- Światowi przywódcy coraz częściej prowadzą politykę zagraniczną przez Twittera i Whatsappa
- Prezydent USA improwizuje szczyty z północnokoreańskim dyktatorem Kim Dzon Unem i pisze aroganckie listy do prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana
- Stary dyplomata: Tradycyjna dyplomacja staje się czymś archaicznym. To tak jak branża węglowa: czy naprawdę powinniśmy ją ratować?
- Ambasadorzy z politycznej nominacji Trumpa, którzy z lubością irytują swoich gospodarzy, są wierniejszym odzwierciedleniem jego stosunku do polityki zagranicznej niż układni staroświeccy dyplomaci
- Europejscy dyplomaci narzekają na transakcyjne podejście Trumpa do dyplomacji, bo nadwyręża to zaufanie i nie jest dobre dla systemu międzynarodowego
Sto lat temu w czasach, kiedy dyplomatyczne konferencje na szczycie kończyły wojny, dzieliły kontynenty i potrafiły ciągnąć się miesiącami (dziś ich uczestnicy narzekają, jeśli kończą się po północy), Harold Nicolson, wówczas niski rangą brytyjski dyplomata, brał udział w paryskiej konferencji pokojowej. Jego wniosek: “amatorska dyplomacja prowadzi do improwizacji”.
“Nic nie mogłoby być bardziej zgubne od zwyczaju (który obecnie się panoszy) nawiązywania osobistych kontaktów między Mężami Stanu z całego świata. Dyplomacja to sztuka negocjowania dokumentów w formie, w której dają się ratyfikować, a więc są trwałe. W żadnej mierze nie jest to sztuka konwersacji”, relacjonował toczone w 1919 r. rozmowy w swoich pamiętnikach.
Przenieśmy się o sto lat do przodu: stan dzisiejszej dyplomacji nie mógłby się różnić bardziej od zaleceń Nicolsona.
Światowi przywódcy prowadzą politykę zagraniczną przez Twittera i Whatsappa. Prezydent USA improwizuje szczyty z północnokoreańskim dyktatorem Kim Dzon Unem, pisze aroganckie listy do prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana, a w siedzibie instytucji opartej na idei wielostronnych relacji, czyli ONZ ogłasza, iż “przyszłość nie należy do globalistów”.
Po drugiej stronie Atlantyku prezydent Francji Emmanuel Macron wyrzuca do kosza projekty wspólnych komunikatów po szczycie G7, bo “nikt i tak ich nie czyta”, ale sam zabiera bez skrępowania głos w sprawie Iranu, Chin i NATO (ogłaszając jego “śmierć mózgową”).
Dla zawodowców w branży polityki zagranicznej to jest powrót do epoki lodowcowej dyplomacji. Ludzie wyszkoleni w – jak to ujął satyryk Ambrose Bierce – “patriotycznej sztuce kłamania dla dobra kraju”, czują się odsunięci na bok w czasach bezpośredniej dyplomacji. Albo, co gorsza, są piętnowani przez polityków jako część “układu”, który chce podeptać wolę wyborców.
– Tradycyjna dyplomacja staje się czymś archaicznym – mówi doświadczony urzędnik Departamentu Stanu, przyznając, że nie wszyscy w Waszyngtonie, Londynie i Brukseli uznają to za coś złego. – To tak jak branża węglowa: czy naprawdę powinniśmy ją ratować?
Ta sprawa ma znaczenie, bo w swoim najlepszym wydaniu dyplomacja promuje wspólne wartości i dobrobyt oraz zapobiega konfliktom. Jak mawiał Winston Churchill, “rozmowa twarzą w twarz jest lepsza niż wojna” więc i jakość tych twarzy jest ważna.
Trump w składzie z porcelaną
Urzędnik Departamentu Stanu rozmawiał ze mną w chwili, gdy wybrany przez Trumpa ambasador przy UE Gordon Sondland stawił się w Kongresie, wezwany, by wyjaśnić swoją zakulisową rolę w dyplomatycznych naciskach na Ukrainę.
Niektórzy oglądali to widowisko z pewnym Schadenfreude – zwłaszcza w Brukseli, gdzie do tej pory nie mogą się otrząsnąć po tym, jak Sondland, były magnat hotelowy, miał powiedzieć, że jego misją jest “zniszczenie Unii Europejskiej” (“to dokładne przeciwieństwo tego, czego oczekuje się na tym stanowisku”, burknął pewien niemiecki dyplomata hołdujący bardziej tradycyjnej wizji roli ambasadorów).
Napięcie między metodami Sondlanda, a negatywną reakcją profesjonalistów ze służby zagranicznej, podkreśla złe skutki, jakie wywołuje skłonność Trumpa do pomijania zawodowych dyplomatów na rzecz politycznych nominatów, którzy raczej nie będą kwestionowali jego poleceń.
Amerykańskie stowarzyszenie służby zagranicznej (coś w rodzaju związku zawodowego dyplomatów) podaje, że ok. 45 proc. ze 166 ambasadorów mianowanych przez Trumpa to polityczne nominacje, a pozostałe 55 proc. to zawodowcy. Za czasów Obamy, Clintona i obydwu Bushów stosunek ten wynosił średnio 30 do 70. Stowarzyszenie ostrzega, że nie należy “upolityczniać” działań służby dyplomatycznej.
To mocno spóźnione ostrzeżenie. Pierwszy w kolejności Sekretarz Stanu w administracji Trumpa Rex Tillerson tak ściął budżet departamentu, że senator z ramienia Partii Demokratycznej Chris Murphy zasiadający w Komisji Spraw Zagranicznych stwierdził, iż Ameryka wydaje 20 razy więcej na wojskowe i cywilne służby wywiadowcze niż na dyplomację (co uznał za przejaw błędu w zarządzaniu).
Następca Tillersona Mike Pompeo, obejmując urząd w 2018 r., obiecywał przywrócić Departamentowi Stanu “godność” i przykłada swoim ludziom przy różnych okazjach etykietki, typu “cool”, “szanowany” czy “patriotyczny”. Ale dla personelu Departamentu Stanu sytuacja wcale się nie poprawiła. Według dyplomatów z długim stażem, którym na emeryturze rozwiązał się język, “polityka zagraniczna USA jest w opłakanym stanie”.
Były zastępca sekretarza stanu William Burns, który dziś kieruje think tankiem Carnegie Endowment for International Peace, potępia we wspomnieniowej książce “The Back Channel” wydanej w czerwcu “głęboko autodestrukcyjny totalny atak przeciwko zawodowej dyplomacji, jaką prowadzi administracja Trumpa”.
Nie wszyscy zawodowi dyplomaci są jednak całkiem przeciwni dobrze ugruntowanej praktyce politycznych nominacji na stanowiska ambasadorskie. Niektórzy wskazują, że jeśli się dobrze wybiera nowomianowane osoby, mogą one sta … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS