Za kilkanaście dni kończy się nam druga dekada XXI wieku. Jasne, nie będzie to czas zupełnie wolny od piłki na wysokim poziomie – oczywiście abstrahując od tego, że w zimowy sen zapada przecież Ekstraklasa – ale uznaliśmy, że to już najwyższa pora, by zacząć podsumowania, bo zmieni się pewnie niewiele. Łapcie pierwsze z nich. A w zasadzie jego pierwszą część. Wybraliśmy 100 najlepszych piłkarzy ostatniej dekady, a że zdecydowanie jest tu o czym gadać, przedstawimy wam tę setkę w czterech odcinkach.
Zanim wystartujemy, tradycyjna garść ogłoszeń. Pierwsze i najważniejsze: potraktujcie ten ranking jako zabawę i zaproszenie do dyskusji, które – mamy nadzieję – przyjmiecie. Naprawdę nie napinamy się, że to jedyne słuszne rozstrzygnięcia, gdyż już na poziomie redakcji ustaliliśmy, że takie po prostu nie istnieją. W przypadku kilku kandydatur niektórzy byli skłonni iść na noże, przyklepanie ostateczności kolejności mogło skończyć się bójką. Koniec końców wszyscy przeżyli, i to w jednym kawałku, ale osiągnięcie kompromisu trochę zdrowia kosztowało.
Bierze się to oczywiście stąd, że nie ma jednego obiektywnego kryterium, według którego można sklasyfikować piłkarzy z różnych pozycji, drużyn czy w końcu lat. Przerabiamy tę dyskusję co roku choćby przy okazji Złotej Piłki (no, prawie co roku), więc chyba nie musimy wchodzić w to zbyt głęboko po raz kolejny. Prosta sprawa: jeden zagląda to gabloty, by sprawdzić, kto osiągnął coś z drużyną, dla drugiego liczą się przede wszystkim indywidualne osiągi. Ktoś będzie bazował wyłącznie na twardych danych, a dla innego najmocniej będzie liczyć się to, co trudno wyrazić za pomocą statystyk bramek, asyst czy czystych kont. Znajdzie się rabin faworyzujący ofensywnych graczy, znajdzie się i taki, który wstawi się za bramkarzami czy defensywnymi pomocnikami od czarnej roboty.
Trzeba znaleźć złoty środek. Albo chociaż szukać.
Nasz wybór jest wypadkową wielu czynników. Najtwardszy orzech do zgryzienia towarzyszył nazwiskom wielkich mistrzów, którzy na początku dekady powoli zwijali manatki i schodzili ze sceny. Czasami w nie najlepszym stylu. Albo trwali na niej, rozmieniając się na dobre. W tym zestawieniu zapewne znajdziecie mniej nazwisk takich piłkarzy, niż w tym momencie się spodziewacie. Dlatego przypominamy, że uwzględnialiśmy tylko to, co wydarzyło się od pierwszego dnia stycznia 2011 roku. Niełatwo było zapomnieć o sentymentach, ale w wielu przypadkach trzeba było jasno postawić sprawę – szczyt formy X czy Y miał jeszcze w poprzedniej dekadzie.
No i cóż, lecimy. To będzie długa podróż, bo nazwisko jest tylko asumptem do wspomnień. Zapraszamy.
Gdyby był Polakiem, jeszcze w poprzednim sezonie mógłby pełnić rolę młodzieżowca w Ekstraklasie. A skoro już popuściliśmy wodze fantazji, idziemy krok dalej – w naszej lidze TAA pewnie grałby na dziesiątce i – jeszcze pewniej – byłby jej najlepszym piłkarzem. Zdecydowanie.
Ech, miło pomarzyć. Ale też bardzo miło ogląda się grę tego prawego obrońcy, który liczby wykręca takie, że spode łba patrzą na niego zazdrośni ofensywni pomocnicy. 16 asyst i bramka w sezonie 2018/19, licząc wszystkie rozgrywki. 15 asyst i 4 gole w kolejnym. Niektóre z tych podań prowadzących do gola były fantastyczne. Ot, choćby to przy bramce na 4-0 w słynnym meczu rewanżowym z FC Barceloną. – To był moment geniuszu. Zauważyłem tylko piłkę, która frunęła do siatki. Nie wiedziałem nawet, kto asystował, kto strzelał, bo to wszystko działo się za szybko. Obejrzałem to dopiero przed chwilą. Mój Boże… – zachwycał się bezpośrednio po meczu Juergen Klopp.
Nie będziemy po raz kolejny opowiadać o tym, że to pod względem ludzkim również kapitalna historia, bo na szczyt z Liverpoolem wdrapał się chłopak, który piłki uczył się w klubowej akademii od szóstego roku życia, a na pierwszy obóz z klubem pojechał, gdyż jego nazwisko wyciągnięto z kapelusza w szkolnym losowaniu. Ma wszystko, żeby napisać fajny rozdział w historii futbolu. Aż trudno sobie wyobrazić, jak ostry musiałby być ewentualny zakręt, w który mógłby wpaść i tego nie zrobić.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Wjazd do finału Ligi Mistrzów w wielkim stylu. Dwie asysty Trenta, o jednej wspomnieliśmy.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Po sezonie 18/19 trafił do Księgi Rekordów Guinnessa jako obrońca z największą liczbą asyst w historii Premier League w pojedynczym sezonie (nastukał 12). – Mam nadzieję, że rekord przetrwa kilka lat – powiedział podczas odebrania pamiątek z tym związanych. Nie wyszło. W następnym roku… sam przebił to osiągnięcie o jedną sztukę.
Najlepszy piłkarz dekady spośród tych, którzy nie zagrali ani jednego meczu w którejś z topowych lig Starego Kontynentu? Wielce prawdopodobne. Hulk w trakcie dziesięciolecia wymiatał najpierw w Portugalii, potem w Rosji, a od jakiegoś czasu bawi się w Chinach, gdzie zarabia rzekomo około 20 milionów euro rocznie. Właściwie całą karierę spędził więc nieco na uboczu wielkiej piłki. Oczywiście portugalską czy rosyjską ekstraklasę należy szanować, ale znamy przecież mnóstwo przypadków, gdy ten czy inny zawodnik dominował w jednej z mocnych, lecz nie tych naprawdę najlepszych europejskich lig, a po przeprowadzce do Anglii, Hiszpanii czy Włoch szybko gasł i wkrótce musiał wracać z podkulonym ogonem tam, skąd przyszedł.
Czy Hulka też czekałby taki los, gdyby jednak postanowił zagrać w Premier League albo w La Lidze?
Jesteśmy skazani na gdybanie. Tak czy owak, Brazylijczyk swoje w mijającej dekadzie zrobił. Zapisał na swoim koncie mnóstwo spektakularnych trafień. Wiele razy dowiódł, że czysto fizyczną siłą niemalże dorównuje swojemu komiksowemu odpowiednikowi. Był królem strzelców ligi portugalskiej i rosyjskiej, wygrywał mistrzowskie tytuły w obu tych krajach, dorzucając także mniej znaczący triumf w chińskiej Superlidze. W 2011 roku zwyciężył w barwach Porto w Lidze Europy. Brakuje mu jednak sukcesu w reprezentacji, no bo – mimo wszystko – trudno za taki uznać czwarte miejsce na mistrzostwach świata w 2014 roku. Canarinhos liczyli wtedy na więcej, ostatecznie grali u siebie.
Statystyki Hulka imponują. Grubo ponad sto strzelonych goli w latach 2011-2020, prawie drugie tyle bramek wypracowanych partnerom. Nie sposób jednak umieścić go wyżej. Nie potwierdził klasy w którymś z topowych klubów.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Hulk jako zawodnik FC Porto uwielbiał spotkania na szczycie portugalskiej ekstraklasy przeciwko Benfice. Strzelił „Orłom” aż osiem goli, w tym kilka rzadkiej urody. Trafienie z marca 2012 roku doskonale eksponuje możliwości Brazylijczyka. Porto pokonało wtedy swoich najgroźniejszych konkurentów w walce o ligowy tytuł 3:2 na wyjeździe i ostatecznie zgarnęło mistrzostwo z jednym oczkiem przewagi.
https://youtube.com/watch?v=Z896UbSkOc4
– Pamiętam sytuację poprzedzającą ten mecz – wspominał Hulk w rozmowie z portugalskim Observadorem. – Winda hotelowa. Wsiadłem do niej, a zaraz za mną wszedł do środka prezydent Pinto da Costa. Zawsze traktowałem go z olbrzymim respektem, bałem się wręcz do niego odezwać. Tym razem to on zagaił i powiedział: „Nie wiem, kogo trener dzisiaj wystawi, ale wiem jedno – ty zagrasz i zdobędziesz gola”. Usłyszeć coś takiego od prezydenta? Niesamowite uczucie. Podszedłem do meczu z gigantyczną motywacją i rzeczywiście strzeliłem piękną bramkę. Do dzisiaj nie wiem: pan prezydent tylko marzył czy po prostu umie przewidywać przyszłość?
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W sezonie 2015/16 30-letni wówczas Hulk rozegrał w rosyjskiej ekstraklasie 2341 minut. Strzelił w tym czasie 17 bramek, kolejnych 19 wypracował. To oznacza, że przyczyniał się do zdobycia gola przez Zenit średnio co 65 minut. I pomyśleć, że to był jego ostatni sezon w europejskim futbolu, jeżeli chodzi o dekadę 2011-2020. Szkoda.
Pedro nie był nigdy postacią numer jeden w swoich zespołach. Ani w reprezentacji Hiszpanii, ani w Barcelonie, ani w Chelsea nie grał pierwszych skrzypiec, stanowił raczej uzupełnienie wyjściowej jedenastki lub opcję z ławki. Trzeba jednak Hiszpanowi oddać, że każdej z tych drużyn gwarantował niezwykłą wartość. Świadczy o tym zresztą liczba zdobytych przez niego trofeów w mijającej dekadzie.
- Liga Mistrzów? Oczywiście odhaczona, zresztą dwukrotnie. W 2011 roku Pedro strzelił nawet otwierającą bramkę w finałowej konfrontacji z Manchesterem United.
- Sukces z kadrą? Jasne, że jest. Pedro zatriumfował na Euro 2012. Był tylko rezerwowym, w fazie grupowej nie rozegrał ani minuty, ale w kluczowych spotkaniach turnieju się uaktywnił i udało mu się nawet wywalczyć karnego w ćwierćfinale.
- Tytuły ligowe? Pedro zdobył ich w trakcie ostatniego dziesięciolecia aż cztery. Trzy w Hiszpanii, jeden w Anglii.
- Mniej prestiżowe trofea? A pewnie, jak najbardziej, jeszcze jak. Liga Europy (znów bramka w finale), Puchar Anglii, dwa Puchary Króla (dwa gole w jednym z finałów), dwa Superpuchary Europy (gol na wagę zwycięstwa w jednym z finałów), Klubowe Mistrzostwo Świata.
Jasne, że były w ostatnich latach większe indywidualności niż Pedro, lecz obok takiego dorobku przejść obojętnie nie można. Tym bardziej że wyraźnie widać, iż Hiszpan w decydujących starciach nie tylko nie statystował, ale regularnie dorzucał swoje trzy grosze. Wiadomo, jak to jest w finałowych potyczkach – defensorzy rywali koncentrują się przede wszystkim na największych gwiazdach drużyny rywala. Na Messich, na Hazardach. Dobrze wtedy mieć w ekipie takiego Pedro, który doskonale wie, gdzie się ustawić w newralgicznym momencie, by zrobić różnicę.
W sumie w latach 2011-2020 Pedro ustrzelił przeszło sto goli we wszystkich rozgrywkach, dorzucił też do tego kilkadziesiąt asyst. Przeżywał spadki formy, bywał cholernie irytujący, lecz summa summarum na docenienie rzetelnie sobie zapracował.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Może trochę nieoczywisty wybór, bo to ostatecznie tylko spotkanie ligowe, ale za to jakie. Starcie Chelsea z Manchesterem United, powrót Jose Mourinho na Stamford Bridge. „Czerwone Diabły” zebrały tamtego dnia łomot tak dotkliwy, że Portugalczyk obruszył się nawet na zbyt ekspresyjną radość ze strony Antonio Contego, który dowodził londyńczykami. 4:0 dla The Blues. Wynik otworzył Pedro już w pierwszej minucie.
Inteligencja, spryt, dynamika, zimna krew. Cały Pedro. Ma w swoim dorobku wiele ważniejszych i piękniejszych goli, ale ten chyba najlepiej oddaje jego najważniejsze atuty.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Pedro to pierwszy piłkarz w historii futbolu, który wygrał Ligę Mistrzów, Ligę Europy, mistrzostwo Europy i Klubowe Mistrzostwo Świata. Jest również jedynym zawodnikiem w dziejach, który trafił do siatki w finale LM, LE i Superpucharu Europy.
Czas na jednego z tych zawodników, którzy uplasowaliby się w rankingu znacznie wyżej, gdyby wycisnęli swój potencjał jak cytrynę. Kiedy Mario Goetze pojawił się na wielkiej piłkarskiej scenie, był zjawiskiem. Niemiecką odpowiedzią na Lionela Messiego. Złotym chłopcem. Momentalnie wdrapał się na szczyt. Pierwsze powołanie do seniorskiej reprezentacji otrzymał jako osiemnastolatek. W wieku dwudziestu lat był już dwukrotnym mistrzem Niemiec z Borussią Dortmund. Rok później dotarł z tym klubem do finału Ligi Mistrzów, gdzie BVB musiała jednak tym razem uznać wyższość Bayernu Monachium. Tego samego Bayernu, z którym Goetze już wcześniej – w aurze skandalu – uzgodnił szczegóły transferu.
– Tak naprawdę tylko dwóch zawodników pasowało do schematu, jaki ustaliliśmy z Guardiolą. Były to nasze realistyczne cele transferowe. Jednym z nich był Neymar, a drugim Goetze – opowiadał Karl-Heinz Rummenigge. Aż trudno w to dziś uwierzyć.
Wydawać się mogło, że kariera Niemca rozwija się wręcz modelowo. Niezwykle cenił go Juergen Klopp. Zakochał się w nim Pep Guardiola. Uwielbiał go Joachim Loew. Pod wodzą tego ostatniego Goetze w 2014 roku sięgnął po mistrzostwo świata. W finale pojawił się na boisku z ławki rezerwowych, ale to właśnie on przesądził o losach meczu. W dogrywce wpakował piłkę do siatki obok bezradnego Sergio Romero. Został bohaterem najważniejszego spotkania z możliwych, zyskał futbolową nieśmiertelność. Potem jednak wszystko zaczęło się sypać. Ława w klubie. Fala krytyki za mniej udane sezony w Bayernie, przeciętna forma po powrocie do Dortmundu. Poważne kłopoty zdrowotne, wahania wagi. W tej chwili 28-letni Goetze próbuje się odbudować i odzyskać radość z gry w PSV Eindhoven.
Na najwyższy poziom pewnie już nigdy nie powróci, ale był taki okres, gdy naprawdę zachwycał. Nie sposób było go zatem pominąć w naszym zestawieniu. Choć porównania z Messim i Neymarem dziś brzmią już rzecz jasna niedorzecznie.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Bez niespodzianki. Dogrywka finału mistrzostw świata w Brazylii. Może i kariera Goetzego nie potoczyła się tak, jak wszyscy – na czele z samym Mario – oczekiwali, ale tego momentu chwały nikt mu nigdy nie odbierze.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W wieku 23 lat Mario Goetze stał się najmłodszym piłkarzem w historii, który zdobył w sumie pięć tytułów mistrza Niemiec w barwach więcej niż jednego klubu. Wydawało się wtedy, że będzie te trofea zgarniał bez końca.
Do Liverpoolu trafił przed sezonem 2015/16. Załapał się więc na takie frykasy jak gra choćby z Joe Allenem pod wodzą Brendana Rodgersa, co swój finisz miało na ósmym miejscu w Premier League. Oczywiście już pod Juergenem Kloppem, który stery przejął w październiku. Ale sam Firmino debiutancki sezon na Wyspach miał przyzwoity – 10 goli i 8 asyst w lidze, gol i 3 asysty w Lidze Europy, w której The Reds doszli do finału. Nic więc dziwnego, że niemiecki trener, choć nie sprowadzał Brazylijczyka do klubu, w ofensywie stawiał właśnie na starego znajomego z niemieckich boisk.
– On jest po prostu wyjątkowy, bardzo sprytny. Nie znam zawodnika, który tak jak on wykorzystuje umiejętności kolegów z zespołu – mówił Klopp całkiem niedawno. A jest czyje umiejętności wykorzystywać, bowiem z czasem czerwoną machinę z Anfield wzmocnili Sadio Mane i Mohamed Salah, z którymi Firmino stworzył klasowy tercet – maszynkę do strzelania bramek. Były w Liverpoolu momenty, w których dopominano się o klasyczną dziewiątkę, która przy takiej obstawie mogłaby pokusić się o 30-40 bramek w sezonie, jednak Klopp uznał, że nie tędy droga i znów miał rację.
A o tym, że Firmino żadnym pasażerem na gapę w tym układzie nie jest, świadczy choćby fakt, że w innym otoczeniu, wraz z kumplami z kadry, wygrał Copa America. W półfinale z Argentyną walnął zresztą bramkę i zaliczył asystę.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Kwintesencja, jeśli chodzi o Firmino. Napastnik z Newcastle nie strzelił bramki, a i tak stadion intonował przyśpiewkę „Si Senor”. Na pieśń pochwalną Firmino zasłużył ze względu na dwie świetne asysty, przy czym ta przy golu Salaha na 3-1 była wręcz genialna. Juergen Klopp po meczu powiedział, że miał ochotę po prostu śpiewać razem z tłumem.
https://youtube.com/watch?v=ZMPihAQzrGQ
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W swoim pierwszym sezonie na poziomie Champions League strzelił 10 goli. Czyni go to najskuteczniejszym debiutantem w historii rozgrywek – obok Sadio Mane (ten sam sezon) i Erlinga Haalanda, który wyrównał jego wynik w trakcie ostatniej edycji. Różnica jest taka, ze Firmino poprawił go ośmioma asystami przy jednym podaniu zakończonym golem ze strony Norwega i wspomnianego Senegalczyka.
W sezonie 2011/12 Jamie Vardy strzelił 31 goli w 36 meczach dla swojego klubu i byłby to z pewnością powód do zachwytów, gdyby nie fakt, iż mowa o klubie Fleetwood Town, który występował wówczas w rozgrywkach Conference Premier, czyli na czwartym poziomie ligowym w Anglii. Vardy miał wtedy 25 lat. Umówmy się – jeżeli masz 25 lat i grasz w Conference Premier, to twoje szanse na to, że kilka lat później zostaniesz mistrzem Anglii i królem strzelców angielskiej ekstraklasy są mniej więcej takie, jak na znalezienie w autobusie torby z milionem dolarów w gotówce.
Vardy’emu się to udało.
Startował z naprawdę niskiego pułapu. Opowiadał przed laty: – Pracowałem długie godziny w fabryce. Potem jeszcze musiałem iść na trening, a we wtorek lub w czwartek wieczorem były mecze, a do tego jeszcze w dzień w sobotę. Produkowaliśmy szyny medyczne z włókna węglowego, które pomagały ludziom niepełnosprawnym normalnie chodzić. Więc skoro przynosiło to komuś korzyści, była to dobra praca.
Innym przynosiła korzyści, ale samemu Vardy’emu już nie. W pewnym momencie wysiadły mu plecy i musiał zrezygnować. Postanowił wtedy, że będzie utrzymywał się tylko z piłki nożnej. To była słuszna decyzja.
Anglik już własną karierą napisał zatem jedną z najciekawszych historii ostatniej dekady w światowym futbolu, a przy okazji stał się również częścią przepięknej historii drużynowej. W 2016 roku sięgnął po mistrzostwo kraju w barwach Leicester City, co spokojnie może uchodzić za największą piłkarską sensację XXI wieku obok mistrzostwa Europy dla Greków.
Co ważne – choć Anglik ma już 33 lata na karku, wciąż nie spuszcza z tonu. Być może dzięki energetykom, które regularnie pija, jak przystało na faceta zaprzeczającego wszelkim prawidłom profesjonalizmu w sporcie. W poprzednim sezonie Vardy został królem strzelców Premier League, w bieżących rozgrywkach też strzela jak na zawołanie. Cały czas jest piekielnie dynamiczny, cały czas jest drapieżny i cały czas znajduje sposoby na oszukiwanie bramkarzy. A co najważniejsze – cały czas jest piłkarzem Leicester City. Dla ekipy „Lisów” angielski napastnik z całą pewnością jest już żywą legendą, ale – biorąc pod uwagę cały koloryt tej postaci – Vardy’ego spokojnie można tytułować także legendą całej Premier League.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Tak Jamie Vardy przywitał Pepa Guardiolę w Premier League w 2016 roku.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Jesienią 2015 roku Vardy trafił do siatki w jedenastu meczach Premier League z rzędu, ustanawiając tym samym nowy rekord angielskiej ekstraklasy. Poprzedni należał do Ruuda van Nistelrooya. Vardy przebił Holendra poprzez trafienie do siatki w starciu z… Manchesterem United.
Lata największej świetności Petra Cecha przypadają jeszcze na poprzednią dekadę, kiedy mógł on nawet uchodzić w pewnym okresie za najlepszego golkipera na świecie. Jednak paradoksalnie swój największy sukces czeski zawodnik odniósł dopiero w 2012 roku, sięgając z londyńską Chelsea po triumf w Lidze Mistrzów. I to w naprawdę wielkim stylu. To znaczy, żeby była ścisłość – w wielkim stylu uczynił to sam Cech, ponieważ The Blues jako cały zespół zasadniczo nie prezentowali zbyt imponującego futbolu i w wielu spotkaniach mieli więcej szczęścia niż rozumu.
Jedno jest pewne – gdyby nie fantastyczna dyspozycja Cecha, londyńczycy na europejski szczyt by się nie wspięli.
30-letni wówczas zawodnik popisał się kilkoma kluczowymi interwencjami w starciu z Napoli, a następnie raz za razem ratował Chelsea skórę w półfinałowej konfrontacji z Barceloną. Wreszcie – błysnął kunsztem w wielkim finale. Obronił rzut karny wykonywany przez Arjena Robbena, utrzymując swoją drużynę przy życiu. Potem, już w trakcie konkursu jedenastek, wygrał pojedynek z Ivicą Oliciem. Tamten mecz za najważniejsze spotkanie dla Cecha uznał jego przyjaciel z boiska, Didier Drogba. – Pamiętam, jak Petr obronił trzy karne w finale, a po wszystkim pobiegł wprost do mnie, tak jakbym to ja był bohaterem tamtego wieczoru w Monachium! Potrzebowałbym miliona słów, żeby opisać jego dobre serce, jego profesjonalizm i jego mentalność zwycięzcy. Podsumowuje to wszystko jeden obrazek – odebranie Pucharu Mistrzów.
Ostatnie lata swojej kariery Cech spędził w innym londyńskim klubie, czyli Arsenalu. Aż tak wielkich sukcesów jak w Chelsea z „Kanonierami” nie święcił, ale długo trzymał wysoki poziom. W 2016 roku otrzymał nawet Złotą Rękawicę za największą liczbę czystych kont w sezonie Premier League. Potem nieco spuścił z tonu, nie nadawał się na sweeper-keepera, ale w rankingu zbraknąć go nie mogło.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Innego wyboru być nie mogło. Finał Ligi Mistrzów z 2012 roku. Mecz, którego Cech… nie oglądał.
https://youtube.com/watch?v=lBP7QQYN1IU
– Nigdy nie oglądałem tego finału w telewizji, muszę się do tego przyznać. Tak naprawdę w całości nigdy nie widziałem tego meczu – zaskoczył jakiś czas temu Cech. – Raz natknąłem się na fragment serii rzutów karnych, bo akurat oglądał je mój syn. Potem byłem razem z kadrą Chelsea w hotelu na kolacji, gdzie kręcono show na temat naszego finału. Siedziałem razem z Frankiem Lampardem, Ashleyem Colem i Johnem Terrym na kanapie, gdzie oglądaliśmy serię jedenastek. Pokazali tylko kilka ostatnich. Poza tym – nic więcej nie widziałem.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Petr Cech to jedyny bramkarz w historii Premier League, który otrzymał Złotą Rękawicę w barwach dwóch klubów. W sumie ma na koncie cztery takie nagrody, z czego dwie wywalczył w dobiegającej właśnie końca dekadzie. Żaden golkiper w dziejach Premier League nie zachował czystego konta więcej razy niż Czech, który dokonał tego 202-krotnie.
Niewielu jest zawodników w światowej elicie, którzy potrafili tak skutecznie zniechęcić do siebie kibiców, jak zrobił to Diego Costa. Napastnik Atletico Madryt to naprawdę kawał wrednego bydlaka. Fauluje, dokucza, pluje, prowokuje, gryzie. Generalnie – szuka awantury. W ostatnich latach zdarzało mu się notować więcej żółtych kartek niż bramek w sezonie La Ligi. Ale oddajmy też sprawiedliwość być może największemu czarnemu charakterowi ostatniej dekady, jeśli chodzi o świat futbolu. Costa u szczytu formy był naprawdę kapitalną dziewiątką.
Musieli to z bólem serca przyznać nawet jego najbardziej zajadli krytycy.
Pierwsza eksplozja strzelecka byłego reprezentanta Hiszpanii nastąpiła wiosną 2012 roku, gdy był on wypożyczony do Rayo Vallecano, ale dopiero później Costa tak naprawdę zaistniał na wielkiej scenie. W sezonie 2013/14 był absolutnie fundamentalną postacią w układance taktycznej Diego Simeone i stanowił o sile Atletico Madryt. Zdobył aż 36 goli we wszystkich rozgrywkach, a przecież jego rola na boisku nie sprowadzała się bynajmniej do dostawiania szufli w polu bramkowym. Costa niekiedy bramki strzelał niejako przy okazji, ponieważ przez większą część meczu koncentrował się na rozbijaniu defensywy rywali. Dosłownie. Dominował nad obrońcami fizycznie, ci zupełnie nie potrafili go okiełznać. Atletico sięgnęło wówczas po mistrzostwo kraju, przełamując tym samym wieloletni duopol Realu i Barcelony. Ba, Los Colchoneros otarli się także o triumf w finale Ligi Mistrzów, lecz ostatecznie lepsi okazali się ich lokalni rywale. Do podwójnej korony zabrakło sekund.
Costa w rzeczonym finale zagrał jedynie przez dziewięć minut. Simeone zdawał sobie sprawę, że jego napastnik nie jest w pełni sił, mimo to zaryzykował i umieścił go w wyjściowej jedenastce. To dość dobitnie potwierdza, jak ważny był Costa dla tamtego zespołu.
Potem wzmocnił londyńską Chelsea. W Anglii też się sprawdził – miał także i gorsze momenty, lecz summa summarum walnie przyczynił się do zdobycia przez The Blues dwóch tytułów mistrzowskich. Dopiero ostatnie, naznaczone kontuzjami lata niezbyt się Coście udały. Na pewno trudno go już zaliczać do grona najlepszych dziewiątek na świecie. Ale był taki moment, gdy niewątpliwie ten status mu się należał.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Derby Madrytu z jesieni 2013 roku. Costa w swojej najlepszej, jeszcze dynamicznej wersji, zapewnia Atletico triumf na Estadio Santiago Bernabeu. Jak się potem okazało, był to jeden z ważniejszych kroków do mistrzostwa Hiszpanii.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Diego Costa trafiał do siatki w pierwszych czterech meczach rozegranych w Premier League. W sumie po dwunastu kolejkach miał na koncie aż jedenaście bramek. Całkiem okazale się przywitał z angielską publicznością, bez dwóch zdań.
Koreańczyk i Harry Kane stworzyli w Tottenhamie duet, który może aspirować do miana najlepszego w historii Premier League. No a umówmy się – kilka niezłych par ta liga w swojej historii już widziała. Indywidualnie patrząc, wyżej wyceniamy rzecz jasna Anglika, ale Son to również kawał najnowszej historii nie tylko „Kogutów”, ale też całej angielskiej piłki. Imponuje szczególnie regularnością – w tym sezonie zapewne wykręci życiówkę, bo już ma na koncie 11 trafień, ale on dwucyfrówkę przekroczył po raz piąty z rzędu. Wcześniej trzy lata z rzędu robił to też w Bundeslidze (tak w HSV, jak i w Bayerze Leverkusen). Mówimy tylko o grach ligowych, a w pucharach przecież też trafia (choćby cztery gole w drodze do finału LM).
Podkreślmy – to kapitalne staty tym bardziej, że nie mówmy ani o typowej dziewiątce, ani o graczu z tych absolutnie topowych klubu.
Wspaniale się złożyło, że udało się załatwić sprawę z tą obowiązkową służbą wojskową bez strat w wymiarze sportowym. Szkoda by było, gdyby w swoim primie, musiał zaliczyć rozbrat z piłką na 21 miesięcy.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Wydarzenie z tego sezonu. W drugiej kolejce po meczu z Southampton Son dołączył do grona graczy, którzy strzelili 4 gole w jednym meczu Premier League. Nie jest ono szczególnie liczne, bo znajduje się w nim 28 graczy. I tylu też minut potrzebował Koreańczyk, by skompletować taki wynik.
https://youtube.com/watch?v=Mpdvwlnjyys
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Zastanawialiśmy się, czy wyżej nie wrzucić przypadkiem meczu z Burnley z poprzedniego sezonu. Son zdobył w nim najładniejszego gola w karierze (kilka dni temu dostał za niego nagrodę Puskasa). Jego rajd ma wszystko, by w przyszłości uchodzić za klasyk. Trwał 12 sekund, Koreańczyk przebył z piłką 83 metry, mogło powstrzymać go 8 ośmiu rywali.
No ale łatwo powiedzieć, dużo trudniej zrobić. Klasa.
Jeden z niewielu piłkarzy w naszym zestawieniu, którzy nie ukończyli jeszcze nawet 26 lat. Nie mamy jednak wątpliwości, że Kimmich na nominację do TOP100 zasłużył. Od paru ładnych lat należy do najlepszych… No właśnie. Najlepszych prawych obrońców na świecie? A może środkowych pomocników? Skłaniamy się raczej ku opcji numer dwa. Wydaje się, że dla Kimmicha optymalnym miejscem jest centrum pola gry. Tam może wykorzystać pełnię swoich atutów. Tak w rozegraniu, jak i w grze w destrukcji. Ale Niemiec jest piłkarzem na tyle uniwersalnym, że i na boku defensywy prezentuje topowy poziom. Przekonali się o tym oponenci Bayernu w poprzedniej edycji Ligi Mistrzów.
- 8:2 z Barceloną – Kimmich strzela jednego gola, drugiego wypracowuje
- 3:0 z Lyonem – dwie asysty Kimmicha
- 1:0 z PSG – kolejna asysta, tym razem przy bramce na wagę pucharu
Kimmich ma wszelkie argumenty, by stać się dla Bayernu równie wielką postacią jak wcześniej Philipp Lahm. Tym bardziej, że Joshua to urodzony lider, facet będący nie tylko płucami, ale i sercem zespołu. Pisaliśmy na Weszło: – Niklas Suele wspominał swój pierwszy trening w Bayernie tak, że Kimmich cały czas na niego krzyczał, cały czas go instruował, cały czas go motywował i cały czas po prostu go wkurwiał. „Nie będzie mnie jakaś płotka pouczać”, warknął w pewnym momencie. Co na to jego młodszy kolega? Dalej krzyczał tak samo głośno, dalej instruował, dalej pouczał. Dzisiaj są kumplami, ale to znamienne, bo taki podobno jest Kimmich. Ma swój cel, swoją wizję i do niej pruje.
Na arenie klubowej Kimmich, mimo wciąż młodego wieku, wygrał już właściwie wszystko. Jest wielokrotnym mistrzem Niemiec, zdobywcą krajowego pucharu, ma też w dorobku Puchar Mistrzów. Teraz czas na to, by stał się również liderem odrodzonej reprezentacji kraju. Na mundial w Brazylii się rzecz jasna nie załapał – tym większa musi być w nim ambicja doskoczenia do tego poziomu.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Kimmich w roli prawego obrońcy, hat-trick asyst w starcu ligowym z Mainz. Aż przyjemnie popatrzeć na te doskonale wymierzone dogrania. To jest ta słynna powtarzalność.
https://youtube.com/watch?v=lcqoA1V9bvw
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Od kiedy zaczęto liczyć piłkarzom przebiegnięte kilometry w Bundeslidze (czyli od 2013 roku), żaden z zawodników nie wykręcił lepszego wyniku niż Kimmich w starciu z Borussią Dortmund w maju tego roku. Niemiec machnął wtedy 13,7 kilometra.
„Typowy Jugol”? Może i tak, ale przy okazji naprawdę wartościowy napastnik.
Mario Mandżukić w trakcie mijającej dekady grał dla trzech wielkich klubów – Bayernu, Atletico i Juventusu. Tak naprawdę tylko w tym drugim zespole niespecjalnie mu się powiodło, choć trudno mówić o jakiejś wielkiej klapie. Chorwat poniżej pewnego poziomu nie zszedł. Spędził w Hiszpanii tylko jeden sezon, w trakcie którego strzelił solidne dwadzieścia goli we wszystkich rozgrywkach. Dołożył swoją cegiełkę między innymi do niezapomnianego triumfu Los Colchoneros w derbach Madrytu. W lutym 2015 roku podopieczni Diego Simeone zmiażdżyli Real aż 4:0 przed własną publicznością. Mandżukić jednego gola zdobył sam, kolejnego wypracował. Raz jeszcze udowodnił, że jest zawodnikiem niezwykle pożytecznym w meczach toczonych pod dużym ciśnieniem.
Choć wielokrotnie sprawiał wrażenie, że sam tego ciśnienia nie trzyma. Dał się poznać jako krnąbrny prowokator. Ale jeśli spojrzymy na jego dorobek kartkowy, to od razu widać, że rosły napastnik zazwyczaj miał sytuację pod kontrolą, a boiskowe awantury inicjował w sposób w pełni przemyślany. Wyrachowany. Przez całą karierę obejrzał tylko dwa czerwone kartoniki, ani jednego bezpośrednio.
Nie był nigdy Mandżukić typem goleadora, to fakt. Massimiliano Allegri uczynił z niego nawet swego czasu quasi-skrzydłowego. Ale jeśli podsumujemy sobie strzeleckie wyczyny Chorwata w poprzedniej dekadzie, to okaże się, że nie ma on wcale powodów do wstydu. Przeszło 130 trafień na wszystkich frontach, biorąc pod uwagę tylko rozgrywki klubowe. Do tego tytuł króla strzelców Euro 2012, trzy trafienia w fazie pucharowej mistrzostw świata w Rosji, no i rzecz jasna dwa gole w finałach Champions League. W tym otwierająca bramka w zwycięskiej konfrontacji z Borussią Dortmund w 2013 roku. Całkiem solidny dorobek jak na gościa, który oferował również swoim drużynom całe mnóstwo atutów, jeżeli chodzi o walkę powietrzną, a także osławioną grę tyłem do bramki.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Nie udało się Juventusowi odrobić strat w dwumeczu z Realem Madryt z 2018 roku, lecz do szczęścia brakowało naprawdę niewiele. „Stara Dama” zwyciężyła na Estadio Santiago Bernabeu 3:1, gola tracąc w siódmej minucie doliczonego czasu gry. Z rzutu karnego. Remontada była na wyciągnięcie ręki. A kto dał sygnał do ataku? Naturalnie Mandżukić, który wpakował „Królewskim” dwie sztuki.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
To właśnie Mario Mandżukić 11 lipca 2018 roku podczas mistrzostw świata w Rosji trafił do siatki w dogrywce półfinałowego starcia z Anglią. Jego gol zapewnił Chorwatom największy sukces w ich piłkarskiej historii – awans do finału mundialu. Tam Mandżukić wpisał się na listę strzelców dwukrotnie. Niestety dla niego, jeden z tych goli był samobójem, a drugi tylko zmniejszył rozmiary porażki z Francją.
Skoro Brazylijczyk jest w tym miejscu, to gdzie będzie Wojciech Szczęsny, który wygrywał z nim rywalizację w Romie? Ano Polaka w tym zestawieniu zabraknie. Co prawda nie można powiedzieć, by losy obu panów drastycznie się rozjechały, bo i ten, i ten to światowa czołówka golkiperów, ale jednak jest różnica, gdy porównujemy bycie na samym szczycie z obecnością w szerszym gronie.
A Alisson na szczyt się bezsprzecznie wdrapał. Okazał się brakującym elementem w układance Juergena Kloppa. Najlepiej świadczą o tym finały Ligi Mistrzów. Loris Karius w swoim był jednym z bohaterów Realu Madryt, Alisson rok później wylądował już po właściwej stronie mocy. Zresztą był wtedy w trakcie kompletowania hat-tricka, do Złotych Rękawic za Premier League, dorzucał te za Champions League, a nieco ponad miesiąc później zgarnął je również w Copa America (pierwszego gola puścił dopiero w wygranym finale, został pokonany z rzutu karnego).
To wszystko sprawiło, że stał się kandydatem do zgarnięcia Złotej Piłki. A w zasadzie – jego popisy na nowo otworzyły dyskusję dotyczącą tego, czy bramkarze nie są przypadkiem zbyt mocno poszkodowani w tym plebiscycie (w tej dekadzie podobne piętno odcisnął wcześniej tylko Manuel Neuer). Nieco na jej kanwie France Football utworzyło „Trofeum Jaszyna” (Rosjanin to jedyny w historii bramkarz ze Złotą Piłką), które oczywiście zgarnął Alisson.
Postawmy sprawę jasno – ma wszystko, by w rankingu dotyczącym kolejnej dekady być najwyżej sklasyfikowanym golkiperem.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Pojawia się to spotkanie po raz drugi, ale na kapitalną remontadę Liverpoolu warto spojrzeć również z perspektywy bramkarza. Dla Alissona była to zresztą powtórka z rozrywki, gdyż rok wcześniej również odrobił straty z Dumą Katalonii jako bramkarz Romy.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Dzięki transferowi do Liverpoolu za (wraz z bonusami licząc) blisko 70 baniek Brazylijczyk stał się najdroższym bramkarzem na świecie. Wyczyn był o tyle znaczący, że przed nim status ten przez aż 17 lat należał do Gianluigiego Buffona, którego Juventus kupił z Parmy za niecałe 53 miliony, więc Alisson zmusił The Reds do sięgnięcia do kieszeni po nierynkowe w przypadku bramkarzy pieniądze. No ale było cholernie warto, czego nie można przecież powiedzieć o Chelsea i Kepie – klub z Londynu jeszcze przebił ligowego rywala przy ściągnięciu golkipera (płacąc 80 milionów), ale wszyscy wiemy, jak na tym wyszedł.
Historia smutna i wspaniała zarazem. Kiedy Santi Cazorla w 2012 roku trafiał do londyńskiego Arsenalu, miał 28 lat na karku. Wkroczył w swój piłkarski prime time. W pierwszym sezonie na Wyspach zdobył dwanaście goli, drugie tyle wypracował partnerom. Zachwycił wszystkich swoją bajeczną techniką. A potem sprawy zaczęły się gmatwać. Pisaliśmy na Weszło: „Tak naprawdę dramat Santiego zaczął się 10 września 2013 roku, gdy doznał kontuzji kostki w towarzyskim meczu z Chile. Uraz ten doprowadził do pęknięcia kości, co spowodowało, że piłkarz wyleciał z gry na miesiąc. Cóż, kontuzja całkiem poważna, ale wówczas nikt nie myślał, że to jedynie początek koszmaru… Ból nie ustępował, a były zawodnik Arsenalu brał coraz więcej leków przeciwbólowych: – W pierwszych połowach dawałem radę, nie bolało aż tak bardzo. Jednak podczas przerwy mój organizm wychładzał się, a to nie działało na mnie dobrze. Czasami tak bolało, że płakałem„.
Wydawać się mogło, że Cazorla do formy już po prostu nigdy nie wróci. Że dla przeszło trzydziestoletniego zawodnika jest już za późno na odbudowywanie po de facto wieloletniej przerwie od gry na normalnym poziomie. Ale Cazorla nie odpuścił. Ostatni rozdział swojej kariery napisał z wielkim rozmachem. W 2018 roku powrócił do klubu, z którego wypłynął na szerokie wody – do Villarrealu.
I znów zaczęto go wymieniać w gronie najlepszych pomocników La Ligi. Jak gdyby wcale nie miał za sobą lat zmagań z bólem, licznych zabiegów chirurgicznych i wielomiesięcznych, mozolnych rehabilitacji. Zapracował nawet na powrót do reprezentacji Hiszpanii, z którą w 2012 roku sięgnął po drugie w karierze mistrzostwo Europy. W poprzednim sezonie La Ligi 36-letni rozgrywający zapisał na swoim koncie jedenaście goli i prawie tyle samo asyst. Chyba nawet sam Santi w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że zdoła się jeszcze wznieść na taki poziom.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Cazorla jeszcze niemalże u szczytu piłkarskich mocy. Arsenal wygrywa 4:1 z Wigan, Hiszpan zapisuje asystę przy każdym z trafień.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Cazorla to najskuteczniejszy pomocnik w historii Villarrealu. Odebrał ten rekord z rąk kultowego Juana Riquelme.
Mirosław Trzeciak trochę się pospieszył, gdy w 2010 roku nazwał Franka Lamparda piłkarzem wypalonym, bowiem Anglik w dekadę 2011-2020 wszedł będąc cały czas w naprawdę solidnej dyspozycji. Jak to on – regularnie trafiał do siatki, notował też sporo asyst. Nie udało mu się już wprawdzie w omawianym okresie sięgnąć po mistrzostwo Anglii, ale znaczące triumfy święcił na europejskiej arenie. Naturalnie w barwach Chelsea. W 2012 roku wygrał upragnioną Ligę Mistrzów, rok później zwyciężył w Lidze Europy. Do tego dorzucił też Puchar Anglii.
Można się zastanawiać, czy potrzebny mu był epizod w Manchesterze City na finiszu poważnej kariery w Europie, niemniej – 37-letni wówczas Lampard w barwach „Obywateli” wciąż potrafił pokazać klasę. Przekonała się zresztą o tym sama Chelsea, której Anglik wpakował gola w lidze.
Co trochę paradoksalne dla zawodnika słynącego przede wszystkim ze znakomitego przeglądu pola i doskonałej skuteczności, najważniejszym zagraniem dla Lamparda w całej dekadzie był… odbiór piłki. To właśnie on wyłuskał futbolówkę spod nóg Leo Messiego w rewanżowym starciu Chelsea z Barceloną w półfinale Ligi Mistrzów 2011/12. Katalończycy prowadzili już wówczas 2:0 przed własną publicznością i grali w przewadze jednego zawodnika. Wydawało się, że rozszarpią The Blues i bez kłopotu wejdą do wielkiego finału. Ale Lampard miał inny plan na ten mecz. Perfekcyjnie skasował akcję Messiego, po czym posłał fenomenalne otwierające podanie do Ramiresa.
Reszta, jak to się pięknie mówi, jest już historią.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
5:1 na Wembley z Tottenhamem w derbach Londynu, których stawką był awans do finału Pucharu Anglii w 2012 roku? Czemu nie. Lampard w tym meczu zaszalał – nie tylko dograł Drogbie otwierającego gola (tutaj większość roboty zrobił zresztą sam napastnik), ale sam też kapitalnie przymierzył z rzutu wolnego.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Tylko w mijającej dekadzie Lampard strzelił – licząc występy w Chelsea, Manchesterze City i za oceanem – 77 goli na arenie klubowej. To o dwanaście trafień mniej niż przykładowy Mesut Oezil zanotował w całej dotychczasowej karierze.
Ikera Casillasa bardzo trudno było nam ocenić. Musieliśmy bowiem definitywnie wyrzucić z głowy wizerunek Hiszpana z lat 2001-2010. Wtedy Casillas z całą pewnością mógł uchodzić za jednego z najlepszych, a być może nawet zwyczajnie najlepszego golkipera na świecie. Jednak kolejna dekada nie była już dla niego nawet w połowie tak udana. Oczywiście przemawiają za Casillasem trofea – triumf w Lidze Mistrzów, w mistrzostwach Europy, w hiszpańskiej ekstraklasie. Wszystko to są oczywiście osiągnięcia godne podziwu. Trzeba jednak brać poprawkę na to, jak Hiszpan prezentował się indywidualnie, a nie wyłącznie na listę jego sukcesów drużynowych. A z formą Casillasa bywało różnie.
Czasami po prostu kiepsko.
Jose Mourinho jako pierwszy postanowił wypchnąć wychowanka „Królewskich” z wyjściowej jedenastki, co zresztą doprowadziło do konfliktu, który potężnie wstrząsnął szatnią Realu. W ślady Portugalczyka poszedł jednak także jego następca, Carlo Ancelotti. Włoch w sezonie 2013/14 dawał Casillasowi minuty wyłącznie w Champions League. Los Blancos te rozgrywki wygrali, sięgając po wytęsknioną decimę, lecz Iker z całą pewnością nie był już wówczas taką opoką jak przed laty. Golkiperem bliskim nieomylności. Dość powiedzieć, że popełnił błąd nawet w wielkim finale LM i naprawdę niewiele brakowało, a ta pomyłka spowodowałaby wówczas porażkę Realu. Całkowitą katastrofą był też dla Casillasa mundial w Brazylii. Hiszpański bramkarz w fazie grupowej został wręcz upokorzony przez Holendrów, z Arjenem Robbenem na czele.
Koniec końców Casillas w dość przykrych okolicznościach pożegnał się ze swoim ukochanym klubem i karierę dokończył w FC Porto. Niby wciąż na wysokim poziomie, no ale już nie tym absolutnie topowym. W barwach „Smoków” hiszpański bramkarz sięgnął zresztą tylko po jedno mistrzostwo Portugalii. Na dodatek w sezonie 2017/18, gdy sporą część rozgrywek przesiedział na ławie.
Z całym zatem respektem i sympatią dla Ikera – wyżej nie sposób było go umieścić.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Oczywiście nie jest też tak, że Casillas w mijającej dekadzie kompletnie zdziadział. Podczas Euro 2012 hiszpański bramkarz – wówczas 31-letni – miał kilka naprawdę wielkich momentów. Choćby w półfinale przeciwko Portugalii.
https://youtube.com/watch?v=xDtax9ojqGU
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Wspominaliśmy o sezonie 2017/18. Casillas rozegrał wówczas w lidze portugalskiej tylko 20 meczów, ale jeśli wczytać się w statystyki, jakie wówczas wykręcił… Cóż, wypada się nisko ukłonić, ostatecznie Hiszpan był już 37-latkiem. Jedynie dziewięć straconych goli, ponad 60% meczów ligowych z czystym kontem i, uwaga, ponad 84% skutecznych interwencji. Lepszy wynik Iker osiągnął tylko raz – w sezonie 2004/05, gdy obronił 85% strzałów.
Kariera Argentyńczyka wciąż trwa, właśnie wyprowadza Boca Juniors jako kapitan na ćwierćfinały w Copa Libertadores. Wcześniej zapewnił swojemu klubowi mistrzostwo, strzelając gola na wagę trzech punktów w ostatniej kolejce sezonu. I zdecydowanie lepiej jest kończyć z graniem w ten sposób, niż naciągając kochających wielkie nazwiska Chińczyków i opowiadać potem o kilkumiesięcznych, znakomicie płatnych wakacjach, na których można się roztyć.
No ale w rankingu gość, który przebył długą drogę z Fuerte Apache, jednej z najgorszych dzielnic Buenos Aires, na piłkarskie salony, ląduje głównie za europejską część kariery. Jeśli chodzi o ostatnią dekadę, mówimy więc o czasach Manchesteru City i Juventusu. Na jej przywitanie został – do spółki z Berbatowem – królem strzelców Premier League i zgarnął Puchar Anglii, będący dla stającego się potęgą The Citizens pierwszy trofeum od wygrania Pucharu Ligi w 1976 roku. Wiadomo, że różnie układało się później między nim a Roberto Mancinim. Był transfer Kuna Aguero, była odmowa wejścia na boisko, były długie tygodnie w zamrażarce. Ale był też powrót syna marnotrawnego i dołożenie cegiełki do pierwszego tytułu dla Manchesteru City w nowej erze, przez co nie sposób nie doceniać jego roli w formowaniu się tego projektu.
Do Juventusu w zasadzie został wypchnięty, ale trzeba powiedzieć, że raczej to on „wygrał to rozstanie”. Przecież Starą Damę za rękę doprowadził do finału Champions League, a to miejsce, o którym w Manchesterze wciąż tylko marzą.
– Mentalność Carlosa Teveza? Od poniedziałku do piątku zrobić wymagane minimum. A w sobotę gnać na złamanie karku – opisywał swojego byłego klubowego kolegę Stephen Ireland. Ciekawe, ile osiągnąłby, gdyby dołożył od siebie więcej w tygodniu. I gdyby opanował krnąbrne zapędy. A może to po prostu część jego uroku i bez tego nie wyróżniałby się z tłumu?
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Borussia Dortmund w Turynie przegrała 1-2. Miała prawo myśleć o odrobieniu strat w meczu u siebie i awansie do półfinału Ligi Mistrzów. Tevez pięknym strzałem wybił im to z głowy już w trzeciej minucie, a następnie wyłożył piłkę na pustaka Moracie oraz dobił rywala. Zero litości.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Wiemy, jak skończyła się przygoda Carlosa Teveza z Chinami, ale nie sposób nie wspomnieć, że w Azji przez jakiś czas był najlepiej opłacanym piłkarzem na świecie. No, przynajmniej na papierze, na którym podobno widniała kwota zbliżona do 39 milionów euro za sezon, której towarzyszyły dość atrakcyjne bonusy.
Grubo ponad sto goli w Serie A, przeszło pięćdziesiąt trafień w Eredivisie. A na dokładkę również od groma asyst. Dries Mertens trochę po cichu stał się jednym z najefektywniejszych piłkarzy dekady 2011-2020. Spora w tym zasługa… Arkadiusza Milika. To właśnie kontuzja polskiego napastnika sprawiła, że Maurizio Sarri w sezonie 2016/17 zaczął ustawiać Belga na szpicy, a nie na skrzydle. Przyniosło to wręcz zdumiewające rezultaty. Po piętnastu ligowych kolejkach Mertens miał na swoim koncie trzy zdobyte gole i ani jednego wypracowanego. Liczba obejrzanych przez niego żółtych kartek przebijała jego dorobek w klasyfikacji kanadyjskiej. A potem zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe.
- hat-trick z Cagliari
- cztery gole z Torino
- hat-trick z Bologną
- dwie asysty z Milanem
- gole z Palermo, Pescarą i Fiorentiną
To wszystko na dystansie dwóch miesięcy. A na tym Mertens się wcale nie zatrzymał. Ostatecznie sezon zakończył z dorobkiem 28 goli i 9 asyst. W drugiej połowie sezonu Serie A neapolitańczycy przegrali tylko jeden mecz z dziewiętnastu. Naprawdę niewiele wówczas zabrakło, a podopieczni Sarriego, pomimo przeciętnej jesieni, zagroziliby Juventusowi w walce o tytuł. Co tu dużo mówić: efekt Mertensa. To oczywiście szczytowy moment kariery Belga, ale 33-latek w kolejnych sezonach również bardzo regularnie kąsał rywali. Zresztą wystarczy spojrzeć na bieżącą kampanię – po jedenastu występach w lidze Mertens ma już w dorobku cztery gole i sześć asyst, co czyni go najlepszym podającym w Serie A.
Brakuje mu oczywiście mistrzowskiego tytułu w dorobku. Zresztą nie zdołał takowego wywalczyć również w Holandii. Z Napoli bywał naprawdę blisko upragnionego celu, lecz koniec końców na najwyższym stopniu podium rok po roku plasował się przeklęty Juventus. Udało się natomiast Belgowi odnieść sukces w narodowych barwach – w 2018 roku wywalczył brąz na mundialu. Kluczowym piłkarzem w układance Robert Martineza oczywiście Mertens nie był, ale otrzymał od selekcjonera sporo minut i swoją cegiełkę do udanego występu belgijskiej kadry dołożył.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Tak gra Mertens w sztosie. Zwycięstwo Napoli z Bologną 6:0 z kwietnia 2016 roku. Belg najpierw zaliczył kapitalną asystę przy trafieniu Gabbiadiniego, a potem sam zabrał się za strzelanie. Z lewej, z prawej. Z bliska, z daleka. Wszystko w sieci. Na dokładkę kapitalne dryblingi i niezwykła precyzja w grze na jeden kontakt. Wymarzony zawodnik do gry kombinacyjnej.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Mertens został najlepszym strzelcem w historii Napoli. W samej tylko Serie A ma na swoim koncie 97 bramek, co ustawia go na czwartym miejscu wśród najskuteczniejszych aktywnych zawodników w dziejach włoskiej ekstraklasy.
Trzy triumfy w Champions League, a ostatnio kolejny występ w finale, choć tym razem bez końcowego sukcesu. Keylor Navas to zdecydowanie jeden z najlepszych golkiperów w historii Ligi Mistrzów. Co jest w sumie trochę paradoksalne, ponieważ Kostarykanin w zasadzie nigdy nie uchodził za fachowca naprawdę najwyższej klasy. Nie ustawiano go na tej samej półce, na której zasiadają Buffon czy Neuer. Choć przecież ten drugi w Lidze Mistrzów zwyciężał tylko dwukrotnie, a Włoch – pomimo 42 lat na karku – cały czas goni za pierwszym sukcesem w tych rozgrywkach.
Ba, nawet działacze Realu Madryt chyba sądzili, że Navas nie gwarantuje wystarczająco wysokiego poziomu między słupkami. Obecny bramkarz Paris Saint-Germain był zawodnikiem wyjściowej jedenastki „Królewskich” przez trzy pełne sukcesów lata, a jednak regularnie był zmuszony niepokoić się o swoją przyszłość, bo z Realem w każdym oknie transferowym łączono takich graczy jak David De Gea i Thibaut Courtois.
No i finalnie właśnie ten drugi wylądował na Estadio Santiago Bernabeu.
Jak zatem właściwie ocenić Navasa? Cóż – na sprawę można spojrzeć dwojako. Z jednej strony, Kostarykanin wielokrotnie demonstrował kocią zwinność w kluczowych meczach Ligi Mistrzów i po prostu ratował tam Realowi skórę. Zdarzały mu się wpadki, lecz co do zasady na europejskiej arenie spisywał się kapitalnie. Ale pewnych ograniczeń przeskoczyć nie mógł. Navas ma tylko 183 centymetry wzrostu, co czyni go bramkarzem podatnym na błędy przy wyjściach do górnych piłek. Stosunkowo łatwiej go również skaleczyć uderzeniami z dalszej odległości. Pewnie gdyby Keylor był dryblasem, nigdy nie pozbyto by się go z Madrytu.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Nie sposób nie wspomnieć w tej rubryce półfinałowego starcia Realu Madryt z Bayernem Monachium w sezonie 2017/18. W drugiej połowie tego meczu Navas popisał się kilkoma genialnymi interwencjami i utrzymał „Królewskich” przy życiu.
https://youtube.com/watch?v=G8ccKRvp1x0
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Keylor Navas był jednym z bohaterów reprezentacji Kostaryki, która na mistrzostwach świata w 2014 roku dotarła aż co ćwierćfinału, gdzie dopiero po serii rzutów karnych poległa z Holendrami. Navas w grupie śmierci przepuścił tylko jednego gola z Urugwajem, udało mu się natomiast zachować czyste konto w starciach z Włochami i Anglią. Potem obronił uderzenie Theofanisa Gekasa w serii rzutów karnych przeciwko Grecji.
Kostaryka przez cały turniej straciła tylko jednego gola z gry.
21-letni Riyad Mahrez w 2012 grał grał w rezerwach francuskiego Le Havre, na czwartym poziomie rozgrywek. 24-letni Riyad Mahrez w 2016 roku wygrał z Leicester City mistrzostwo Anglii. 27-letni Riyad Mahrez w 2018 roku zamienił ekipę „Lisów” na Manchester City, a kwota odstępnego w wysokości 60 milionów funtów uczyniła go najdroższym afrykańskim piłkarzem w dziejach.
To się nazywa robić regularne postępy.
Mahrez to piłkarz trochę starej daty. Oczywiście potrafi być po prostu efektywny, morderczo skuteczny, ale czasami lubi na murawie się najzwyczajniej w świecie pobawić. Zaczarować. Popisać techniczną sztuczką, spektakularnym zwodem. Zdarza mu się wybierać rozwiązania potencjalnie najpiękniejsze, a nie takie, które gwarantują największą szansę na gola. I my to podejście szanujemy, ponieważ we współczesnej w piłce tego typu postawa jest coraz rzadsza nawet wśród ofensywnych pomocników i skrzydłowych. Ale, co tu kryć, ma to też swoje gorsze strony. Brytyjscy eksperci dość zgodnie twierdzą, że Mahrez po przenosinach do Manchestru City nie objawił jeszcze pełni swego potencjału. Algierczyk bywa krytykowany za kłopoty z ustabilizowaniem formy. I rzeczywiście jest to problem, ponieważ Mahrez przeplata występy wspaniałe z nędznymi.
Ale jego kreatywność i umiejętność wygrywania sytuacji jeden na jednego są tak czy owak nie do przecenienia. W sezonie 2019/20 Mahrez wykonywał 1,44 akcji prowadzącej do gola na 90 minut gry. To najlepszy wynik w pięciu topowych europejskich ligach. Algierczykowi nie dorównali Neymar, Messi, De Bruyne, Mueller, Bruno Fernandes czy Dybala.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Grudzień 2015 roku, wyjazdowe starcie Leicester City ze Swansea. Mahrez skompletował tamtego dnia tak zwanego „perfekcyjnego hat-tricka”. Jedna bramka z główki, druga zdobyta lewą, a trzecia prawą nogą. Łukasz Fabiański bez szans.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Riyad Mahrez w 2019 roku poprowadził reprezentację Algierii do triumfu w Pucharze Narodów Afryki. W piątej minucie doliczonego czasu gry półfinałowego starcia z Nigerią skrzydłowy Manchesteru City zdobył gola na wagę awansu. W finale „Wojownicy Pustyni” okazali się zaś lepsi od Senegalu. Mahrez wyszedł zatem zwycięsko z potyczki z inną gwiazdą Premier League, Sadio Mane.
Thiago Alcantara nie ma jeszcze trzydziestu lat na karku, a już zdążył zebrać w swojej karierze dziewięć tytułów mistrzowskich – dwa w Hiszpanii, siedem w Niemczech. Tylko ten fakt pozwala stwierdzić, że mamy do czynienia z piłkarzem nietuzinkowym. I rzeczywiście tak jest. Gdyby liczne kontuzje nie gmatwały mu kariery, reprezentant Hiszpanii zapewne uplasowałby się w tym rankingu o kilkanaście, a może i kilkadziesiąt pozycji wyżej. Choć zupełnie nie przemawiają za nim liczby. Dość powiedzieć, że w sezonie 2019/20 zdobył w Bundeslidze tylko trzy bramki i nie zanotował ani jednej asysty. Z pozoru nie są to statystyki godne topowego playmakera, a jednak nie będzie żadnej kontrowersji w stwierdzeniu, że Thiago był jednym z kluczowych zawodników dla sukcesów Bayernu Monachium na krajowym i europejskim podwórku.
Widać to w tych nieco bardziej zaawansowanych statystykach. W poprzedniej edycji Ligi Mistrzów tylko Rodri z Manchesteru City i Marco Verratti z Paris Saint-Germain wymieniali z partnerami średnio więcej podań na 90 minut gry. Thiago notował też średnio 2,5 przechwytu na 90 minut, co było 25. wynikiem w stawce, lepszym na przykład od N’Golo Kante. Środkowy pomocnik Bayernu był również w piętnastce najlepiej odbierających piłkę zawodników w LM. Klasyk powiedziałby, że Thiago robił robotę zarówno w ofensywie, jak i w defensywie.
Gra w destrukcji to wciąż trochę niedoceniany element warsztatu reprezentanta Hiszpanii, kojarzonego raczej z inteligencją w rozegraniu, świetnym przeglądem pola i doskonałą kontrolą nad piłką. Z dzisiejszej perspektywy absolutnie nie dziwią już słowa Pepa Guardioli, który w 2013 roku powiedział o swoich planach transferowych: – Thiago albo nikt.
Problem z Alcantarą jest w zasadzie tylko jeden – za często odwiedza lekarskie gabinety. Ostatnio zresztą ponownie nabawił się urazu. Tego już pewnie nigdy nie przeskoczy. Jak to o nim kiedyś napisaliśmy: „geniusz ze szkła”.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Nie jest tak, że Thiago w ogóle nie trafia do siatki. Wystarczy przypomnieć 1/8 finału Ligi Mistrzów z 2017 roku. Bayern rozszarpał wtedy Arsenal 5:1 (10:2 w dwumeczu), a Alcantara zaszalał w spotkaniu domowym. Skończył mecz z dwiema bramkami i asystą.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Thiago ma już na swoim koncie 24 trofea w seniorskim futbolu plus trzy tytuły młodzieżowego mistrza Europy (U-17 i dwa razy U-21). Całkiem niezły dorobek jak na gościa, przed którym jeszcze ładnych parę lat gry na najwyższym poziomie.
Karierę zakończył ledwie miesiąc temu. Ostatnio reprezentował barwy Estudiantes de La Plata, wcześniej był piłkarzem chińskiego Hebei China Fortune. No ale to tylko typowe akcenty na zakończenie – najpierw dobra kaska, później sentymentalny powrót do kraju. Liczy się okres spędzony w FC Barcelonie, gdzie przez ponad siedem lat pełnił rolę gościa od czarnej roboty.
Dość niespodziewanie, gdyż miał kompletnie nie pasować do stylu potęgi. Niepotwierdzona wieść niesie nawet, że Barca była skłonna odpuścić transfer, gdyż Liverpool upierał się przy kwocie o trzy miliony wyżej niż ta, którą mógł zapłacić klub z Katalonii. Ale tu wkroczył sam „Szefuńcio”, który podobno miał udział w pokryciu różnicy. A potem obronił się na boisku i już w pierwszym sezonie jako podstawowy piłkarz wygrał z nowym klubem Ligę Mistrzów. I – co dość istotne – grając na nowej pozycji, bo przychodził jako defensywny pomocnik, a w Barcelonie przyszło mu grać obok Gerarda Pique na środku obrony.
Jeśli o kimś można powiedzieć, że ze wślizgów, dość prymitywnej zagrywki, uczynił sztukę, to chyba właśnie o nim.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Był najlepszym piłkarzem półfinału mistrzostw świata, w którym Argentyna po rzutach karnych pokonała Holandię. W doliczonym czasie gry zatrzymał – efektywnym wślizgiem, no a jak – wychodzącego sam na sam Arjena Robbena. Grał jak w transie, choć jeszcze w pierwszej połowie został dość mocno pokiereszowany i wydawało się, że może opuścić plac. – Nie jestem Rambo czy Jose San Martin. Przyjmuję wszystko z uśmiechem, ale jestem zawstydzony – mówił, gdy znalazł się pod odstrzałem komplementów, czyli w dość niewygodnej dla siebie pozycji.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W reprezentacji Argentyny rozegrał 147 spotkań, co czyni go absolutnym rekordzistą. Javiera Zanettiego przebił w trakcie mundialu w Rosji i ma o cztery gry więcej niż legenda Interu. Pewnie z czasem dopadnie go Leo Messi (142 spotkania do tej pory), ale to i tak bardzo zacny wynik.
Thibaut Courtois od tak dawna jest na topie, że aż trudno uwierzyć, iż to piłkarz dopiero 28-letni. Belg pierwszy znaczący sukces odniósł w 2011 roku, jeszcze jako nastolatek, sięgając po mistrzostwo kraju w barwach Genku. Potem jego kariera ruszyła z kopyta w tempie wręcz spektakularnym. Transfer do Chelsea, wypożyczenie do Atletico. Status najlepszego bramkarza hiszpańskiej ekstraklasy, mistrzostwo kraju w barwach Los Colchoneros. Awans do finału Ligi Mistrzów i minimalna porażka z Realem.
Courtois szturmem wdarł się na szczyt.
Wyhamował go dopiero powrót do Londynu, gdzie Belg chyba nigdy nie poczuł się w pełni szczęśliwy. W barwach Chelsea został wprawdzie dwa razy mistrzem Anglii, za sezon 2016/17 otrzymał nawet Złote Rękawice, ale tylko momentami wznosił się na poziom, do jakiego przyzwyczaił w barwach Atletico. Długimi okresami cieniował, niekiedy tracił nawet miejsce w wyjściowym składzie, co dodatkowo potęgowało jego frustrację. I mało tego. Kiedy w 2018 roku powrócił do Madrytu, by tym razem reprezentować barwy Realu, zupełnie nie przypominał już tego golkipera, który przed laty zachwycał w ekipie Diego Simeone. W sezonie 2013/14 Courtois bronił ze skutecznością bliską 75%. Z kolei Chelsea zdarzało mu się nawet spaść poniżej 70%, w Realu było podobnie. Belg popełniał na dodatek koszmarne błędy. Tak naprawdę dopiero poprzedni sezon sprawił, że zobaczyliśmy znowu tego Courtois co dawniej. Świetnego na linii, pewnego na przedpolu, spokojnego z piłką przy nodze. Bramkarza właściwie kompletnego.
Jego dorobek jest imponujący. Mistrzowskie tytuły zdobywane z czterema różnymi klubami, no i mnóstwo indywidualnych wyróżnień. W tym nagroda dla najlepszego bramkarza mistrzostw świata w Rosji, gdzie z belgijską kadrą wywalczył brąz. Gdyby nie okres paroletniej, londyńsko-madryckiej zapaści, pewnie wychowanek Genku uplasowałby się wyżej.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Zima 2020 roku, starcie o Superpuchar Hiszpanii. Real pokonał Atletico po rzutach karnych, a Courtois spisał się kapitalnie w starciu ze swoim byłym klubem. I nie chodzi tu tylko o jego popis w konkursie jedenastek.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Courtois już trzy razy zgarnął prestiżowe Trofeo Zamora, nagrodę za najniższą średnią traconych goli na meczach w hiszpańskiej ekstraklasie. Do wyrównania rekordu Victora Valdesa i Antonio Ramalletsa brakuje mu już tylko dwóch wyróżnień.
Czy Dani Carvajal jest równie błyskotliwym bocznym defensorem co Marcelo? Oczywiście, że nie. Ale to wcale nie oznacza, że w zespole „Królewskich” doceniać należy wyłącznie lewego obrońcę, ponieważ Carvajal w ostatnich latach również wykonał w barwach Realu kawał dobrej roboty i kilka słów uznania jak najbardziej mu się należy. Choćby za:
- asysty w ćwierćfinałach Ligi Mistrzów przeciwko Juventusowi, Bayernowi, Wolfsburgowi i Borussii Dortmund
- w półfinałach Ligi Mistrzów przeciwko Bayernowi
- w finale Ligi Mistrzów przeciwko Juventusowi
Może i Carvajal nie robi takiej zawieruchy na skrzydle jak wspomniany Brazylijczyk, ale braku efektywności zarzucić mu a pewno nie można, zwłaszcza w najistotniejszych spotkaniach. Hiszpan dołączył do ekipy „Królewskich” w 2013 roku, po powrocie z wypożyczenia do Bayeru Leverkusen i bardzo szybko się okazało, że idealnie pasuje do systemu gry, który stosował w madryckiej drużynie Zinedine Zidane za swoim pierwszym podejściem do samodzielnej pracy na Estadio Santiago Bernabeu. Zizou ochoczo korzystał z tego, że ma w składzie kilku piłkarzy grających głową dobrze (Benzema, Varane) i paru wręcz wybitnych w tym elemencie (Ronaldo, Bale, Ramos). Francuz doszedł do genialnego w swej prostocie wniosku – skoro mam u siebie tylu specjalistów od bramek zdobywanych z powietrza, to trzeba im jak najczęściej dośrodkowywać piłkę.
Więc Los Blancos centrowali. W sezonie 2017/18 wykonali najwięcej dośrodkowań w La Lidze – aż 750, dwa razy tyle co Atletico czy Barcelona. Carvajal idealnie się do takiego grania nadawał. No i efekty są piorunujące. Hiszpan ma na swoim koncie cztery Puchary Mistrzów, a do tego dwa krajowe tytuły i mnóstwo pomniejszych sukcesów. W dużej mierze dlatego, że znalazł się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, ale to te jest przecież pewna sztuka. Złapać szansę, gdy się takowa nadarzy.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Prosty wybór. Finał Champions League z 2017 roku, gdy Carvajal zanotował asystę przy golu Cristiano Ronaldo na 1:0.
https://youtube.com/watch?v=Rtsp6KrRE8I
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Już 70 występów w Lidze Mistrzów ma na koncie 28-letni Carvajal. Jeżeli nie zanotuje jakiejś spektakularnej zapaści, powinien spokojnie dojechać do całkiem elitarnego Klubu 100 w tych rozgrywkach.
O Janie Oblaku od paru ładnych lat mówi się jako o jednym z najlepszych albo po prostu najlepszym bramkarzu świata. W 2016 roku Słoweniec wskoczył do podstawowego składu Atletico Madryt i od tego czasu jest dla Los Colchoneros postacią prawdziwie fundamentalną, regularnie udowadniając, że zasługuje na wszelkie pochwały i wyróżnienia. Co tu będziemy zresztą opowiadać, wystarczy rzucić okiem na liczby. Oblak częściej kończy mecze ligowe Atletico z czystym kontem niż ze straconym golem (56% czystych kont), a jego uśredniona skuteczność interwencji wynosi 81%. Są to rezultaty kosmiczne. 27-letni golkiper już cztery razy otrzymał nagrodę Trofeo Zamora, przyznawaną bramkarzom o najniższej średniej traconych bramek na mecz w sezonie La Ligi. Dla porównania – Iker Casillas przez całą karierę Trofeo Zamora wywalczył raz.
Dlaczego zatem Oblak plasuje się w naszym rankingu tak nisko?
Cóż, odpowiedź jest prosta. Jak na razie Słoweniec najzwyczajniej w świecie za mało wygrał, a to jednak kwestia dość istotna, nawet jeśli nie kluczowa. Mistrzostwo Portugalii i triumf w Lidze Europy to sukcesy godne odnotowania, lecz Oblakowi brakuje jednak w resume choćby jednego mistrzostwa Hiszpanii. Swoje największe sukcesy Los Colchoneros odnosili z Thibaut Courtois między słupkami.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Półfinałowy dwumecz z Bayernem Monachium w Lidze Mistrzów 2015/16 był prawdziwym popisem Oblaka. Słoweniec w obu spotkaniach obronił w sumie aż piętnaście strzałów, w tym jedno uderzenie z rzutu karnego.
https://youtube.com/watch?v=Sz1zx1NQZrg
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Sporo pisaliśmy o Atletico, ale warto się jeszcze na moment cofnąć do przygody Oblaka z Benfiką. Słoweniec wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie „Orłów” w połowie sezonu 2014/15. Sięgnął wówczas po mistrzostwo Portugalii, ale to już nawet nie o tytuł chodzi. Oblak w szesnastu ligowych występach czyste konto zachował… czternaście razy. W tym w ligowych szlagierach ze Sportingiem, Porto i Bragą. Jego skuteczność interwencji w tamtym sezonie wyniosła 90%. Absurdalne statystyki.
Sezon zakończył się jednak dla Słoweńca dość gorzkim akcentem. Benfica przegrała finał Ligi Europy z Sevillą po serii rzutów karnych. Oblak zupełnie nie pomógł swojej drużynie, podczas gdy Beto, golkiper Andaluzyjczyków, obronił dwie jedenastki. Inna sprawa, że Portugalczyk przy interwencjach wyskakiwał o dobre półtora metra przed linię bramkową.
Tak czy owak – tamten finał obnażył chyba najpoważniejszą słabość Oblaka, która potem dała o sobie również znać w finale Champions League z 2016 roku. Nie jest to specjalista od konkursów jedenastek.
Isco to ciekawy przypadek. Kiedy wskakuje na najwyższe obroty, to kontrolą nad piłką i dryblingiem na małej przestrzeni niemalże dorównuje Leo Messiemu. Problem w tym, że Hiszpan tak naprawdę nigdy nie ustabilizował swojej dyspozycji na wysokim poziomie.
Jego kariera to wieczna sinusoida. Wzlot – zjazd. Udany mecz – bezbarwny występ. Kapitalny miesiąc – kilka przeciętnych tygodni. Genialna runda i status jednego z liderów Realu Madryt – powrót na ławkę rezerwowych i pogłoski o rychłym transferze do Anglii, albo nawet Barcelony. „Raz na wozie, raz pod wozem” – ludowe powiedzonko chyba najtrafniej charakteryzuje przebieg kariery wychowanka Valencii.
Warto przypomnieć, że Isco światowej publiczności przedstawił się nie we wspomnianym Realu, ale nieco wcześniej – w Maladze, gdzie trafił z kolei z Valencii. Los Albicelestes wyglądali wówczas na naprawdę ambitny i projekt piłkarski o wielkich perspektywach. W 2012 roku Malaga zajęła czwarte miejsce w La Lidze, a to miał być dopiero początek marszu na szczyt. Ostatecznie z mocarstwowych planów niewiele wyszło, wyzwania Realowi i Barcelonie rzucić się nie udało. To oczywiście temat na inną opowieść, lecz wspominamy ten czas, ponieważ Malaga z Isco na kierownicy potrafiła grać naprawdę niezły futbol. W sezonie 2012/13 podopieczni Manuela Pellegriniego byli zresztą o krok od awansu do półfinału Ligi Mistrzów. Ostatecznie polegli jednak w starciu z Borussią Dortmund, zresztą w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach.
Isco w tamtej edycji Champions League strzelił trzy gole, kolejne cztery wypracował. W hiszpańskiej ekstraklasie zanotował dziewięć trafień. Miał tylko 21 lat. Nie bez kozery w 2012 roku przyznano mu tytuł Złotego Chłopca.
Potem zaczął się etap madrycki w karierze Hiszpana. Mimo wszystko – nieco rozczarowujący. Tylko w sezonie 2014/15 Isco rozegrał ponad dwa tysiące minut w La Lidze. Od zawodnika o takim potencjale technicznym należałoby jednak oczekiwać, że częściej będzie odpalał fajerwerki. Dlatego doceniamy go jako współautora wielkich sukcesów „Królewskich”, ale też mamy poczucie, że miał papiery na to, by rankingu podsumowującym dekadę uplasować się co najmniej w czołowej pięćdziesiątce.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Tak Isco uratował Realowi Madryt trzy punkty w wyjazdowym starciu ze Sportingiem Gijon. Punkty bardzo ważne, bo Real w następnej kolejce podejmował u siebie FC Barcelonę, z którą zresztą przegrał. Isco w „Klasyku” nie dostał od Zinedine’a Zidane’a ani minuty. Ot, przygoda Hiszpana z „Królewskimi” w pigułce.
– Nie mam ciągłości w klubie, więc to mecze reprezentacji dają mi życie. Tutaj mam zaufanie trenera, którego w Realu nie mogę sobie wywalczyć. Być może to ja jestem problemem? – smucił się Isco.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W sezonie 2016/17, gdy Real Madryt sięgnął po mistrzostwo kraju i przełamał klątwę Ligi Mistrzów, Isco był zdecydowanie najskuteczniejszym dryblerem w ekipie „Królewskich”, jeżeli brać pod uwagę napastników, ofensywnych pomocników i skrzydłowych. W lidze notował średnio 3 udane dryblingi na 90 minut gry. Dla porównania – Gareth Bale niecałe dwa, a Cristiano Ronaldo mniej niż jeden.
Hiszpan wtedy naprawdę robił różnicę.
Przygotowali MICHAŁ KOŁKOWSKI i MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK/newspix.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS