„Narkotyki! Nie życzę sobie żadnn… żadnnn… w ogóle narkotyków!” – wybełkotał jeden z wąsatych biesiadników, który wytoczył się z weselnej sali i nakrył mnie z soczkiem pomarańczowym w dłoni i odpalonym skrętem w ustach. Nie wdawałem się w dyskusję, bo wąchol był już w stanie upodlenia wódczanego, przy którym śmiało można już brutalnie okręcać siostrzenicę na parkiecie, szczypać kelnerkę w tyłek, wdać się w bójkę z wujkiem Zdziśkiem, a na koniec zarzygać suknię panny młodej i zalec gdzieś pod stołem. No, właśnie – „można” za ogólnym, społecznym przyzwoleniem. Przecież każdy ma prawo się czasem upić, prawda?
Jest taki typ człowieka, którego to spotkać można na większości imprez. To tak zwany „polewacz”. Facet biega z flaszką wódki i z każdym chce się napić. Jakby to był jakiś punkt honoru albo realizacja obietnicy złożonej dziadkowi na jego łożu śmierci. A czy potraficie sobie wyobrazić, że gdzieś w równoległym świecie ten sam facet lata po sali ze srebrną tacą i kilkunastoma kreskami kolumbijskiego koksu, zmuszając wszystkich do narkotyzowania się w imię tradycji? „Dawaj, Staszek! Wciągniem brudzia! No, nie daj się prosić! Ze mną się nie nawąchasz?”.
Albo kiedy jedziesz z wizytą do rodzinnego miasta swojej mazurskiej żony i już w momencie, kiedy stoisz w progu domu, teść zaciera ręce, a po chwili wyciąga z zakurzonego kredensu zawiniątko w aluminiowym papierku, strzykawkę oraz nieco utytłaną łyżeczkę. „Z własnego maku!” – chwali tatko swój wyrób, wiążąc ci sparciałą gumę nad łokciem. – „Ze szwagrem my sadzili. Przywalim dla apetytu. Szybko ino, bo już Halinka rosołek podgrzewa!”.
Wóda – narkotyk, który pod względem szkodliwości i potencjału uzależniającego śmiało może konkurować z helupą, jest przez Polaków traktowany niczym jakiś niewinny kompot z rabarbaru. A pijacki kult własnoręcznie produkowanych nalewek w gruncie rzeczy niczym przecież nie różni się od popularnego parę dekad temu gotowania zupek opiumowych w hippisowskich melinach. Skąd w naszym narodzie pociąg do alkoholu i społeczne przyzwolenie na ordynarne ćpanie?
To nasza tradycja, część polskiej kultury! – odpowie rozwścieczony patriota i… będzie miał rację. Problem w tym, że zwyczaj chlania został w naszym narodzie zaszczepiony siłą. W dużej mierze.
Zanim Polak poznał wódkę, żłopał już piwo
Jeszcze zanim Mieszko wychędożył w rzyć Dobrawę, słowiańskie plemiona sączyły piwerko – informacje o zamiłowaniu naszych praszczurów do tego trunku znaleźć można w najstarszych kronikach i podaniach. Nie jest specjalna tajemnicą, że król Bolesław Chrobry wypijał ilości piwa, które (nawet biorąc pod uwagę fakt, że napój ten był znacznie mniej procentowy niż współczesny Specjal) dziś spokojnie kwalifikowałyby go do odwyku i regularnych wizyt na spotkaniach klubu Anonimowych Alkoholików. W późniejszych wiekach browar stał się prawdziwym obiektem kultu szlachty, a jeden jej przedstawiciel wlewał w siebie średnio 2-3 litry piwa dziennie.
Podczas gdy w krajach zachodniej Europy piło się wino, Polak wolał napój z pianką, który z czasem zaczął ewoluować do postaci podstawowego elementu w piramidzie żywieniowej. Jedną z najstarszych zup, której opis znaleźć można w kronikach, jest tzw. caseata, czyli piwna polewka. Było to jedno z popularniejszych dań na dworze Władysława Jagiełły. Przepis był dość prosty: pokroić kapustę, posiekać pora, nalać odrobinę mleka, dorzucić sera, całość zalać piwem i gotować na wolnym ogniu. Przyprawić do smaku, dodać grzanki. Produkt może zawierać śladowe ilości orzechów, selera, ryb, skorupiaków.
Owszem – Polacy lubili piwo, ale trudno było mówić o regularnym pijaństwie. Po napój ten sięgano dobrowolnie, a jego moc sprawiała, że nawet po wypiciu kilku potężnych kufli szum we łbie nie był na tyle mocny, aby wrócić do chałupy na czworakach.
Propinacja – metoda rozpijania i tak już pijackiego narodu
W okolicach XVI wieku właściciele ziemscy zaczęli ubożeć – zboże, które dotąd było podstawą handlu zagranicznego, staniało, a i popyt na nie jakby zmalał. W tym też okresie wprowadzono nowe prawo – tzw. propinację. Odtąd właściciel dóbr ziemskich miał monopol na wyrób i sprzedaż piwa, miodu, a w późniejszym okresie – wódki.
