówi: „zasłuż na to”. W ostatniej scenie filmu Ryan, który przyleciał do Normandii z żoną, dziećmi i wnukami, stojąc nad grobem Millera i tysięcy żołnierzy, którzy zginęli w 1944 r., ze łzami w oczach pyta żonę, czy dobrze żył – czy zasłużył na to, co poświęcili dla niego Miller i jego ludzie. Bo są dary, których zmarnować nie można. Są zobowiązania, których dotrzymać trzeba bezdyskusyjnie. Jeśli człowiek ma być coś wart. To samo dotyczy narodów. Owszem, dostaliśmy republikę, ale czy jesteśmy w stanie ją uratować. Może czasem warto docenić to, co się ma, nie ulegać nagłym emocjom i dać czas, by kurz opadł, a niemądre pokusy wyparowały.
***
Rok temu wyszedłem w Wigilię z OION na własne życzenie, by po świętach pójść tam na badania, a tuż po Nowym Roku zameldować się w szpitalu na dłużej. Gdy znowu się z niego wymeldowałem, wszyscy zaczęliśmy funkcjonować w cieniu wirusa. Udar został zdetronizowany. Nie był trzecią przyczyną zgonów i pierwszą u starszych ludzi przyczyną niepełnosprawności, ale co najwyżej chorobą współistniejącą. A przecież nie zniknął. Co roku udaru dostaje około 90 tysięcy Polaków. To jakieś 246 przypadków dziennie,
10 na godzinę, jeden na pięć/sześć minut. Jeśli więc słyszycie sygnał karetki, jest całkiem prawdopodobne, że właśnie wiozą kogoś z udarem.
Możliwe, że tego kogoś nic nie boli. Bo sensem udaru jest odczucie, że przestajemy być właścicielem swojego ciała i tracimy nad nim kontrolę. Ten ktoś w karetce właśnie zaczyna jednak walkę o życie, w najbliższych godzinach zdecyduje się, po której stronie grani spadnie, a w najbliższych dniach – czy kiedykolwiek wróci do siebie i czy jego przerażeni w tym momencie bliscy będą z nim mieli taki kontakt jak jeszcze przed chwilą.
Czasem, przy odrobinie albo sporej dawce szczęścia, można się wykopać spod ziemi i stanąć na własnych nogach, a nawet ruszyć do biegu. Dość ostrożnie, ale wróciłem do biegania na tej samej trasie co przed chorobą: z placu Unii Lubelskiej na cmentarz w Wilanowie i z powrotem. Brzmi jak metafora, ale to zwykła trasa. Lubię ją także dlatego, że po drodze jest mój szpital, co daje mi pewne poczucie bezpieczeństwa. Za każdym razem zerkam na zagajnik przylegający do oddziału, na którym leżałem. I wspominam gałąź świerku, która wbijała się w szybę mojego pokoju. Zielony sygnał żywotności i nadziei.
Często myślę o tych, którzy na oddziale leżą teraz, i o wielkiej armii polskich niepełnosprawnych, którzy codziennie toczą heroiczny bój, by było tak, jak było. Przebiegając obok miasteczka Wilanów, słusznie uważanego za wyborczy bastion europejskiej, tolerancyjnej Polski, myślę też o Polsce. Miasteczka Wilanów nie widziałem ze szpitalnego okna, ale świadomość, że jest tuż obok, pełne ludzi i energii, była jak impuls powrotu do życia.
Właśnie tego trzeba życzyć każdemu choremu. Tak jak każdemu krajowi trzeba życzyć, żeby już nigdy nie zapadał na dobrze sobie znaną chorobę i nie dostawał udaru. Bo czas to mózg, a mózg to życie i nadzieja.
Czytaj więcej: Tomasz Lis: O dwóch takich. Niezwykle trudne będzie sprzątanie po rządach Trumpa i Kaczyńskiego
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS