A A+ A++

W Polsce po kilku dniach rewolucyjnych wszyscy czekamy, co z tego będzie dalej. W Stanach Zjednoczonych odbyły się wybory prezydenckie, które – w chwili, gdy to piszę – prawie już wygrał Joe Biden, ale wszyscy czekają, kiedy (i czy na pewno) słowo „prawie” będzie można wykreślić. Zaś świat czeka na moment, gdy w związku z zarazą po raz drugi w tym roku zostanie odwołany. I w tym oczekiwaniu przeszedł w stan dziwacznego zawieszenia.

Czytaj też: Lockdown coraz bliżej? „Obawiam się, że w obecnej sytuacji może przynieść odwrotny skutek”

Pamiętacie jeszcze te złote, radosne czasy z początków pandemii? Większość z nas uważała wtedy, że to kolejny medialny bulszit w stylu choroby wściekłych królików czy oślej grypy. Zaś dyżurne, ironicznie stawiane pytanie brzmiało: „Czy znasz kogoś, kto rzeczywiście zachorował na COVID?”. W tamtych szczęśliwych dniach prawie nikt nie znał nikogo zakażonego. Dziś pytanie jest bezprzedmiotowe, bo każdy ma w swim otoczeniu kogoś z COVIDEM-19. Coraz częściej – samego siebie. Owszem, koronasceptycy nadal istnieją, ale jest to – pomijając ludzi na kompletnym odlocie – życzeniowy i w pewnym stopniu psychologicznie zrozumiały. Mniej zrozumiały w przypadku wiecznych dzieciaków, dla których pandemia sprowadza się do listy złośliwych zakazów, za sprawą których nie można pójść na mecz ani napić się z kolegami piwa. Bardziej zrozumiały jest wirusowy negacjonizm u ludzi wściekłych na pandemię, bo bardziej wystraszonych skutkami ekonomicznymi kolejnych obostrzeń niź perspektywą rozchorowania się. Niestety zła wiadomość jest taka, że jedno nie wyklucza drugiego: można i stracić pracę i trafić pod respirator. Albo i umrzeć, jeśli w promieniu najbliższych stu kilometrów żadnego respiratora nie ma.

Jeden, śpiewający a i książki piszący kolega, spytał ostatnio w mediach społecznościowych, czy się boimy, a jeśli tak, to czego najbardziej. Nie odpowiedziałem, bo wbrew pozorom to dla mnie trudne pytanie. To znaczy: oczywiście, że się boję, ale nie potrafię dokładnie określić – czego. Bo wciąż nie tego, że się zarażę i umrę. Tak, za sprawą wieku, jestem w grupie podwyższonego ryzyka, ale z drugiej strony jestem mocno odporny na złowrogą działalność rozmaitych, niewidzialnych stworzonek. Zaś jeśli w coś wierzę, to najbardziej – w rachunek prawdopodobieństwa. A on podpowiada mi, że wirus mnie nie dorwie, bo stwarzam mu ku temu wyjątkowo mało okazji.

Czytaj też: „W tym skandalicznie zarządzanym państwie leczyć ludzi jest nam tym bardziej ciężko”

Nie to, że potrafię sobie narzucić jakąś szczególną dyscyplinę. Po prostu taki już jestem. Jakby stworzony na czasy pandemii, która z moich wad i defektów uczyniła społeczną normę, ba – nawet cnotę. Nie można spotykać się z ludźmi? Tym lepiej: to dla mnie wymyślono social media, które przy całej swej powierzchowności już wcześniej stały się moją protezą niemal nieistniejącego, od lat „prawdziwego” życia towarzyskiego. Nie zaleca się wychodzenia z domu? Ok, to w domu pracuję i często albo nie mam ochoty z niego wyjść, albo wręcz perspektywa wyjścia wywołuje we mnie stany lękowe. Owszem, trochę szkoda, że nie ma w tym domu dzieci ani wnuków, ale gra się tymi kartami, które rozdał los. Mnie dał na ten czas żonę, gromadkę kotów i seriale na Netfliksie – może i szlema z tym się nie ugra, ale przy dobrej rozgrywce można jakoś wyjść na swoje. Zwłaszcza mając w pamięci dziesiątki spraw do pilnego załatwienia, które można olać, bo na skutek zarazy załatwić się ich nie da i nawet próbować nie wolno.

Mówiąc wprost: pandemia, wraz ze swymi lockdownami, to święto dla socjopaty, który przez chwilę może się poczuć normalnym członkiem swojej społeczności. Normalnym? Mało powiedziane – wręcz wzorowym. I chyba właśnie tu tkwi ta pułapka, której boję się najbardziej. Bo przecież w czasach przedpandemicznych ze swoimi wadami charakterologicznymi i defektami psychiki walczyłem, często nawet dość skutecznie. Teraz zaś pielęgnuję je w poczuciu wzorowo wykonywanego obywatelskiego obowiązku.

Co będzie, gdy pandemia się skończy? Inni wrócą do normalnego życia, a ja zostanę z tym lockdownem jak Himilsbach z angielskim? Słabe to, choć wielce możliwe.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułCzechy zamykają granice dla Polaków. Od poniedziałku zakaz wjazdu
Następny artykułPotrójne weekendy w F2 i F3