Przedsiębiorczy szlachcice otwierali swoje browary i warzyli piwo ze zbożowych ziaren. Jako że napój ten był kaloryczny, tani, a w karczmarskich beczkach było go bardzo dużo, spożycie piwa gwałtownie wzrosło – żłopali go zarówno majętni posiadacze ziem, jak i ich chłopi, którzy to dosłownie – zmuszeni zostali do kupowania piwa uwarzonego w należącym do pana zakładzie. Pracującej na polu chłopinie narzucono regularne zaopatrywanie się w określoną ilość trunków dostępną w folwarcznej karczmie. Jeśli ten odmówiłby dokonania takiego zakupu, jej właściciel miał prawo wejść mu do chałupy, wylać zawartość butelek na ziemię i zabrać domownikom należność za napitki.
Kiedy popyt na zboże jeszcze bardziej zmalał, a dotąd chętnie kupujący je od nas Holendrzy sami zaczęli uprawiać tę roślinę u siebie, polscy właściciele ziemscy musieli szybko wprowadzić w życie jakiś sensowny plan przetworzenia swoich plonów. I tak w XVII wieku obok browarów zaczęto stawiać gorzelnie, w których produkowano okowitę. Napój ten nosił swoją nazwą od łacińskiego „aqua vitae”, czyli „woda życia” – tak bowiem zwał się destylowany i używany w krajach zachodniej Europy mocny płyn alkoholowy, który początkowo miał swoje zastosowanie w medycynie. W praktyce okowita była niszczycielem o mocy 80%. Rozcieńczano ją z wodą, rozlewano w butelki i sprzedawano w formie możliwej do przełknięcia przez zwykłego śmiertelnika (woltaż takiej wódki wynosił ok. 35%) cieczy. Co ciekawe – nawet kiedy już Polacy przekonali się, że wódka to prawdziwy destruktor ludzkiej godności oraz sił witalnych, nadal wierzono, że trunek ten ma właściwości lecznicze. „Na zdrowie!” – to chyba najbardziej ironiczny toast, jaki można wznieść podczas pijackiego maratonu.
Oczywiście chłop miał obowiązek kupowania gorzały produkowanej przez swego „ciemiężyciela”. Nie zmieniło się to nawet po zniesieniu pańszczyzny – właściciele ziemscy płacili wówczas swoim rolnikom w wódce lub w bonach… uprawniających do kupienia wódki w folwarcznej karczmie. Z czasem to właśnie ten wysokoprocentowy napój zrzucił stare, poczciwe piwerko z podium i stał się wśród mocno już uzależnionych od alkoholu Polaków najbardziej lubianym trunkiem. Wóda pita była już do śniadania, a przedstawiciele arystokracji nosili ze sobą małe, ozdobne flaszki, z których co jakiś czas pociągali słuszny łyk.
W okresie panowania Augusta II Mocnego naród był już rozpity do granic możliwości i to prawdopodobnie wówczas pojawił się stereotyp pijanego Polaka oraz społeczne pogodzenie się z faktem, że krążąca w polskich żyłach gorzała jest naszą narodową dumą, z którą walczyć nie należy.
Zimniok – bulwa mocy!
Pochodzący z Ameryki Południowej ziemniak sprowadzony został przez Hiszpanów do Europy i początkowo sadzono go w klasztornych ogrodach, ponieważ zakonnicy bardzo chwalili sobie przepiękne kwiaty wyrastające z tej bulwy podczas kwitnięcia. Dopiero z czasem poznano właściwości kulinarne tejże egzotycznej rośliny. Do Polski kartofel trafił dzięki Janowi III Sobieskiemu, a na naszych stołach pojawił się dopiero za panowania wspomnianego już Augusta II Mocnego. Bulwę nie tylko jedzono, ale i wytwarzano z niej krochmal oraz… wódkę. Szybko okazało się, że gorzała z tego bulwiastego płodu rolnego jest znacznie tańsza w produkcji niż analogiczny produkt zbożowy.
Szlachta mieszkająca na ziemiach Królestwa Polskiego nie dorobiła się na tym biznesie – na produkcję wódki Imperium Rosyjskie nałożyło horrendalny podatek, a praktyczny monopol na wytwarzanie gorzały otrzymało państwo.
W czasie II wojny światowej nasz pociąg do alkoholu miał być jednym z elementów wyniszczenia polskiego narodu – Niemcy planowali płacić Polakom za usługi w wódczanej lub wręcz spirytusowej „walucie”! Mimo że jeszcze przed 1939 rokiem nasi rodacy pili znacznie mniej niż sto lat wcześniej, to po zakończeniu wojny pijaństwo wróciło do mody. W 1946 roku odnotowano największy w historii dochód z monopolu spirytusowego – aż 53 % wpływu do budżetu pochodziło z obrotu napojami alkoholowymi, głównie wódką!
Dziś ok. 12 procent Polaków nadużywa alkoholu. Średnio wypijamy ponad 11 litrów czystego alkoholu rocznie. Możesz próbować tłumaczyć pijakowi, który ruga cię za skręta, że wszystkie dragi razem wzięte, łącznie z dopalaczami, heroiną, mefedronem i wąchaniem mazaków, doprowadzają do śmierci mniej niż 300 osób rocznie, podczas gdy legalny narkotyk dostępny za grosze w każdej Żabce zabija w tym samym czasie ponad 10 tysięcy Polaków! W jednym jednak trzeba się zgodzić – nasz alkoholizm to część narodowej kultury. Wlewano go nam do mord przez setki lat. Mieliśmy więc sporo czasu, aby przywyknąć do widoku zarzyganego pijaka leżącego w rowie i wmówić sobie, że to normalna część naszego krajobrazu.
Na zdrowie!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS