W Piernikarce nigdy nie mieszkało więcej niż kilkadziesiąt osób. Elektrownia nie wysyła do nikogo rachunków, bo tu nie ma prądu. Nikt też nie płaci za wodę, bo za kran starcza studnia. Nie ma też oczywiście linii telefonicznej, kościoła, sklepu, poczty ani policji. Wszystko wygląda jak sto lat temu, gdy zamieszkali tu pierwsi osadnicy. Nazwa tego miejsca pochodzi od domu, w którym wypiekano pierniki. Jednak to było jeszcze w XIX w. i nie został po nim nawet ślad…
Warto wybrać się tam na spacer, a na zachętę przypominamy tekst, który ukazał się na naszych łamach w 2003 roku pod tytułem „Pustelnik z Piernikarki”. Niestety bohatera tego tekstu w Piernikarce już nie spotkacie. Dom, w którym odwiedziliśmy go przed laty, jest przeznaczony do rozbiórki.
Tak wygląda dziś dom ‘Pustelnika z Piernikarki’ Wojciech Todur
„Włodzimierz Kiwior dowiedział się o tragedii z 11 września po tygodniu. – W radiu wyczerpały się baterie – tłumaczy. Jeśli myślicie, że Kiwior mieszka głęboko w bieszczadzkich lasach, mylicie się…
Sześć domów zagubionych w środku lasu. O ich istnieniu wie niewielu – rodziny, ich znajomi i zagubieni rowerzyści. Piernikarki nie ma na turystycznych mapach, bo nie prowadzi do niej żadna droga. Elektrownia nie wysyła do nikogo rachunków, bo tu nie ma prądu. Nikt też nie płaci za wodę, bo za kran starcza studnia. Nie ma też oczywiście linii telefonicznej, kościoła, sklepu, poczty ani policji. Wszystko wygląda jak sto lat temu, gdy zamieszkali tu pierwsi osadnicy. Nazwa tego miejsca pochodzi od domu, w którym wypiekano pierniki. Jednak to było jeszcze w XIX w. i nie został po nim nawet ślad.
Jak rydze obrodzą, zima jest sroga
W Piernikarce nigdy nie mieszkało więcej niż kilkadziesiąt osób. Teraz tylko jedna w jednej chałupie. Reszta domów stoi pusta. Mówią o nim pustelnik albo znachor.
53-letni Włodzimierz Kiwior przyjmuje mnie na ganku. Drewniana chałupa stoi chyba tylko dzięki temu, że jest obita grubą czarną papą. Wokół wejścia pnie się zielona winorośl. Obok stoją trzy miski – jedna do mycia, druga do płukania, trzecia do golenia. Kiwior proponuje herbatę. – Woda z głębinowej studni, ale trzeba przegotować, bo jakieś cholery bakterie w niej siedzą – mówi.
Dom, w którym teraz mieszka, postawił w 1903 r. jego dziadek, pracownik we dworze hrabiego Popielewskiego. Tu przyszli na świat jego rodzice i on. W środku są dwie izby. Drewniany sufit sprawia solidne wrażenie, ale jest tak nisko, że wydaje się, że zaraz spadnie na głowę. Pod ścianami stoją łóżka, na środku stolik, na nim nadpalona biała świeczka.
Za kuchnię służy przedpokój, w którego rogu stoi stary piec. Pan Włodzimierz od dawna w nim nie pali, służy mu jako mebel. Wodę gotuje na kuchence gazowej. – To jedyny luksus, jaki tu mam – uśmiecha się szeroko.
W Piernikarce mieszkał do ósmego roku życia. Potem, gdy ojciec dostał pracę w cementowni w Szczakowej, dom stał pusty. – Z dzieciństwa najlepiej pamiętam zimy. Wie pan, tu jak rydze obrodzą, zima jest zawsze sroga. Śniegi czasami były takie, że i po pas. Do szkoły miałem pięć kilometrów w jedną stronę. Wracałem, jak już było ciemno. Lekcje odrabiałem przy lampie naftowej – wspomina.
Droga do Piernikarki z Maczek Starych Wojciech Todur
Teraz pan Włodzimierz woli używać świeczek. – Nafta droga, a pali się szybko. Świeczki są dużo tańsze. Zapalę sobie pięć naraz i zapominam, że nie mam prądu – mówi.
Kiwior wrócił do Piernikarki na stałe osiem lat temu. Utrzymuje się z górniczej emerytury. – Rozeszliśmy się z żoną, a przecież mieszkać gdzieś trzeba. Pomyślałem, czemu nie w Piernikarce? Spokój, cisza, czyste powietrze. Czego mi więcej potrzeba – rozkłada ręce.
Zamieszkał w środku lasu. – Na początku to nawet ptaki tu nie zaglądały. Było cicho jak na cmentarzu. Zacząłem rzucać resztki chleba na dach, wieszać słoninę dla sikorek i w końcu zrobiło się gwarno – dodaje.
Teraz nieproszonych gości ma aż nadto. W zimie wokół domu na śniegu widać ślady dzików, saren, zajęcy. Cały rok po przydomowych zakamarkach buszuje kuna.
Jakby co, maczetą łeb utnę
Kiwiorowi nie doskwiera samotność. Źle czuje się tylko w listopadzie. – Dzień wtedy taki krótki, wokół szaro – aż krzywi się na wspomnienie.
Od ośmiu lat jego jedynym obowiązkiem jest rąbanie drzewa. – Jestem w tym mistrzem – uśmiecha się szeroko. – W zimie spalam i siedem wiaderek dziennie. Dobrze, że las taki duży.
Pan Włodzimierz je wyłącznie wysokokaloryczne potrawy. Na śniadanie zjadł cztery jajka, na każdą połówkę położył grubą kostkę masła. – Unikam pieczywa i potraw mącznych. Jak mam ochotę na coś naprawdę dobrego, robię potrawkę z grzybów i ryżu. To moje popisowe danie – podkreśla.
Kiwior twierdzi, że czuje się w Piernikarce bezpiecznie. – Mam maczetę. Jakby co, to łeb utnę. Raz dwoma samochodami przyjechały tu draby. Zaczęli pić, hałasować. Wyskoczyłem na drogę, krzyknąłem i uciekli – mówi.
Chodzi spać i wstaje, o której chce. Wieczorami czyta Pismo Święte. Ma małe radio na baterie, ale słucha go rzadko.
O terrorystycznym ataku na Amerykę z 11 września dowiedział się po tygodniu. – W radiu wyczerpały się baterie, do sklepu nie jeździłem, bo mi nie było trzeba. Gdy wreszcie pojechałem do miasta, dowiedziałem się, że wydarzyła się taka tragedia. Ja tu żyję w innym świecie – przyznaje.
Czasami ktoś postawi wódkę
Pan Włodzimierz ma pasję – zajmuje się masażem leczniczym. Przed dwoma laty do płotu przybił starą deskę, na której przymocował szyld: „Masaże, akupresura”. – Żeby znajomi znajomych wiedzieli, jak do mnie trafić – tłumaczy.
Gdy pracował w wytwórni makaronów, rozbolał go kręgosłup. Stróż, który pilnował zakładu, zaproponował mu masaż. Po kilku zabiegach poczuł się jak nowo narodzony. Wtedy postanowił, że sam będzie leczył. W księgarni za 300 tys. starych złotych kupił książkę doktor Jadwigi Górnickiej „Apteka natury – ziołolecznictwo, akupresura, masaż shiatsu”. Pojechał w góry i w miesiąc opanował teorię. Masaż trenował na znajomych. – Robili mnie w konia. Wymyślali choroby. Mówili, że ich boli, a nie bolało – wspomina.
Kolega na tokarce wytoczył mu z twardego dębowego drewna przyrządy do masażu. Szpikulec zakrzywiony niczym pazur krogulca służy do podrażnienia receptorów, dwie pałeczki – do masowania.
Pierwszym sukcesem Kiwiora było wyleczenie pani Teresy z Jaworzna. – Masowałem ją sześć tygodni. Miała chore nerki. Gdy po wszystkim poszła do lekarza, ten nie mógł się nadziwić, że pozbyła się choroby – wspomina. – Leczę głównie znajomych i kolegów znajomych. Tak dla satysfakcji. Czasem ktoś postawi wódkę, przyniesie coś na grilla. Ot tak, po ludzku. Trzeba sobie pomagać – podkreśla.
Pięć kilometrów żółtym szlakiem
Na koniec zagadka: gdzie leży Piernikarka? W Bieszczadach? Nie! Gdzieś na Mazurach? Też pudło. Dużo bliżej. Każdy bez trudu dotrze tam w sobotnie popołudnie. W centrum Sosnowca wystarczy wsiąść w autobus 622 i pojechać w kierunku Maczek Starych. Dalej trzeba iść pieszo, pięć kilometrów żółtym szlakiem. Można też trafić do Piernikarki od strony Sławkowa, a właściwie od Burek, gdzie dojeżdża minibus linii 949. Stamtąd jest jeszcze bliżej. To tylko niecałe dwa kilometry.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS