A A+ A++

„Już są. Wiozą je na otwartym dwukołowym wozie od strony zamku, Fru Olufsdatter i Kirsten [Sørensdatter]. Stoją zwrócone do siebie plecami. W ręce strażnika płonie pochodnia – iskra, od której zapłonie stos. Gdy jadą poprzez tłum, lud wylewa na nie wiadra z fekaliami, pluje i krzyczy, lecz odgłosy te nie są już przepełnione rozradowaniem jak wcześniej, przed odczytaniem wyroku. Teraz kryje się w nich gniew – czysty i gwałtowny – ścigający je aż na stos. (…) Stawiają je wysoko na wąskich deskach. Fru kuleje, więc przywiązują ją do pala sznurem w pasie. Wisi na nim zgięta wpół. Kirsten stoi na prostych nogach. Rozgląda się po tłumie, gdy strażnicy znoszą jeszcze więcej bierwion i podpałki, by zamknąć szczelinę, przez którą weszły na stos. (…) Nagle od strony wozu zbliża się pochodnia. Nikt nie prosi ich o ostatnie słowo, pastor Kurtsson się za nie nie modli. Pochodnia nie gaśnie ze wstydu. Podkładają ją u podstawy pala, a biały wąż płomieni pełznie po podpałce, liże większe bierwiona i wybucha wielkim płomieniem”.

Tak jedną z egzekucji niewinnych kobiet opisała Kiran Millwood Hargrave w swojej najnowszej, poruszającej książce „Kobiety z Vardø”. Na kilkuset stronach znajdziemy wiele podobnych szczegółów. Kiedy brytyjska pisarka pisała te słowa, miała nadzieję, że jej powieść na nowo sprowokuje dyskusję o niewinnych ofiarach kościelnej krucjaty.

W Danii i Norwegii, gdzie apogeum procesów o czary odnotowano w XVII wieku, polemiki i gorące dyskusje trwają wśród historyków od lat, a organizacje pozarządowe głośno domagają się upamiętnienia zamordowanych. W powszechnej opinii Europejczyków to Skandynawia była siedliskiem zła trawiącego cały kontynent. Ofiarą tej diabolicznej nagonki padło małe norweskie miasteczko Vardø. Z wielu względów nadawało się do tego znakomicie.

Czytaj też: Stosy, tortury i gwałty. Krwawa historia polowań na czarownice

Stłumione charaktery

Vardø przez wieki uznawane było za Ultima Thule, czyli kraniec znanego świata. Leży na wyspie Vardøya na północnych obrzeżach Norwegii. Na początku XVII mieszkała tam niespełna setka osadników.

24 grudnia 1617 roku wyspę nawiedził sztorm. Burza była straszliwa i „nie z tego świata”, co w ustach ludzi Dalekiej Północy, przyzwyczajonych do surowych zim i grymaśnego polarnego morza, znaczyło bardzo wiele. Jednak nikt nie przypuszczał, że przypieczętuje ona los mieszkańców na całe dziesięciolecia.

Pech chciał, że akurat tamtego wigilijnego dnia na połów wybrało się większość mężczyzn z Vardø. Zginęli wszyscy, ponad czterdzieści osób. Z dnia na dzień kobiety zostały pozbawione ojców, mężów i braci, którzy się nimi opiekowali. W szybkim czasie musiały stanąć na własne nogi, organizując nową feministyczną społeczność. Podejmowały decyzje należące do mężczyzn, przejmując większość ich obowiązków: wypasały renifery, oprawiały skóry, naprawiały butwiejące od wilgoci domostwa, rozplątywały sieci. I wyprawiały się na morze, by połowem zapewnić sobie pożywienie.

Mieszkańcy sąsiednich osad, rządzonych w typowo patriarchalnym stylu, szybko zaczęli patrzeć na tę emancypację nieprzychylnym okiem. Sprawne zarządzanie miasteczkiem kłuło w oczy, a tragiczny wigilijny sztorm wzbudzał podejrzenia.

Nie wiadomo, kiedy pojawiła się hipoteza, że burza mogła mieć nadnaturalny charakter, a od tego był już tylko krok do podejrzenia o czary. W celu zbadania niepokojących pogłosek wiosną 1619 r. wysłano do Vardø Szkota Johna Cunninghama, którego król ustanowił gubernatorem hrabstwa Finnmark. Ręczył za niego sam Jakub VI, władca Szkocji, mający obsesję na punkcie demonów i opętań. Nowy urzędnik służył wcześniej w duńskiej armii, osiągając sporo sukcesów. Jego rządy w Vardø zapamiętano na długo.

Cunningham przeprowadził pięćdziesiąt dwa procesy o czary, które doprowadziły do śmierci 77 kobiet. – Największym i najczęściej jedynym ich grzechem było posiadanie własnego zdania i silnego charakteru – twierdzi Kiran Millwood Hargrave. Nie bez znaczenia był w tym wszystkim kontekst polityczny.

Od 1523 roku Dania i Norwegia stanowiły zunifikowane królestwo. Za rządów Chrystiana IV (1588-1648), nadgorliwego chrześcijanina, twardą ręką rozprawiano się z wszelkimi przejawami pogaństwa. Najczęstszym celem ataków była rdzenna ludność Saamów, zamieszkująca północe tereny Skandynawii. Reszta świata zna ich jako Lapończyków, w miejscowych dialektach nazwa ta ma jednak pejoratywny charakter i używa się jej wyłącznie w obraźliwej intencji.

Saamowie od zawsze prowadzili koczowniczy tryb życia, zajmując się wypasaniem reniferów. Mieli własny język i kulturę, różniącą się znacznie od duńskiej czy norweskiej. Jeśli w wiosce był jakiś szaman, niemal zawsze był nim Saam. W Norwegii te dwa światy przez długi czas żyły w harmonii, przenikając się na co dzień. Chrześcijańscy rybacy przed wypłynięciem w rejs chętnie chodzili do Saamów, by pytać ich o pogodę. Symbioza została jednak nagle przerwana, co wiązało się z budowaniem silnej pozycji władzy królewskiej.

Młot na czarownice

W chrześcijańskiej Europie władza musiała mieć silne poparcie Kościoła. W tym samym roku, w którym w Vardø miał miejsce potworny sztorm, wszedł w życie królewski edykt, który zakazał tradycyjnych praktyk szamańskich. Była to ustawa o magii i czarach. Śpiew Saamów zaczął być uznawany za twór diabła, a im samym przypięto łatkę pogan, mających konszachty z siłami nieczystymi.

Zbyt pewne siebie mieszkanki Vardø zaczęto przesłuchiwać, by wymusić zeznania, że rzucały uroki i czary. Cunningham posłużył się sprawdzonymi w Europie metodami, znanymi z księgi „Malleus Maleficarum” (Młot na czarownice). W 1486 r. traktat, będący swoistym podręcznikiem dla łowców czarownic, spisali dominikańscy inkwizytorzy, Heinrich Kramer i Jakob Sprenger. Przez ponad dwieście lat korzystali z zawartych w książce rad, jak torturować czarownice, by przyznały się do konszachtów z diabłem. Nie inaczej było w przypadku kobiet z Vardø. I choć oficjalnie tortury były w Norwegii zakazane (przynajmniej do czasu wyznania winy), nikt specjalnie się tym nie przejmował.

Pierwszym sprawdzianem była tzw. próba wody. Kobietę rozbierano do naga, następnie wiązano jej ręce i nogi, by w takiej pozycji wrzucić do lodowatej morskiej wody. Wiara w niezwykłą właściwość wody, która miała wypychać na powierzchnię wszystko, co złe i nieczyste, była bardzo silnie zakorzeniona wśród przesłuchujących katów. Jeśli oskarżone nie tonęły, znaczyło to tyle, że były czarownicami. Problem polegał na tym, że ze względu na specyficzne wiązanie i wyporność ludzkiego ciała do utonięć świadczących o niewinności dochodziło rzadko. Walka o haust powietrza i utrzymywanie się na powierzchni były jedynie potwierdzeniem winy i przepustką do bardziej wymyślnych tortur. Nim doszło do pierwszego procesu kobiet z Vardø w 1621 r., oskarżone były przypalane i maltretowane.

Jak czytamy w książce „Witchcraft Trials in Finnmark and Northern Norway” autorstwa prof. Liv Helene Willumsen, kaci używali do przesłuchań madejowego łoża, rozgrzanych do czerwoności obcęgów oraz wylewali oskarżonym wrzącą siarkę na klatkę piersiową. Cunningham nie miał wątpliwości, że to czarownice z Vardø zabiły swoich mężów, sprowadzając na nich sztorm, by w spokoju oddawać się rozpuście. Rozzuchwalił się tak bardzo, że w ciągu ponad dwudziestu lat sterroryzował cały Finnmark, gdzie procesy organizowano do końca XVII wieku. Stosy płonęły jeden po drugim.

Z protokołów przesłuchań zachowanych w Regionalnym Archiwum Miejskim w Tromsř możemy dowiedzieć się, że sabaty czarownic odbywały się na wzgórzu Domen, kilka kilometrów od Vardø. Uczestnicy spotkań przybierali formy zwierząt, a także spożywali alkohol i spółkowali z diabłem. Miały się tam spotykać nie tylko kobiety z Vardø, ale i okolicznych miasteczek: Vadsø, Ekkerøy i Kibergu.

Co ciekawe, pod wzgórzem miało znajdować się ponoć zejście do piekła. W procesie z 1663 r. oskarżona o czary 12-letnia Maren Olsdatter zeznała, że osobiście zabrał ją tam szatan i pokazał jezioro pełne unoszących się ludzi, którzy zawodzili z bólu.

Panika wywołana procesami podążała utartym na całym świecie tropem. Osoba torturowana przyznawała się niemal do wszystkiego, nawet najbardziej absurdalnych oskarżeń, konsekwentnie wskazując na innych.

Mari Jørgensdatter zeznała, że potrafiła przemieniać się w lisa. Maren Dass potwierdziła umiejętność przybierania postaci czarnej łabędzicy i rzucenia klątwy na łódź swojego sąsiada, powodując jej zatonięcie i śmierć załogi. Lisebet Nilsdatter brała udział w spotkaniach czarownic pod postacią kota lub kozy. Solve Nilsdatter otrzymała moc czarów po zjedzeniu ryb i wypiciu piwa. Synnřve Olsdatter nauczyła się czarów od kucharki pracującej w Vardøhus, a swoją moc otrzymała po zjedzeniu chleba z masłem, rzucając urok na statek Andersa Hessa. Z kolei Nils Rastesen spłonął, bo uczył kamienie mówić. Jedno oskarżenie pociągało za sobą kolejne. Vardø to blisko setka historii o tym, jak po torturach oskarżeni woleli paktować z diabłem niż z okrutnymi wysłannikami Boga na ziemi.

Zapomniana karta

Szczyt procesów o czary przypadł na lata 1621, 1652-1653 i 1662-1663. Większość odbywała się w twierdzy Vardřhus, najbardziej wysuniętej na północ budowli obronnej na świecie. Przed sądem postawiono łącznie 135 osób, z czego na śmierć przez spalenie skazano 91. Wśród oskarżonych mężczyzn tylko jeden był Norwegiem, pozostali należeli do społeczności Saamów.

Jak tłumaczy prof. Liv Helene Wallumsen, w XVII w. populacja Finnmarku nie przekraczała 3 tys. osób, co stanowiło 0,8 proc. całej ludności Norwegii. Mimo to, 16 proc. wszystkich procesów o czary miało miejsce właśnie tutaj, wykonano aż 31 proc. wszystkich wyroków śmierci w kraju. Tymczasem w powszechnym odbiorze o procesach z Vardø mało kto słyszał. Bardziej medialne okazały się oskarżenia wśród mieszkańców amerykańskiego Salem, gdzie zginęło kilkanaście osób.

W ostatnich latach pojawiła się oryginalna hipoteza, jakoby za wiele procesów o czary, także te w Vardø, odpowiedzialny był grzyb Claviceps purpurea, który ma tę właściwość, że powoduje halucynacje, a w poważniejszym stadium drgawki i martwice tkanek (szczególnie kończyn). Kiedy prof. Liv Helene Wallumsen przyjrzała się uważniej procesom z tamtych czasów, wcale nie wyklucza możliwości zbiorowego zatrucia, tym bardziej że Claviceps purpurea potrafi zagnieżdżać i rozwijać się np. w ziarnach zbóż.

Płonące stosy w Vardø nie stanowią chlubnej karty w dziejach Norwegii – jakby nie patrzeć kraju szczycącego się wolnością i poszanowaniem praw człowieka – dlatego od kilkunastu trwa walka o upamiętnienie tamtych wydarzeń.

Jednym z największych sukcesów jest wybudowanie w Vardø Steilneset Memorial – miejsca pamięci oddającego hołd ofiarom XVII-wiecznych prześladowań. Pomnik i artystyczną instalację zaprojektowane przez parę światowej sławy artystów, architekta Petera Zumthora i rzeźbiarkę Louise Bourgeois, w 2011 r. uroczyście otworzyła królowa Sonja. Jednym z najbardziej widowiskowych aspektów tego miejsca jest wiecznie płonące krzesło, a także przedstawienie historii każdej z 91 ofiar procesów o czary.

“Kobiety z Vardø”, Kiran Millwood Hargrave, tłum.Jędrzej Polak, Znak

Zobacz też: Kuszą, zniewalają, mogą opętać. Z demonami nie ma żartów. Jest przed demonami coraz większy strach. Coraz większa jest też armia egzorcystów

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPięć organizacji religijnych ukarano maksymalnymi grzywnami. Jak wygląda życie w nowojorskich czerwonych strefach?
Następny artykuł„Zależało nam na zamknięciu tej sprawy raz na zawsze”. Jak frankowicze walczą z bankami