Wojciech Jędrzejewski: Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko zależy od tego, jaką miarę się przyłoży. Czy to, że jest najliczniejsza, czy najbardziej wartościowa, bo składa się z najdroższych prac. Zgromadziłem blisko 3 tys. zdjęć, ok. 1,5 tys. negatywów i trochę pamiątek po fotografach, ale w Polsce jest kilka świetnych kolekcji. Choćby ta należąca do braci Krzysztofa i Dariusza Bieńkowskich – zbiór fotografii nurtu awangardy stworzony przy pomocy prof. Józefa Robakowskiego, zresztą również świetnego fotografa. Jest też bardzo dobra kolekcja rodziny Madelskich.
A pańska kolekcja czym się wyróżnia?
Ja miałem o tyle prostsze zadanie, że bardzo wcześnie zacząłem. Wielu nieżyjących już dziś artystów jeszcze było wśród nas i mogłem się z nimi kontaktować osobiście, co daje najwięcej przyjemności. Ale przede wszystkim ceny były inne. Na przykład autorzy Kieleckiej Szkoły Krajobrazu mówili do mnie: „małe po 60 zł, duże po 80”. Sami nie wiedzieli, jak swoje zdjęcia wycenić, bo rynek kolekcjonerski nie istniał. Teraz fotografie Pawła Pierścińskiego czy Jana Spałwana z tej grupy artystów warte są po 2–6 tys. zł za sztukę, ale musiało minąć 25 lat. Miałem więc ten przywilej, że byłem jednym z pierwszych kolekcjonerów fotografii, przez co popełniałem po drodze masę błędów, ale na każdym czegoś się uczyłem. Bo dla kolekcjonera każde zdobyte zdjęcie to przeżycie, jakaś przygoda.
Ma pan w kolekcji zdjęcia klasyków – Henri Cartier-Bressona, Richarda Avedona, Petera Lindbergha. Takich się raczej nie zdobywa dzięki znajomości z artystami.
Zawsze uważałem, że warto mieć fotografie charakterystyczne. Ciągnące całą kolekcję. W moim przypadku takim zdjęciem jest portret Christy Turlington autorstwa Petera Lindbergha. To zdjęcie to też dla mnie ważna historia, bo kiedy zobaczyłem je pierwszy raz – 30 lat temu – w „National Geographic”, od razu mnie zauroczyło i wyciąłem je sobie na pamiątkę. Nie wiedziałem, że przedstawia topową modelkę ani że to fotografia Lindbergha, obok Helmuta Newtona i Richarda Avedona jednego z najlepszych fotografów modowych. I kiedy zarobiłem pierwsze większe pieniądze, zacząłem szukać tego zdjęcia. Ostatecznie pojechałem do Paryża, poszedłem do pracowni Lindbergha i tam je kupiłem.
Co to znaczy, że to zdjęcie „ciągnie” pańską kolekcję?
Dużo mówi o tym, co mi się podoba. Często jestem też o nie pytany. Podobnie jak o Rue Mouffetard Cartier-Bressona. Musiałem je mieć, bo jego autor to taki koronowany król. Największy z największych! Jak Picasso w malarstwie. W pewnym sensie – lekcja obowiązkowa dla mnie jako kolekcjonera.
To była duża inwestycja?
Wtedy zdjęcie to kosztowało ok. 3500 euro, ale Cartier-Bresson jeszcze żył. Dziś warte są między 20 a 25 tys. euro. Z kolei odbitka Avedona to mój pierwszy zakup przez internet. Trochę nie wierzyłem, że do mnie dojedzie zza oceanu. Ale jaka była radość, jak dotarła!
A skąd się w panu wzięła ta chęć kolekcjonowania?
Szacunek do sztuki wpoił mi ojciec. Nie był artystą i w domu nie było wielkich dzieł, ale on miał uznanie dla obcowania ze sztuką. I to we mnie zostało. Potrzeba, aby w domu był jakiś obiekt, który się zalicza do sztuki, bo to nobilituje, tworzy atmosferę i wspomnienia. Miałem wsparcie u mojej żony Joanny, która była plastyczką. A ja na początku kupowałem różne rzeczy – stare listy królewskie, drzewa genealogiczne, mapy, trochę malarstwa, rzeźby i grafiki. W pewnym momencie było tego tak dużo, że na ścianach zrobił się chaos i bałagan.
Dlaczego z czasem stanęło na fotografii?
Po pierwsze dlatego, że w sztuce ten rodzaj wyrazu najbardziej mi odpowiada. Pewnie też trochę z tego powodu, że kiedyś sam fotografowałem jako amator, więc wiem, jak cudowny jest moment, kiedy w ciemni, w kuwecie z wywoływaczem, wyłania się na papierze obraz. W moim rodzinnym domu był wspaniały aparat fotograficzny Super Nettel z obiektywem Zeissa, który był przepięknym, perfekcyjnie wykonanym przedmiotem. No i fotografia wydała mi się dekoracyjna, komunikatywna, a do tego rynek na nią był prawie zerowy.
Kolekcjonowanie to rodzaj natręctwa?
Kolekcjonowanie jest na pewno jakimś odchyłem od normy. Nigdy też nie było moją pracą, ale pasją. Rodzajem odskoczni od codzienności, do której mogłem tęsknić. Były takie czasy, że kupowałem bardzo dużo, potem mniej, bo stałem się wymagający, albo szukałem czegoś, czego mi brakowało do zamknięcia cyklu danego autora. Dużo też zależało od budżetu, który akurat miałem. Pamiętam, że przed laty był do kupienia obraz Wojciecha Fangora. Kosztował 35 tys. zł. To absolutnie nic w porównaniu z dzisiejszymi cenami. W dodatku obraz mi się nawet podobał, ale kompletnie mnie nie interesował, bo w tamtym okresie fascynowała mnie wyłącznie fotografia Zbigniewa Rytki.
Wartość inwestycyjna fotografii nie miała dla pana znaczenia?
Początkowo chyba zupełnie nie. Później, jak już w Polsce ruszyły pierwsze aukcje fotografii, tworzyły się zalążki rynku, zacząłem sprawdzać ceny. Zainteresowanie fotografią kolekcjonerską zaprowadziło mnie zresztą na studia doktoranckie, na Wydział Sztuki Mediów w warszawskiej ASP. Ideą studiów było napisanie poradnika dla kolekcjonerów fotografii – na co zwracać uwagę, żeby bezpiecznie zainwestować pieniądze w fotografię, bo zdjęcia są powielane prz … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS