A A+ A++
fot. Piotr Sumara – PLS

Jak mówi, w pierwszej połowie życia o jego losach decydował przypadek. Miał być doktorem, a został trenerem z bogatym doświadczeniem pomimo młodego wieku. Marcin Wojtowicz, szkoleniowiec Jokera Świecie, beniaminka TAURON Ligi w rozmowie z newonce.sport opowiada o szalonych latach Muszynianki Muszyna, niespełnionych talentach z reprezentacji Polski i braku autorytetów w życiu.


Dziś jest większa presja na wynik niż przed kilkunastoma laty?

W seniorskiej siatce, poza wyjątkami sponsorowanymi przez spółki skarbu państwa, w drużyny wkładane są pieniądze prywatnych firm. Oczekują wyników do promocji ich biznesów. Dziś w sporcie wszechobecne jest podejście korporacyjne. Każdy chce rezultatu na tu i teraz, niezależnie od tego, jaki on miałby nie być. „Daję pieniądze, więc wymagam”. Transformację widać również na przykładzie zmian barw klubowych. Kiedyś dziewczyny były przywiązane do zespołów, nie było takiej rotacji. Często trzymały się okolic, z których pochodzą. Teraz normalne jest to, że zmieniają klub co jeden lub dwa sezony. Poważnym problemem staje się również nacisk na wynik w grupach młodzieżowych. Widzę, że podkupuje się już kadetki. Do gry zaczynają wchodzić menedżerowie. To jest czas, w którym powinny szlifować warsztat. Oczywiście, są głosy, że lepiej rozwiną się w silniejszym klubie, ale temu towarzyszy duże obciążenie psychiczne w młodym wieku. Zaczyna się od niedoświadczonych osób oczekiwać bardzo wiele.

Uważa pan to za patologię?

Za znak czasów. Wyznaję zasadę, że zarówno w sporcie, jak i w życiu podstawową umiejętnością jest sztuka adaptacji. Nie jestem w stanie wpłynąć na tę sytuację. Nie uważam jej ani za dobrą, ani za złą. Muszę umieć jednak w niej funkcjonować.

Wracając do doświadczeń z Muszyny. Czuje się pan uczniem Bogdana Serwińskiego?

To człowiek, który miał największy wpływ na to, jakim teraz jestem trenerem. Od strony merytorycznej i technicznej czerpię wiedzę od wielu osób. Nie chcę być kopią danego szkoleniowca. Biorę sporo od każdego, plus dodaję do tego teorię z książek. Miałem szczęście, bo pracowałem z wieloma fachowcami, czy to z trenerem Serwińskim, czy z trenerem Czerwińskim, wychowawcą wielu wspaniałych zawodniczek. Ponadto obserwowałem pracę Jerzego Matlaka czy świętej pamięci Andrzeja Niemczyka. Funkcjonowałem w świetnym okresie do nauki. Miałem pod nosem bardzo dobrą siatkówkę. Jeśli chodzi o zarządzanie zespołem, klubem i szeroko rozumiane sprawy organizacyjne – tutaj w stu procentach widać u mnie szkołę Bogdana Serwińskiego. Jest dla mnie wielkim autorytetem.

Czy był inny czynnik kluczowy w sukcesie Muszyny niż trener? Puchar CEV, mistrzostwa Polski – to wszystko w malutkim mieście.

Jestem pewny, że nie przesadzę, jeśli powiem, że 90 procent sukcesu klubu to zasługa trenera. Wraz z Grzegorzem Jeżowskim byli w nim od zawsze. Dobrze pamiętali czasy, gdy trzeba było kombinować, żeby stworzyć drużynę i uchronić ją przed upadkiem. Obaj doprowadzili organizację do takiego stopnia, że dysponowano solidnymi finansami i kontraktowano najlepsze zawodniczki ligi. Bez tych dwóch osób na sto procent w Muszynie nie byłoby profesjonalnej siatkówki. Można powiedzieć, że Muszynianka to Bogdan Serwiński i jego przyjaciel Grzegorz Jeżowski. Słyszałem głosy, że wszystkie sukcesy to zasługa zawodniczek. W takim razie odpowiadam: proszę stworzyć środowisko, do którego będą przychodzić najlepsze dziewczyny, gdzie będą miały solidnie płacone, a do klubu przychodzić będą mocni sponsorzy. Rzadko się zdarza, by dwie osoby stworzyły w tak małym miejscu tak ogromny projekt. Muszyna była fenomenem, a trener Serwiński do dziś otrzymuje wyróżnienia za lata pracy.

Bolało pana to, co stało się w 2018 roku? Muszynianka po 15 latach w elicie zniknęła z mapy profesjonalnej siatkówki.

Bardzo (Wojtowicz robi chwilę przerwy – przyp. M.W.). Dostałem mocny cios. Spędziłem w Muszynie większość dorosłego życia. Miałem tam mnóstwo przyjaciół. Znałem doskonale całe środowisko. To było bardzo fajne miejsce do funkcjonowania. Klub zawsze cechowała stabilność. Nawet jak miał problemy, to starał się uczciwie i rzetelnie z nich wychodzić. Udało się je w pełni rozwiązać. Muszyna nie zostawiła żadnych długów. To był bardzo ważny punkt na siatkarskiej mapie Polski, na zawsze zapisany w historii złotymi zgłoskami. W ostatnim roku pojawiły się wstępne plany, że przejmę po trenerze drużynę. Szczęśliwe dla mnie losy ułożyły się korzystnie i trafiłem do kolejnego poukładanego klubu, do Świecia.

Wspomniał pan o ważnej kwestii. Muszynianka znikając z LSK nie zostawiła za sobą żadnych długów.

To sprawa, która najwięcej nerwowo i zdrowotnie kosztowała trenera Serwińskiego i dyrektora Jeżowskiego. Wydaje mi się, że jeśli na rynku byłoby nieco łatwiej o pozyskanie sponsorów, to klub istniałby dalej. Problemy finansowe zjadły większość energii i woli walki obu panów. Wyjście z długów kosztuje człowieka pod względem psychicznym bardzo wiele. W pewnym momencie trzeba było powiedzieć „pas”, choćby ze względu na zdrowie, bo ono jest najważniejsze. Chciałbym podkreślić, że to tylko moje przypuszczenia. Nigdy nie rozmawiałem na ten temat z trenerem. Myślę jednak, że walka o normalność z perspektywą, że podobne problemy mogłyby w przyszłości się powtórzyć, sprawiła, że odpuszczono sobie dalszą rywalizację.

Pomiędzy dwoma okresami pracy w Muszynie trenował pan między innymi w Sosnowcu, Warszawie, Krakowie czy Rzeszowie. Jak w pamięci zapadł czas w pierwszym z wymienionych miast wraz z najbardziej utalentowanymi polskimi zawodniczkami?

To były bardzo rozwijające lata. Biegnąc chronologicznie, pierwszy okres w Muszynie określiłbym etapem nauki, podpatrywania, poznawania środowiska. W Sparcie Warszawa próbowałem wszystkiego. Wreszcie przyszedł SMS Sosnowiec i praca z młodzieżowymi reprezentacjami kadetek i juniorek u boku Grzesia Kosatki i Andrzeja Pecia. Tutaj nabrałem pewności siebie, a mój 10-letni wówczas warsztat się usystematyzował. Zrozumiałem, że moja wizja siatkówki, którą trudno określić jako jednoznacznie dobrą lub złą, mieści się w normach pracy trenera ligowego i reprezentacyjnego. To właśnie tam miałem okazję poznać wiele dziewczyn, które dziś stanowią o sile ligi i kadry seniorek.

Między innymi tych z roczników 1994 i 1995, które współprowadził pan na mistrzostwach świata kadetek w 2011 roku. Wójcik, Grajber czy Twardowska to nazwiska dobrze znane w pierwszej reprezentacji. Przychodzi panu na myśl jakaś zawodniczka, po której jest pan zdziwiony, że jej kariera nie potoczyła się tak, jak powinna?

Trudno mi na szybko znaleźć jakiś przykład, a też nie chciałbym nikogo umniejszać. Bardzo żal mi jest dziewczyn z zespołu juniorek, z którymi byłem w tym samym roku na mistrzostwach w Peru. Udział na tym turnieju to duży sukces dziewczyn z roczników 1992 i 1993. Musieliśmy przejść przez turniej eliminacyjny w Serbii, aby wystąpić na imprezie. Byliśmy skazywani na pożarcie. Nikt nie zakładał, że mielibyśmy lecieć do Peru, a tymczasem wygraliśmy ten turniej, pokonując w kluczowym meczu gospodynie 3:2. Niestety, mistrzostwa świata tak się potoczyły, że przylecieliśmy 20 godzin przed pierwszym spotkaniem. Trudy podróży i przede wszystkim innej strefy czasowej spowodowały, że pierwsze mecze poszły słabo. Gdy z biegiem czasu zaaklimatyzowaliśmy się, to wygrywaliśmy ze wszystkimi. Zajęliśmy dziewiąte miejsce, dominując „drugą połówkę” turnieju. Kto wie, co by było, gdybyśmy pojechali wcześniej? Swoją drogą – właśnie przyszła mi do głowy jedna osoba, która była wybitną siatkarką tego rocznika. Niestety przez względy zdrowotne nie ma jej już w sporcie. To Zuzia Czyżnielewska – niesamowity talent w ataku. Gdyby nie kontuzje, mogłaby dziś stanowić o sile seniorskiej reprezentacji. Szkoda, że dziś w siatkówce zostało mało dziewczyn z tego składu, bo oprócz Zuzi nie gra też moja żona (Justyna Wojtowicz z domu Sosnowska – przyp. M.W) czy Ewa Śliwińska. Pozostałe, nawet jeśli grają, to nie stanowią o sile swoich zespołów.

W obecnej Tauron Lidze z tej drużyny przychodzą mi tylko do głowy Koleta Łyszkiewicz i Emilia Mucha.

Wraz z Eweliną Polak stanowią trójkę, którą można jeszcze oglądać na najwyższym ligowym poziomie. Mógłbym wymieniać tutaj wszystkie zawodniczki, które skończyły grać albo zniknęły – Emilka Kajzer, Gabriela Jasińska, Laura Tomsia, Ewelina Mikołajewska…

Żal panu całej drużyny?

Niestety tak, bo mam do niej duży sentyment. Byłem przy zespole składającym się z „roczników straconych”, jak to niektórzy je określali. One zaskoczyły wszystkich, odnosząc duży sukces i awansując na mistrzostwa na koniec juniorskiej kariery. Wiem, że gdybyśmy przyjechali wcześniej, to stać nas było na więcej. Po prostu szkoda.

Był pan jednym z twórców awansu Developresu Rzeszów do ówczesnej Orlen Ligi. Dziś to lider tabeli, ale za pańskich czasów drużynę tworzyły zawodniczki I-ligowe.

Przychodziłem do beniaminka na drugim szczeblu ligowym. Trafiłem na bardzo dobry zespół, z którym świetnie współpracowało mi się przez 1,5 roku, aż do mojej rezygnacji w marcu 2015 roku. Szczególnie pierwszy sezon, zakończony awansem, oceniam jako jeden z najlepszych w mojej karierze. Skład zbudowany był z silnych, charakternych dziewczyn, które wbrew pozorom dobrze się ze sobą dogadywały. Niestety, w tym przypadku też nie widzę wielu siatkarek w profesjonalnej siatkówce. Przychodzą mi do głowy tylko Kasia Żabińska i Ada Szady.

Awans sezon po sezonie to nie lada wyczyn.

Tam wszystko było rewelacyjne. Drużyna, chemia, organizacja. Dużo sił traciliśmy na starciach z Krosnem – ta rywalizacja dodawała smaczku rozgrywkom. Nawet dziś gdy myślę o spotkaniach z Karpatami w końcówce sezonu, to tkwi we mnie ogromny ładunek emocjonalny. Dla takich spotkań kocham to, co robię. Przegraliśmy półfinały, ale trafiliśmy do turnieju kwalifikacyjnego, gdzie znów na nich trafiliśmy. Tym razem udało się i awansowaliśmy do ekstraklasy. W niej ówczesny Developres mocno przypominał dzisiejszego Jokera. Był to zespół złożony z dziewczyn mało obytych na profesjonalnych parkietach, niemających żadnej kariery reprezentacyjnej. Nie chcieliśmy być ostatni, choć wówczas liga była zamknięta. Walczyliśmy, ale w pewnym momencie musiałem powiedzieć „pas”. Nie chciałbym wracać do powodów tamtej decyzji. Dzisiaj nie muszę szukać argumentów, które pokazywałyby, jakim poukładanym klubem jest Developres. To od lat czołowy zespół ligi. Zaskoczeniem będzie brak mistrzostwa w tym sezonie.

Porównywał pan sytuację Rzeszowa do Świecia. Czy doświadczenie w ekstraklasowych bojach sprzed sześciu lat przydaje się dziś?

– Przed sezonem wiedziałem, co mnie czeka i jak mogą wyglądać nasze pierwsze występy w Tauron Lidze. Sęk w tym, że z całego zespołu niewiele osób miało takie doświadczenie. Każdy naokoło uczy się życia na najwyższym szczeblu. Jestem zadowolony, że dziewczyny szybko się rozwijają. Z tygodnia na tydzień są coraz lepiej oswojone z grą przeciwko najlepszym zawodniczkom kraju. Nieraz dostrzegałem momenty, gdy widziałem, że grają lepiej, niżby się od nich wymagało. Szybko musiały pojąć, że tutaj mają do czynienia z o wiele wymagającą siatkówką.

Cała rozmowa Michała Winiarczyka w serwisie newonce.sport.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułProjekt miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego przy Zawadzkiej i Milenijnej
Następny artykułChabarowsk: protest w dzień rosyjskiej konstytucji