Paulina Przybysz to połowa słynnego wokalnego duetu w zespole Sistars, który prawie 20 lat temu bardzo namieszał na polskiej scenie muzycznej. Założyła go z siostrą Natalią i kilkoma kumplami w 2001 roku (Paulina miała wtedy 16 lat, Natalia 18). Od tego czasu przeszła długą drogę, prezentując swoje liczne muzyczne oblicza
To artystka, której nie sposób zaszufladkować. Swobodnie żongluje stylami, lawiruje między gatunkami albo je łączy, czyniąc swoją twórczość bardzo nieoczywistą. Jest tam soul, rhythm and blues, funk, pop, orientalna egzotyka i niezmiennie hip-hop. Jest ona uzależniona od tworzenia, ale przyznaje, że już od dawna na pierwszym miejscu jest u niej rodzina, z którą od trzech lat mieszka w Józefowie.
O tym, jak wyglądała jej droga, w co się angażuje i co lubi w Józefowie, PAULINA PRZYBYSZ opowiada w rozmowie z Przemkiem Skoczkiem
Pamiętam pewien koncert w józefowskim ośrodku kultury sprzed co najmniej 10 lat. Występowała na nim Anna Przybysz, czyli twoja mama. Zobaczyłem na scenie kobietę o niezwykłej energii i pasji. Pomyślałem wtedy: „Oho, nic dziwnego, że dziewczyny tak wcześnie zadebiutowały”. Wasz dom był zapewne od zawsze wypełniony muzyką.
– To prawda, taki był nasz dom. Wypełniony sztuką w ogóle. Mama jest z wykształcenia malarką, tata żeglarzem. Dziadek także zajmował się malarstwem oraz retuszem zdjęć w czasach analogowych, gdy nie robiło się tego w komputerze, tylko żmudnie skrobało po odbitce na podświetlonym stole. Przez długi czas prowadzili razem drukarnię. Rodzice poznali się dzięki muzyce. Mama wspomina, że gdy zobaczyła ojca pierwszy raz, grał bluesa na akordeonie i to ją urzekło. Muzyka była zawsze obecna w naszej rodzinie. Babcia śpiewała w kościelnym chórze, dziadek grał na akordeonie. W czasie wojny uczył spadochroniarzy skakać, ale mam wrażenie, że dzięki muzycznym zdolnościom był trzymany bezpiecznie poza linią frontu, potrzebny dla podnoszenia morale swoim graniem. Ja przynajmniej mam taką teorię, kto wie, może gdyby nie jego zdolności, nie byłoby naszej rodziny w takim składzie.
Piękna teoria. Od dziecka nasiąkałyście sztuką jak gąbki.
– Tak, byłyśmy nią karmione, poznawałyśmy historię sztuki i uczyłyśmy się patrzeć na świat oczami mamy, która widzi go bardzo malarsko. Często gdy jeździliśmy gdzieś naszym maluchem, mawiała do nas lekko natchnionym głosem: „Patrzcie na ten krajobraz. Za oknem coś jak obraz, a to okno tworzy ramę” (śmiech). Cały czas miałyśmy przed sobą obrazy. Mama dawała nam glinę i namawiała do lepienia z niej, nakładała na uszy słuchawki i puszczała różną muzykę.
Jakich idoli muzycznych miałaś w dzieciństwie?
– Pierwsze, co pamiętam, to gdy nasz dziadek przynosił do domu dziwne kasety, dość przypadkowe zestawy, i my ich namiętnie słuchałyśmy. Rzeczywiście ta muzyka bardzo do nas przemawiała. Pierwsza moja fascynacja to była Annie Lennox i jej płyta „Diva”. Potem Whitney Houston i płyta z filmu „Bodyguard”. Myślę, że gdyby nie ten film i nie ten album, gdyby nie Whitney, dziś nie byłoby na świecie wielu artystek, które zrodziły się właśnie z marzenia, by być taką jak ona. To była niezwykle inspirująca historia romantycznie kończąca się w ramionach Kevina Costnera. Swoją drogą u mnie nie ma świąt bez filmu „Żona pastora” z Whitney w roli tytułowej żony duchownego. Śpiewa tak, że dopiero wtedy czuję magię świąt. Kolejne odkrycia zawdzięczam wujkowi, który podróżował i przywoził do Polski sporo ciekawej muzyki. W ten sposób poznałam między innymi D’Angelo, Ellę Fitzgerald, Louisa Armstronga. Przywiózł nam „Real Book” z akordami największych standardów jazzowych. My uczyłyśmy się wtedy w szkole muzycznej w klasie wiolonczeli. Na którąś Gwiazdkę dostałyśmy na spółkę discmana z rozgałęziaczem na słuchawki i mogłyśmy słuchać już płyt CD. To rozpoczęło nowy rozdział, zwłaszcza że pojawiło się u nas MTV, które też zapewniało mnóstwo doznań. Najbliższy był nam zawsze jazz i neo soul, a tym samym tacy artyści jak Jill Scott czy Erykah Badu, ale też płyta Yo-Yo Ma w duecie z Bobbym McFerrinem.
Miałem nadzieję, że wymienisz Erykah Badu, ponieważ dobrze pamiętam koncert w parku Sowińskiego w Warszawie w 2006 roku. Grałyście z Sistars jako jej support. Jak się czułaś, występując przed swoją idolką?
– To było wspaniałe, piękne! Potem byłam jeszcze na kilku jej koncertach, a dwa lata temu ponownie spotkałyśmy się na scenie podczas festiwalu Szczecin Jazz. Grałam przed nią ze składem Culture Revolution, który kontynuował koncert właśnie z Erykah. Po koncercie spędziłyśmy trochę czasu razem w jej pokoju hotelowym i rozmawiałyśmy. Takie spotkania przekonują mnie, że tak naprawdę nieważne, czy jesteś alternatywnym artystą z Polski albo Czech, czy wielkoformatową światową gwiazdą – robimy to samo, realizując się na scenie i tworząc. W innej skali i wymiarze, z innymi liczbami, ale to ten sam zawód. I ta myśl bardzo pomaga w ambicjonalnym pędzie, któremu artyści często ulegają. Te liczby nie zmieniają tego, co czujesz, bo to jest w środku.
Jak odnaleźć się między niezależnością, której pragnie chyba każdy artysta, a komercyjnym sukcesem mającym przecież swoją cenę? Ty zdajesz się trzymać nieco z boku, nie jesteś w mainstreamie.
– Wiesz, ja zaczęłam od skoku na głęboką wodę, gdy Sistars tak szybko osiągnęło wielki sukces. To było oszałamiające wrażenie, nagłe, niespodziewane, tak silne, że w pewnej chwili nie wie się, co się wokół dzieje. Czasami graliśmy po 30 koncertów miesięcznie. Czułam się momentami jak taki balonik powietrza, który ktoś wozi z miejsca w miejsce. Było z tego oczywiście dużo przyjemności, była euforia, zwłaszcza na początku, ale też ogromne zmęczenie. Ja to życie na wysokich obrotach dobrze znam i doskonale pamiętam. Ogólnie myślę, że każdy taką wczesną młodość pamięta jaskrawie, ale lubię być już duża. Mogę wolniej stawiać kroki, być może z mniejszą publicznością, ale bardziej skupioną, wyłapującą niuanse. Mam pełną decyzyjność, kontrolę nad swoim czasem i artystycznymi wyborami. Może też dlatego, że nauczyłam się mówić „nie”. Takie podejście sprawia, że jako artystka jestem bardziej integralna, moja muzyka jest bardziej spójna ze mną jako człowiekiem. Nie ma tu żadnego rozłamu, bo nie jestem owocem czyjejś kreacji, tylko sobą. Każde moje kolejne wydawnictwo, każdy projekt, jest mi bardzo bliski. Myślę, że to jest dla mnie bardzo ważne i może gdyby mój sukces znów zaczął wchodzić na takie obroty, gdzie to się traci, mogłabym mało euforycznie do tego podejść. Być może mój standard życia jest teraz niższy niż w czasach Sistars, nie wydaję beztrosko pieniędzy, ale moja świadomość też jest inna. Moje potrzeby są inne, skupione na dobrobycie mojej rodziny, głównie na tym, żeby nie zabrakło nam miłości i żeby drzewa dookoła były zdrowe.
Cały czas się realizujesz i udaje ci się żyć z muzyki. Angażujesz się w wiele projektów, prowadzisz wydawnictwo.
– Już nie. Prowadziłam, ale uznałam, że wolę skupić się na tworzeniu i graniu muzyki. Są inni, którzy znają się na tym lepiej. Rodzina i muzyka wypełniają dni po brzegi, a ja jestem bardzo słaba z matmy. Jednak rzeczywiście dużo piszę i komponuję dla siebie i innych. Mimo pozostawania w pewnym undergroundzie staram się trzymać poziom i robić rzeczy, które wyróżniają się wysoką jakością. Tych aktywności jest sporo i bardzo mnie to cieszy, bo mam co robić w czasie pandemii. Mimo braku koncertów nie nudzę się.
Wrócę jeszcze na chwilę do Sistars. Jak wy wtedy w ogóle wypłynęliście na szerokie wody, tak szybko, tacy młodzi?
– My byliśmy cover bandem, który grał po warszawskich klubach. Jednym z wielu. Mieliśmy może mniej tradycyjny dla takich kapel repertuar, bo właśnie D’Angelo, Stevie Wonder, Jill Scott. Graliśmy sporo i tak z koncertu na koncert gromadziliśmy wokół siebie coraz większą publiczność. Do tego stopnia, że ludzie zaczęli przychodzić specjalnie na nasze występy. Bywały sytuacje, jak kiedyś w klubie Punkt, gdy na koncert walentynkowy ustawiła się do wejścia kolejka około 500 osób. To robiło wrażenie i w pewnej chwili przyszła do nas wytwórnia Wielkie Joł, proponując wydanie płyty. Mieliśmy już kilka piosenek, napisaliśmy kilka nowych i zrobiliśmy nasz pierwszy album. Zaczęły się koncerty promocyjne, braliśmy udział w eliminacjach do Eurowizji, aż wreszcie przyszedł festiwal w Opolu, który wtedy był chyba jeszcze dużym strzałem dla debiutujących artystów, a my wygraliśmy. Kilka kolejnych lat nie wysiadaliśmy z busa. Wielu może się wydawać, że trasy koncertowe to jedna wielka impreza, i oczywiście będzie miał rację, ale ja byłam za młoda na jedną wielką imprezę. To była naprawdę ciężka praca, choć do teraz nie do końca umiem koncerty nazywać pracą, ale patrząc na to obiektywnie, byliśmy w pracy non stop. Jak dziś o tym myślę, to widzę świetny czas, ale dostrzegam też, ile straciłam. Nie poszłam na przykład na studia, a gdy wreszcie wysiadłam z tego busa i zespół zawiesił działalność, to niedługo potem zostałam matką. Wszystko potoczyło się dosyć szybko. Dlatego teraz, gdy moje córki są już nieco starsze i mam więcej swobody, cenię swoje niespieszne i świadome działanie.
Jak ci się mieszka w Józefowie?
– Bardzo dobrze! Zupełnie serio, jestem zachwycona tu wszystkim. Mamy dom właściwie w lesie. To było dla nas ważne. Jest też blisko nad piękny Świder. Latem codziennie jestem z córkami na plaży. Mój narzeczony wychował się tu i chciał wrócić po latach na swoje tereny, stąd wziął się nasz wybór. Mieszkamy tu od trzech lat. Spacery i zapuszczanie się we wciąż nieodkryte uliczki sprawiają, że czuję się jak na wakacjach. Moja potrzeba wyjeżdżania gdzieś spadła o połowę. Poza tym nigdzie nie doświadczyłam tak aktywnej czułości sąsiedzkiej, dzieci nigdy się nie nudzą, rzeczy się nie marnują, czas płynie uroczo. Szczególnie latem, gdy przesiadamy się z ogrodu do ogrodu.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS