Od dziś w księgarniach kolejna nowość Wydawnictwa Marginesy. „Prosta sprawa” Wojciecha Chmielarza to powieść, która powstawała w odcinkach, tworzona była tu i teraz, ku pokrzepieniu serc czytelników podczas lockdownu i dostępna była za darmo dla każdego.
ALEKSANDRA I. KAPINOS: Jak Pan się czuje z tym, że czytelnicy mogli zobaczyć Pana zupełnie sauté? Gotowa książka jest po korekcie, redakcji. Publikując na gorąco, trudno uniknąć choćby literówek. Nie każdy zdecydowałby się na taki krok.
WOJCIECH CHMIELARZ: Normalnie bym tego oczywiście nie zrobił. Ale wtedy ja się absolutnie tego nie bałem. To była zupełnie inna sytuacja niż zazwyczaj. Wszystko się działo szybko, na gorąco. I zdawałem sobie sprawę, że jeśli faktycznie chcę wypuszczać odcinek dzień w dzień, to nie dam rady wysyłać je do profesjonalnej korekty i redakcji przed publikacją, bo po prostu nie utrzymałbym tego tempa. Zresztą, chyba mi nawet nie przeszła przez głowa taka myśl, że w ten sposób się odsłaniam. Okoliczności były, jakie były. Uważałem, że to pewna zabaw literacka. Ostrzegłem nawet, że istnieje prawdopodobieństwo, że ja tej książki nie ukończę, bo nie będę miał pomysłów, jak to zrobić.
A okoliczności faktycznie nie należały do przyjemnych.
„Prostą sprawę” zacząłem pisać mniej więcej w połowie marca, tuż po decyzji o lockdownie, i wspominam ten okres bardzo źle. Miałem poczucie, że wszyscy nie wiemy tak naprawdę, co się wydarzy, że wszyscy się tego boimy. To był ten moment, kiedy ze sklepów zaczęły znikać mydła, papier toaletowy, a potem makarony, ryże itd. Przez długi czas myślałem, że jestem na to odporny, na takie ataki paniki, ale w pewnym momencie sam poszedłem do sklepu i zacząłem robić zapasy na wszelki wypadek.
To skąd wtedy właśnie pomysł na napisanie powieści?
Przez lata czułem, że mam bardzo duże wsparcie jako autor w swoich czytelnikach, i dlatego, że się odzywają do mnie na Facebooku, i dlatego, że kupują moje książki, i że proszą biblioteki, żeby mnie zapraszały na spotkania. Pomyślałem, że teraz jest czas, by się odwdzięczyć. Stwierdziłem, że spróbuję napisać im powieść w odcinkach. Wybrałem tę formę z myślą, że fajnie byłoby tym moim czytelnikom dać coś, dzięki czemu codziennie przez kwadrans zapomną o tym, co się dzieje za oknem i będą mogli skupić się na jakiejś fajnej historyjce. I to się udało. W akcję szybko włączyła się Audioteka i powieść była dzięki temu dostępna też w formie audio – oczywiście to wszystko za darmo.
Do pisania powieści trzeba zazwyczaj długo przygotowywać się, natomiast okładka „Prostej sprawy” głosi, że wystarczyło Panu jedno zdanie. Naprawdę wiedział Pan tylko tyle, że napisze historię, w której główny bohater przyjeżdża do miasteczka, zabija wszystkich złych i wyjeżdża?
Generalnie tak. Choć muszę przyznać, że od dłuższego czasu chodził mi po głowie pomysł na powieść sensacyjną, która miałaby się dziać właśnie w tamtych rejonach jeleniogórskich, w kotlinie jeleniogórskiej. Miałem w głowie dwie sceny. Tę, którą znajdziemy na początku powieści, gdy bohater przyjeżdża do domu swojego przyjaciela, żeby go odwiedzić. Zastaje jednak tylko puste, zdewastowane mieszkanie. I drugą – scenę warszawską – rozmowę z Czarnym. I to były te dwie sceny, które miałem w głowie, kiedy przystępowałem do pisania powieści. I do tego garść luźnych pomysłów. Ale też miałem bardzo duży głód napisania czegoś takiego. Moje trzy ostatnie książki, czyli „Żmijowisko”, „Rana” i „Wyrwa”, to thrillery psychologiczne, które – szczególnie w przypadku „Rany” – sporo mnie kosztowały pod kątem emocji twórczej, wysiłku psychicznego i czułem, że muszę od tego odpocząć. I miałem ogromną ochotę i poczucie, że w tym momencie muszę napisać powieść, w której nie będzie psychologii postaci, po prostu będzie sama akcja. Będą biegać, strzelać, bić się. Strasznie tego potrzebowałem. Więc w marcu, gdy pojawiła się myśl, żeby coś napisać, to od razu wiedziałem, że to musi być to – taka prosta, trochę westernowa historia.
Główny bohater to taki kowboj, który w okolicach Jeleniej Góry znajduje swoją prerię. Ale niewiele więcej można o nim powiedzieć. Jest niewiadomą, elektryzuje i wciąga do świata Pana powieści.
Jest mocno osadzony w archetypie postaci odkrywanych w westernach – zwłaszcza bezimiennego kowboja jak z filmów Sergio Leone. Przyjeżdża jakiś facet i robi porządek. Oczywiście ogromną inspiracją tutaj były powieści Lee Childa – też ten bohater do tego nawiązuje. Zresztą to widać, jak ta powieść się zmieniała. Bo początek jest taki właśnie mocno leechildowski. Potem chyba odnajduję swój język i swój nastrój. Natomiast to, że bohater nie ma imienia albo to, że jest taką zagadką, to nie jest jakiś wyrafinowany zabieg literacki, ale skutek tego, że ja naprawdę nie wiedziałem, kim on jest i skąd się wziął! I do końca pisania powieści nie wymyśliłem mu żadnego fajnego imienia – dlatego ten główny bohater jest bezimienny. Po prostu żadne odpowiednie imię dla takiej postaci nie przychodziło mi do głowy – a to musi być mocne imię, które jest jak cios pięścią. Inny przykład – w powieści cały czas jest sugestia, że bezimienny ma jakąś straszną tajemnicę z przeszłości – ja dopiero teraz wymyśliłem, co to jest. Trzy miesiące po skończeniu tej książki! Więc to są uroki pisania powieści na gorąco, bez planu.
Czy my, czytelnicy, dowiemy się kiedyś czegoś więcej na temat bezimiennego?
Mam nadzieję, że tak. Sam dobrze bawiłem się, pisząc tę powieść. To był taki czysty pisarski fun, co zresztą w tej książce widać. Tam jest przygoda za przygodą, bijatyka za bijatyką. Strasznie mi się to fajnie pisało. I chciałbym do tej postaci wrócić. Ale kiedy to będzie, nie wiem. Mam takie marzenie, żeby tak raz na dwa lata coś o tym bohaterze napisać. Ale zobaczymy, jak się życie potoczy.
Pomysły Pan już ma, teraz tylko czas i coś, co można by nazwać weną. A co z tą weną w przypadku „Prostej sprawy”? Publikował Pan fragmenty tej powieści codziennie, pisał Pan na bieżąco. Miał Pan myśli: „Muszę… Znowu… a nie mam dzisiaj pomysłu”?
Czułem taki moment oczywiście. To było mniej więcej w połowie książki, kiedy taka początkowa wena – co jest dość dobrą nazwą akurat – skończyła się. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Miałem jakieś rozpoczęte wątki, ale nie wiedziałem, co by tam miało się wydarzyć, żeby cała historia miała sens. Tylko że wiedziałem – co było w tej sytuacji najgorsze – że moi czytelnicy czekają na ciąg dalszy. W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że ten projekt trochę przerósł początkowe założenia. Przestał być zabawą, ale stał się czymś, na co ludzie autentycznie czekają. I ja już nie mogę, co sugerowałem na początku, napisać: Słuchajcie, ja jednak pasuję. Musiałem doprowadzić to do końca. I to było przerażające. Takie poczucie, że porwałem się na coś, na co tak naprawdę nie mam pomysłu, a z drugiej strony, że ileś tam tysięcy osób na tę historię czeka. Więc trzeba było usiąść z długopisem i zacząć wymyślać dalej, o co tam w tej historii chodzi.
A czy jest coś, co dziś zrobiłby Pan inaczej? Czy żałuje Pan czegoś w związku z pisaniem „na żywo”?
Żałuję, że na początku byłem w gorącej wodzie kąpany, że po wymyśleniu całej tej inicjatywy nie dałem sobie dwóch lub trzech dni, żeby przysiąść i wymyślić tę historię od początku do końca. Są w tej historii wątki, które nie wybrzmiały do końca albo nie zagrały tak, jak mi się wydawało. Teraz trochę lepiej bym to sobie w głowie lepiej ułożył, gdybym mógł, ale z drugiej strony pojawia się pytanie, czy by to książce wyszło na dobre – jak się za dużo poprawia, to też nie jest dobrze.
Niech Pan nie będzie dla siebie taki surowy. Czytelnicy są zachwyceni. Podoba im się, że mimo iż książka powstawała na gorąco, to wątki były domknięte. Podoba im się też postać głównego bohatera. No i sceny walki. Mnie wyjątkowo zachwyciły te, które pojawiają się na początku książki. Kojarzą się ze skrzyżowaniem scenerii ze starego westernu ze scenami walki, które możemy zobaczyć u Tarantino. Te spowolnienia podczas bójek. To się genialnie czytało!
Tu otwiera się wątek tego, jak powinno się pisać sceny walki. I ja już mam plan, jak to zrobić przy kolejnych powieściach. I już nawet wiem, kogo poproszę – z takich prawdziwych zabijaków – o to, żebyśmy posiedzieli razem przez dwa albo trzy dni i każdą scenę będziemy odgrywali. Chciałbym to wszystko zobaczyć na żywo, spróbować się tego nauczyć.
Skoro jesteśmy przy skojarzeniach filmowo-literackich. Czytając „Prostą sprawę”, zwłaszcza w czasie lockdownu, ciężko było nie pomyśleć choć przez chwilę o samym procesie powstawania powieści w odcinkach. Między innymi Bolesław Prus pisywał przecież takie do gazet. A jakby tak dziś powrócić tego? Czy Pana zdaniem powieść w odcinkach mogłaby być częścią przyszłości literatury?
Wydaje mi się, że jednak powieści w odcinkach same w sobie nie, ale bardzo dużo dzieje się w obszarze słuchowisk i audiobooków. To też efekt polockdownowy. I ja również mam w tym swój udział. Z Jakubem Ćwiekiem kończymy właśnie pisać słuchowisko dla Audioteki. Taka forma serialu dźwiękowego może się u nas fajnie rozwinąć. Sama powieść w odcinkach w formie drukowanej mniej. Nawet u mnie to było dobrze widać. Przez dziesięć pierwszych odcinków olbrzymie zainteresowanie, a później nieco mniejsze. Ale ci czytelnicy nie zniknęli, tylko stali się słuchaczami – dołączyli do kilku tysięcy osób, które skorzystały z wersji audio mojej powieści w Audiotece. Zresztą taki jest teraz trend. Ciekawi mnie, jak to się rozwinie.
To może warto powtórzyć przygodę z powieścią w odcinkach?
W tej chwili myślę, że nie zrobiłbym tego znowu. Zabrakłoby efektu świeżości. Poza tym mnie nie ciągnie do takich rzeczy. Przynajmniej nie w tej chwili.
A jakie są pozytywne strony tworzenia i udostępniania książki tak tu i teraz?
Miałem poczucie wolności i lekkości pisania. Pisząc, zdawałem sobie sprawę, że my całą tę akcję bierzemy w pewien nawias – wynikający z okoliczności i z tego, że to jest pewna zabawa literacka. I że ta książka – wtedy, jak ją pisałem – nie będzie oceniana tak samo, jak moje inne książki, bo inne były warunki, w których powstawała. To dawało mi poczucie lekkości i uczucie, jakby mi ktoś ściągnął ciężar z ramion i mogłem się cieszyć i bawić pisaniem. A teraz znowu siedzę i się stresuję, jak ta książka zostanie odebrana.
Ma okładkę, stoi na półce – można recenzować.
No właśnie, a wtedy to był taki odpowiednik jam session. Spotyka się paru muzyków i po prostu grają, co im przyjdzie go głowy. Fajne to było.
Wywiad przeprowadziła Aleksandra I. Kapinos.
***
Książkę „Prosta sprawa” mogą Państwo zamówić pod tym adresem.
Materiał powstał przy współpracy z Wydawnictwem Marginesy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS