A A+ A++

Cezary Borowy po wycofaniu się z nielegalnych interesów i powrocie do kraju przez 30 lat wiódł bardzo zwyczajne życie. Założył rodzinę, pracował, wychowywał synów. Nikt z jego otoczenia nie podejrzewał, że jego przeszłość kryje taką tajemnicę. Nawet jego dzieci nie wiedziały, że kiedyś prowadził tak burzliwe życie. W 2018 r. udał się na pieszą, samotną wędrówkę przez Indie. W książce wspomnienia z lat 80. przenikają się z refleksjami z podróży po współczesnym kraju.

Cezary Borowy w latach 80. zajmował się przemytem elektroniki w Indiach Cezary Borowy / archiwum prywatne

Urszula Abucewicz, Podróże Gazeta.pl: Po trzydziestu latach postanowił pan spisać swoje wspomnienia. W latach 80. należał pan do grupy przemytników. Książka, którą trzymam w ręku, ma dwie narracje. To ciekawy zabieg. Opisuje pan swoją młodość i samotną pieszą wędrówkę po współczesnych Indiach, w którą wybrał się pan po trzech dekadach. 

Cezary Borowy: Nosiłem w sobie tę książkę przez wiele lat. Wspólnota, którą wówczas stworzyliśmy, jest warta zapamiętania. Jesteśmy coraz starsi, coraz mniej pamiętamy, kilku z nas już nie żyje. Uznałem, że to ostatni moment, żeby tę historię utrwalić i żeby ona po prostu została.

Bardzo wiele osób “odgrażało się”, że napisze książkę. Teraz też ciągle słyszę, że ktoś chce spisać swoje wspomnienia, bo każdy uważa, że przeżycia z tamtego czasu były tak mocne i interesujące.

Dwutorowość narracji to specjalny zamysł. Chciałem, żeby moja książka była pewnym rozliczeniem wewnętrznym, dlatego dzielę się różnymi refleksjami.

Wracamy więc na chwilę do ponurych lat PRL-u. Pojechał pan do Londynu na wycieczkę. Co już było wyczynem, bo w tamtych latach otrzymanie paszportu graniczyło z cudem. Jak to się stało, że znalazł się pan w Indiach?

Trzeba pamiętać, że wtedy o paszport się wnioskowało. Czasem się go dostało, częściej otrzymywało odpowiedź odmowną. Zadeklarowałem wyjazd na cztery dni do Londynu. Na wykupioną w biurze podróży wycieczkę. Po upływie zadeklarowanego czasu zostałem, co było poważnym wykroczeniem. Gdybym wrócił do kraju, to paszportu nie dostałbym przez pięć lat. Wtedy po raz pierwszy złamałem polskie prawo. 

Zostałem w Londynie i pracowałem na czarno. Miałem przecież wizę turystyczną, nie było więc żadnej szansy, żeby obywatel PRL-u dostał pozwolenie na pracę. Pracowałem po 10 godzin na budowie, nosiłem worki, wykonywałem drobne prace montażowe, w zależności od umiejętności. Byłem też ścigany przez prawo brytyjskie. Home Office przeprowadzało naloty na budowy, szukając nielegalnych pracowników. Pracowałem w Londynie około roku. I pamiętam, że mniej więcej w połowie mojego pobytu przeczytałem w “Polityce” (bo prosiłem kolegę o przesyłanie gazet z Polski) artykuł o handlowej wycieczce Polaków.

Ciekawe określenie.

W tamtych czasach to był sport narodowy. Polacy niby jechali na wycieczkę za granicę, np. na Węgry, do Turcji czy NRD, a tak naprawdę dokonywali regularnego przemytu, bo nie płacili ani podatków, ani ceł.

Dziennikarz “Polityki” pojechał na wycieczkę do Indii i relacjonował, że niemal wszyscy podczas tego wyjazdu przemycali drobne rzeczy, takie jak kryształy czy wiatraczki i wracali z torbami pełnymi kolorowych ciuchów.

Mnie zaciekawiło coś innego. W tym artykule wspomniano o Polakach mieszkających w Azji, którzy w ogóle do kraju nie wracają. Nie przywożą żadnych ubrań, bo dla nich to są zbyt drobne interesy, oni handlują na trasie Singapur-Indie w tę i we w tę, wahadłowo, miesiącami nie wracając do Polski.

Gdy siedziałem na tej budowie i ukrywałem się przed “imigracyjnymi”, pomyślałem, że to może być całkiem ciekawe zajęcie. Wydawało mi się, że przemyt kamer video i magnetowidów, czyli latanie z elektroniką, musi być dużo przyjemniejsze niż praca na budowie w Londynie.

Marzyłem o podróżach, chciałem zobaczyć świat. Takie miasta jak Singapur, Bangkok, Delhi rozgrzewały moją wyobraźnię. Postanowiłem tam wyruszyć i poszukać ludzi zarabiających w ten sposób na życie.

Powiedział pan, że po raz pierwszy złamał pan prawo, gdy nielegalnie pracował w Londynie. Łamanie prawa potem weszło już panu w krew? Było notoryczne.

W PRL-u w zasadzie non stop łamało się prawo, w przeciwnym razie za miesięczną pracę otrzymywało się pensję w wysokości 20 dolarów. Jeżeli ktokolwiek wykazywał się jakąkolwiek przedsiębiorczością, sprzedawał placki ziemniaczane z budki kempingowej czy odzież na straganie, to ciągle napotykał sytuacje, gdy musiał łamać prawo.

Wtedy jako społeczeństwo zupełnie inaczej podchodziliśmy do kwestii własności. Jeżeli ktoś pracował w fabryce, powiedzmy, akumulatorów, to często wynosił jakieś elementy, których mu brakowało, a później “na lewo” sprzedawał akumulatory. Przecież to jest regularna kradzież. Mówiono, że ktoś sobie coś załatwił. A przecież to eufemizm. Wtedy jako społeczeństwo nie traktowaliśmy państwa jako własne.

Indie, lata 80.Indie, lata 80. Cezary Borowy / archiwum prywatne

W Indiach zajmował się pan przemytem elektroniki.

Tak. Wtedy nie używaliśmy słowa “przemyt”. Chyba ja jako pierwszy nazwałem tę aktywność po imieniu. Gdzieś ktoś napisał artykuł, używając określenia handel. Niby wszystko się zgadza, poza jednym – że nie płaci się ceł.

Zająłem się tym procederem świadomie. W tym celu poleciałem do Indii, udało mi się odnaleźć ludzi trudniących się handlem elektroniką, co było dużą dozą szczęścia, bo nie miałem żadnych adresów czy kontaktów. To był mój w pełni przemyślany wybór. To nie jest tak, że zaplątałem się tam niechcący czy nie wiedziałem, co robiłem. Z pełną świadomością to robiłem i nie widziałem w tym nic złego. Jedyne, o co się martwiłem, to żeby mnie nie złapali albo niezbyt często łapali.

Wspomniał pan, że tworzyliście fajną społeczność. Wspólnotę. Co poza pieniędzmi pociągało pana w tym “zawodzie”?

Niezwykłe tempo życia. Adrenalina. W pewnym momencie tak często lataliśmy, że gdy ktoś na chwilę przysnął w samolocie, nie wiedział, czy leci do Indii czy z Indii, do Bangkoku czy do Katmandu. 

Gdy spacerowałem wtedy po Katmandu czy po New Delhi, częściej spotykałem znajomych niż dziś na swoim osiedlu. Dlatego, że my z różnych powodów, również, by dbać o bezpieczeństwo, nocowaliśmy z reguły w tych samych hotelach. Nas nie było dużo, około dwustu osób, ale jeżeli przyleciałem do Kalkuty i zanocowałem w tym samym hotelu, w którym byłem dwa tygodnie temu, to istniało całkiem duże prawdopodobieństwo, że spotkam w nim kogoś z moich znajomych czy innej grupy. A gdy za cztery dni będę w Madrasie, to znów kogoś spotkam. Korzystaliśmy z tych samych biur podróży, często z tych samych knajpek. W związku z tym, mimo że to są ogromne miasta, wciąż na siebie wpadaliśmy. Miałem wtedy silne poczucie przynależności do tej społeczności. 

O kwestii pieniędzy nie można jednak zapomnieć, bo zarabialiśmy wtedy całkiem sporo. Podróżowaliśmy oczywiście zawodowo, ale też mogliśmy sobie pozwolić na więcej, wybierając kierunki wakacyjne. Ten luz i swobodę wspominam z sentymentem.

Ile zarabialiście wtedy tygodniowo?

Osoba latająca dla kogoś mogła na elektronice w ciągu kilku miesięcy zarobić na mieszkanie w Polsce. W niecały rok można było wrócić i za gotówkę kupić mieszkanie na wolnym rynku, za dolary. To była jedyna możliwość, aby uniknąć czekania na przydział trzydzieści lat. Jeżeli ktoś inwestował swoje pieniądze, a to znaczy, że miał swoją grupę, to już raczej mierzył w dom albo w kilka domów. Dodajmy za gotówkę. Dzisiaj 20 tys. dolarów to nie jest dużo, a wtedy za tę kwotę można było kupić przyzwoity dom w Warszawie.

Trasa, którą pokonywali PolacyTrasa, którą pokonywali Polacy Cezary Borowy / archiwum prywatne

W książce używa pan żargonu “zawodowego”. Pisze pan, że był “przewalaczem”, a potem zajęliście się przemytem “żółtka”, czyli? 

“Żółtko” to złoto. Używam określenia “przewalacz”, choć troszkę się wzbraniam przed tym słowem. W języku polskim kojarzone jest z kimś, kto kogoś po prostu oszukał, przewalił jakoś, wyciągnął od niego pieniądze. U nas bardziej chodziło o przerzucanie przez granicę towaru. 

Mieliśmy rzeczywiście specyficzny język. Chodziło o to, żeby nas nie rozszyfrowano. I choć język polski wydaje się bardzo wygodny w takiej aktywności, bo trudno spotkać kogoś, kto go rozumie na świecie poza rodakami, to przecież kamera, magnetowid czy dolary – to są to międzynarodowe słowa. Gdybyśmy np. podczas jazdy taksówką z kolegą wymieniali się informacjami: kamera, Singapur, magnetowid, Madras plus jeszcze gdybyśmy wymieniali linie lotnicze, bardzo łatwo kierowca domyśliłby się, czym się zajmujemy. Stąd nasza konspiracja. Magnetowid nazywał się “skrzynka”, kamera to “trąbka”, a na Singapur mówiliśmy Skierniewice.

Każdy musiał mieć też pseudonim. Pan był Hanem Solo, czyli był pan po jasnej stronie mocy? Przemytu?

Oczywiście. Dzięki naszej aktywności tysiące ludzi w Indiach mogły sobie kupić kamery czy magnetowidy, bo cła były zaporowe i poza przemytem nie mieli szansy na zakup sprzętu. 

Unikam oceny i próby relatywizowania. Ludzie mają do tego różne podejście, w większości rozumieją kontekst czasu, ale zdarzają się osoby bezkompromisowe, które uważały, że byliśmy przestępcami. Nie chcę wchodzić w dyskusję. Mam świadomość, że łamaliśmy prawo.

Pierwsze zorganizowane polskie grupy w Indiach pojawiły się w 1985 r. I ten czas do 1994 r. można podzielić na trzy fazy: najpierw handlowaliśmy czystą elektroniką, następnie do elektroniki dochodziły sztabki złota, a później już przemycaliśmy samo złoto.

Oczywiście wiązało się to z większą opłacalnością i ze wzrastającymi oczekiwaniami finansowymi. Takiego człowieka gołego i wesołego jak my z PRL-u ucieszy każde kilkaset dolarów, ale gdy zarobiło się kilka tysięcy dolarów, to apetyt rósł w miarę jedzenia.

Naprawdę duże pieniądze można było w Indiach zarobić na złocie, ponieważ było ono było chyba 60 czy 70 procent droższe niż w Singapurze.

Cezary Borowy, Indie, lata 80.Cezary Borowy, Indie, lata 80. Cezary Borowy / archiwum prywatne

To wszystko pięknie brzmi, ale był pan w Indiach również w więzieniu.

Znam takich, którzy mi tego zazdroszczą. Spotkałem jednego wybitnego himalaistę, od którego usłyszałem: “Panie Czarku, ale tego pobytu w więzieniu to ja panu zazdroszczę”. Chodziło mu o doświadczenie, męskie przeżycie. Aczkolwiek dziewczyny też siedziały.

Naprawdę? Pana kolega tam umarł. Jak było w środku? 

Najbardziej obawiałem się przemocy ze strony innych współwięźniów. Mój strach rzeczywiście wzrósł, gdy mnie przywieziono już do tego więzienia. Jedna krata, druga krata, ktoś mnie przekazuje z rąk do rąk, jeden strażnik drugiemu, gdzieś mnie prowadzą.

W końcu zaprowadzili mnie do takiego baraku, praktycznie wepchnęli, wszedłem, zamknęli za mną bramę, gdy się rozejrzałem, to był środek nocy, było tam kilkudziesięciu facetów. Nie wiedziałem ilu, ale barak był dosyć długi i leżeli sobie pod tymi ścianami. Kucnąłem gdzieś pod ścianą i próbowałem uspokoić swoje myśli, bo oczywiście byłem bardzo zdenerwowany i rozdygotany. Miałem jeszcze parę papierosów, których mi nie zabrali, bo w tamtym czasie paliłem, więc to było ważne.

Warunki były prymitywne. Spało się na betonie, na podłodze, w tłumie, z wieloma innymi osobami. Jedzenie? Raczej tknąłbym w ostateczności. Na szczęście można je było dostawać z zewnątrz – z restauracji w Bombaju, tylko ktoś musiał być na zewnątrz i opłacić rachunek. Wtedy każdego dnia, w porze obiadowej przyjeżdżał cieplutki obiad do więzienia.

Ale przede wszystkim biali, którzy tam trafiali, nie byli nękani przez jakieś gangi czy mafie, które z reguły również funkcjonują wewnątrz takich ośrodków. W związku z tym nie było też mobbingu czy prześladowania psychicznego. Białas wzbudzał raczej zainteresowanie. Współwięźniowie patrzyli na mnie z ciekawością.

Jak długo pan tam siedział?

Byłem tam na szczęście niedługo, około trzydziestu dni. Moje napięcie i niepokój wzmacniał fakt, że gdy tam byłem, nie wiedziałem, na jak długo zostałem zamknięty. Gdyby ktoś mi powiedział: “spędzisz tu miesiąc”, to odliczałbym sobie te dni, a tak to wielka niewiadoma. Czy to będzie tydzień, trzy dni, a gdy dopadną człowieka czarne myśli – pięć lat? Spędziłem tam trzydzieści dni, na tyle długo, żeby poznać, jak to wygląda, a na tyle krótko, żeby mnie to nie złamało.

I kiedy już pan wyszedł z więzienia, zajął się przemytem “żółtka”. W pewnym momencie zrobiło się głośno o “złotym pociągu” i polskiej mafii. Tak napisano w mediach o akcji służb indyjskich, którzy złapali na dworcu w New Delhi naszych rodaków – przemytników złota. Czy czuje pan, że należał do polskiej mafii?

Nie. Unikam tego określenia. Byliśmy grupą studentów, osób w trakcie studiów lub tuż po obronie. Byli wśród nas prawnicy, lekarze. Trafiłem do grupy, którą kierował lekarz-kardiochirurg i laryngolog. Byliśmy grupą młodzieży, która wyrwała się z siermiężnego PRL-u, zobaczyła kolorowy świat i możliwość przebicia szklanego sufitu.

Złapaliśmy swoją szansę i próbowaliśmy ją wykorzystać, ale relacje między nami były dalekie od tych panujących w mafii. Gdy chciałem zmienić grupę albo wycofać się z procederu – w każdej chwili mogłem to zrobić. To była bardziej spółdzielnia studencka niż mafia, w której panuje reżim i wszystkich traktuje się jak swoich żołnierzy i walczy się o wpływy. Tego wszystkiego u nas nie było.

Wiemy, że w Indiach panuje hinduizm. Pisze pan, że choć przemytnicy nie mają swoich bożków, to pan ma świetnego kandydata. Pana zdaniem jest to Ganesz. Dlaczego?

Jest przedsiębiorczy. Ganesz był pucułowatym, troszkę grubszym chłopcem, jego brat natomiast był wysportowany. Mama dała im zadanie, żeby rozpoczęli wyścig i ten, kto pierwszy obiegnie dookoła świat, zwycięży. Jego brat wyskoczył, wystartował pierwszy i pobiegł, a Ganesz stał przez chwilę, po czym obszedł dookoła mamę i usiadł. “Dlaczego Ganeszu nie biegniesz?” – zapytała. “Bo ty jesteś moim światem, ja ciebie już obszedłem” – odparł. To jest rodzaj pewnego sprytu, kreatywności, dlatego myślę, że Ganesz najbardziej by nam odpowiadał.

Z tymi bogami jest troszkę tak, że oni są bardzo różnorodni. Użyłbym takiego określenia, że dla hindusa bóg jest wizualizacją celu. Każdy wybiera sobie swojego boga, czy to prowadząc sklepik, czy zajmując się rodziną, a bóg odzwierciedla to, kim chciałbym być. To wizualizacja cech, które są mu w życiu potrzebne. I wtedy można użyć określenia: “pokaż mi swojego boga, a powiem ci, kim chciałbyś zostać albo kim jesteś”. Ganesz bardzo pasowałby przemytnikom.

Używa pan sformułowania, że hinduizm można traktować jako open source system.

Hinduizm ma bardzo wiele odmian i wariantów. Nie ma przecież ani hierarchii, ani struktury, którą znamy z judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, a mimo wszystko trwa, dlatego że każdy może tam coś odnaleźć dla siebie. Jest to jedyna religia, która mówi o sobie, że nie jest tą jedyną prawdziwą. Hinduizm mówi, że można mieć różne ścieżki, które prowadzą do tego samego celu. I to jest akceptacja. Często mówimy, toleruję, że jesteś żydem czy muzułmaninem, ale tak naprawdę to ty się mylisz. Tylko chrześcijaństwo zapewni ci zbawienie, ale toleruję cię, bo jestem cywilizowany.

Hinduizm daje akceptację, a nie tolerancję dla innej drogi. Poza tym jest bardzo otwarty i można sobie na nim wszystko nadbudowywać. Mało kto wie, że w Indiach tak długo przetrwało chrześcijaństwo. Pojawiło się wraz ze świętym Tomaszem ok. 50 r. n.e. już po ukrzyżowaniu Chrystusa.

Według jednej z legend św. Tomasz wylądował w południowych Indiach i nawrócił pierwszych stu braminów. I gdy półtora tysiąca lat później przypłynął tam Vasco da Gama w 1498 r., zastał diasporę 20 czy 30 tys. chrześcijan, którzy przetrwali piętnaście wieków.

Gdyby Hindusi byli tak “tolerancyjni” jak chrześcijanie czy muzułmanie, to zmietliby ich w ciągu jednego pokolenia, a nie pozwoliliby małej grupce egzystować przez piętnaście wieków.

Dla nich każdy Bóg jest ok. Wyznajesz Chrystusa? Świetnie. Składasz pokłony Allahowi? Nie widzą w tym problemu. W związku z tym są bardzo plastyczni i elastyczni.

Indie, lata 80.Indie, lata 80. Cezary Borowy / archiwum prywatne

Pisze pan, że Chrystus zainspirował się buddyzmem, mówiąc: “Jestem Bogiem”.

Jest taka legenda. W Piśmie Świętym przedstawiana jest historia Jezusa od urodzenia do około dziesiątego roku życia. Następuje przerwa, po czym powraca dopiero w wieku 33 lat jako już dojrzały mężczyzna, który głosi słowo Boże. Rodzi się pytanie. Gdzie spędził te kilkanaście lat?

Jest taka teoria, że z karawanami kupców udał się przez Iran, Afganistan do północnych Indii i tam poznał buddyzm, który głosi, że to my jesteśmy Bogiem, że Bóg jest w nas. Według tej legendy nazwano go Issa Wędrowiec, ponieważ szedł wzdłuż Gangesu i głosił, że wszyscy ludzie są równi, a już wtedy obowiązywał system kastowy. Głosił, że wszyscy są równi wobec Boga. Zachowało się ponoć bardzo wiele tekstów w klasztorach buddyjskich. Ukazywały się na ten temat książki na początku XX i pod koniec XIX wieku, ale naukowo nie zostało to udowodnione. W pewnym momencie wrócił z karawanami do Izraela i objawił się jako orator, mówca.

Druga część tej legendy dotyczy ukrzyżowania. Według niej Chrystus przeżył, został przekupiony przez strażników, następnie wyprowadzony z groty przez przyjaciół. Żywota dokonał w północnych Indiach. Był tam nawet grób Chrystusa, ale mało kto o tym wie. To taka ciekawostka i rodzaj alternatywnej historii.

Cezary BorowyCezary Borowy Cezary Borowy / archiwum prywatne

Gdy czytałam pana książkę, pomyślałam sobie, że mamy coś wspólnego z Indiami. My mieliśmy zaborców, Związek Radziecki, Indie miały Wielką Brytanię.

Przed napisaniem książki należałem do tej grupy podróżników, którzy uważali, że Anglicy to  dżentelmeni, którzy zarządzali trudnym krajem, zbudowali kolej, nauczali angielskiego, a Indie na kolonializmie tylko skorzystały. Gdy zbierałem materiały do książki, otworzyły mi się oczy. Kolonie, wszystko jedno czy to brytyjskie, czy belgijskie, musiały przynosić zysk. Brytyjscy historycy gospodarczy obliczyli, że Anglicy wyciągali z Indii około sześciu-siedmiu procent PKB rocznie. To teraz wyobraźmy sobie, że Wielka Brytania przez dwieście lat oddaje sześć procent swojego PKB. To są ogromne kwoty. Ani Polska, ani Wielka Brytania by tego nie przetrwały w dobrej kondycji.

Jeżeli chodzi o dzisiejszy stan, czyli 70 lat po odzyskaniu niepodległości przez Indie, to na pewno kraj nie poradził sobie z wielkim przyrostem naturalnym. Dodatkowo duża migracja z wiosek do miast, ograniczona infrastruktura miejska sprawiają, że bezdomność i nędza są wciąż ogromnym problemem.

Sklep dla Polaków w IndiachSklep dla Polaków w Indiach Cezary Borowy / archiwum prywatne

Ponoć Indie są miernikiem, czy ktoś nadaje się do waszej rodziny czy nie?

To oczywiście żart, ale rzeczywiście wszyscy zakochaliśmy się w tym kraju. Z Indii wróciłem z narzeczoną, do dziś jesteśmy małżeństwem. Mam dwóch dorosłych synów i dwóch braci, którzy podzielają mój sentyment.

A to nie jest takie częste. Na dziesięć osób jadących do Indii, dziewięć mówi “nigdy więcej”. W związku z tym, żartuję, że gdy chłopcy, moi młodzi mężczyźni, nie są pewni, czy będzie im się układać z dziewczyną, to powinni pojechać z nią do Indii i sprawdzić, jak tam się odnajdzie.

Czy brakowało panu adrenaliny po porzuceniu profesji przemytnika i powrocie do kraju?

Tak. Bardzo wielu osobom tego brakowało. Ktoś zaczął się wspinać, koleżanka była pielęgniarką, więc zatrudniła się na OIOM-ie i jest zadowolona, bo tam ciągle jest napięcie, wciąż walczy się o czyjeś życie. Bardzo wielu z nas uważa, że to był najlepszy okres w życiu. I często wspomina tamte lata. 

Dzięki tej książce spotykam ludzi, których nie widziałem 30 lat. Po powrocie każdy pojechał w swoją stronę, nie było Facebooka, telefonów komórkowych, trudno było podtrzymywać znajomości. W związku z tym zajęliśmy się własnym życiem i nie mieliśmy kontaktu przez dziesięciolecia, a ponieważ książka odbiła się pewnym echem, wielu z nich odezwało się do mnie. Bardzo ciekawe są te spotkania. Kiedy pamięta się kogoś, gdy ktoś miał długie kędzierzawe włosy, a teraz już ich nie ma, kiedyś był szczupły, a teraz widzę kogoś z brzuszkiem. To są wrażenia fizyczne, ale u wszystkich moich przyjaciół z tamtych lat, mimo że mają przecież około sześćdziesiątki na karku, widzę taki błysk w oku. Mają energię, wiedzą, że mogą jeszcze coś zrobić ze swoim życiem, że coś od nich zależy, choć bywało różnie i spotykały ich różne katastrofy, bankructwa czy rozwody. Przemytnicy nie dziadzieją.  

Zobacz wideo Varanasi – święte miasto Indii. Dlaczego niektóre kobiety nie mogą przychodzić nad Ganges?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułTak się kończy nagonka na policję! WIDEO
Następny artykułNapoli odwróciło losy meczu. Zieliński miał okazję na strzelenie gola. “Ależ blisko było” [WIDEO]