Filip II kazał stworzyć Wielką Armadę ze wszystkich okrętów i statków, jakie udało się zebrać wiosną 1588 r. w Hiszpanii, i wyprawić ją na Anglię z kilku powodów. Po pierwsze, nienawidził szerzącego się w Europie protestantyzmu; po drugie, Anglia wsparła protestanckich buntowników holenderskich; po trzecie, Anglicy stawali się konkurencją w handlu i podbojach zamorskich; po czwarte, piraci oraz korsarze angielscy napadali i rabowali hiszpańskie miasta na amerykańskim wybrzeżu oraz statki wiozące złoto i srebro z Nowego do Starego Świata. W tym ostatnim procederze wiodącą rolę odgrywał niejaki Francis Drake.
Pirat fregata i ofiara głuptak
Francis Drake zaczynał jako pirat, czyli bandyta, ale ponieważ podzielił się łupem z królową angielską, ta wzięła go pod swoją opiekę i nadała mu status korsarza. Był to – niezależnie od bandyckich skłonności – jeden z najlepszych żeglarzy wszech czasów. Za zgodą królowej jesienią 1577 r. zaczął łupić wybrzeża południowej Ameryki, potem przepłynął Cieśninę Magellana i w następnym roku napadł na Valparaiso (dziś w środkowych Chile). Potem pożeglował na północ i zaatakował Panamę, a w 1579 r. splądrował wybrzeża Hondurasu i Nikaragui, docierając aż do Kalifornii. Stamtąd poprzez wyspy Mikronezji i Melanezji dopłynął do Moluków. Wreszcie we wrześniu 1580 r. wrócił szczęśliwie z bogatym łupem do Anglii. W latach 1585–1586 wyprawił się na Karaiby, gdzie zdobył m.in. Cartagenę, a opuścił ją dopiero po zainkasowaniu 116 tys. dukatów. W 1587 r. Drake napadł na główny hiszpański port w Kadyksie i spalił tam liczne okręty. To była kropla, która przelała czarę goryczy Filipa II.
Dla oddania istoty usług, jakie świadczył Jej Królewskiej Mości Elżbiecie I, posłużymy się przykładem morskiego ptaka drapieżnego – fregaty wielkiej. Zmusza ona inne ptaki, a zwłaszcza – nomen omen – głuptaki, do oddania upolowanego wcześniej łupu. Proceder nazywa się naukowo kleptoparazytyzm, a wygląda tak: fregata z ogromną szybkością pikuje na głuptaka, wrzeszczy, dziobie go i bije skrzydłami, goni dopóty, dopóki ten nie wypluje trzymanej w dziobie ryby, którą napastnik z łatwością chwyta w locie i niesie do własnego gniazda.
Fregata jest czarnym ptaszyskiem o rozpiętości wąskich, ostro zakończonych skrzydeł przekraczającej 2 m, ale o wadze ciała poniżej 1 kg. Głuptak również należy do świetnych lotników, ale gdzie mu tam do fregaty. Waży ponad 4 kg, zaś rozpostarte skrzydła mierzą znacznie mniej niż 2 m. Trzeba pióra Ezopa bądź La Fontaine’a, aby porównać owe ptaki do okrętów wojennych i statków handlowych, z których te pierwsze są wąskie i bogato ożaglowane, a więc szybkie, zwrotne i skuteczne w ataku, a drugie – pękate i stabilne – zabierają znacznie więcej towaru (dajmy na to srebra i złota z Meksyku lub Peru), ale ani uciec przed napastnikiem nie potrafią, ani tym bardziej go pokonać.
Ptaki morskie z zasady – jak żaglowce – wykorzystują siłę wiatru, ale raczej nie po to, aby pędzić do przodu lub halsować, lecz aby unosić się w powietrzu. Czynią tak, gdyż wiatr uderza we wzburzone fale i tworzy prądy wstępujące. Na pustyni prądy owe występują dzięki różnicom temperatur różnych warstw powietrza, z czego korzystają sępy, natomiast fregaty – ale i głuptaki czy albatrosy – cieszą się z wiatru morskiego. Czyż i w tym nie są podobne do żeglarzy? Bez silnego wiatru zarówno żagle, jak i skrzydła są mało przydatne…
Dopaść hiszpańską karakę, karawelę bądź galeon, sterroryzować ich załogę, a jeśli się opiera, to ją zdrowo poturbować muszkietem i kordelasem, zabrać drogocenny towar z ładowni, a łup zatargać nad Tamizę – jak fregata do gniazda – tym trudnił się Francis Drake. Pirat, a potem korsarz, którego królowa angielska obdarzyła łaskami i nadała mu szlachectwo.
130 okrętów Mediny-Sidonii
Dowództwo Armady, nazwanej Wielką lub Niezwyciężoną, powierzono księciu Medinie-Sidonii, który jako głównodowodzący wojska, a zwłaszcza floty, nie dorównywał zmarłemu, wspaniałemu admirałowi, markizowi Santa Cruz. Śmierć markiza była pierwszym problemem, który później zadecydował o porażce Hiszpanii. Medina dostał pod komendę 8 tys. marynarzy na 130 jednostkach pływających, z których tylko 40 było wielkimi galeonami wojennymi. Resztę stanowiły galery – czyli okręty wiosłowo-żaglowe, dobre do walk z galerami Turków na Morzu Śródziemnym; gorsze na oceanie w starciu z żaglowcami Anglików – oraz statki handlowe do przewozu wojska.
Desantu na wybrzeżach Kentu miała bowiem dokonać niemal 20-tysięczna armia, w większości złożona z odnoszących zwycięstwa nad Holendrami żołnierzy księcia Parmy. Tyle tylko, że dopiero trzeba było ich zabrać z Flandrii, a z tym mogły wystąpić – i wystąpiły! – kłopoty. Kolejnych problemów nastręczały stare, trudne w obsłudze działa okrętowe (zresztą obsługiwane przez niedostatecznie wyćwiczonych kanonierów), przeważnie o małym kalibrze i zasięgu. Ufając przewadze żołnierzy znajdujących się na pokładach, Hiszpanie chcieli rozstrzygać bitwy przez abordaż, czyli wdarcie się na okręty wroga. Jednak Anglicy – kolejny kłopot! – byli na to przygotowani. Dysponowali jednostkami mniejszymi, ale za to zwrotnymi i szybszymi, a ponieważ byli na ogół lepszymi żeglarzami, potrafili wykorzystać owe atuty. Mieli też lepsze działa i kanonierów, co pozwalało im strzelać kilkakrotnie częściej od wroga!
Trzeba zaznaczyć, że rozpowszechnione mniemanie o przytłaczającej przewadze ilościowej floty hiszpańskiej nad angielską jest mitem. Anglicy, którymi dowodzili Charles Howard i Francis Drake, mieli niemal 200 jednostek. To prawda – były to na ogół niewielkie patrolowce przybrzeżne, ale to właśnie dawało im przewagę na wodach pełnych mielizn i płycizn w pobliżu portów, gdzie również miały niebawem toczyć się decydujące boje. Wprawa żeglarska załóg i doświadczenie oraz talent dowódców pozwoliły zaś w pełni wykorzystać moc największego sojusznika Anglików – wiatru.
W kanale La Manche
Niekorzystny wiatr przyniósł Hiszpanom złowrogą zapowiedź nieszczęść już w połowie maja, kiedy na dwa tygodnie zatrzymał całą flotę w porcie. Potem, wiejąc z północnego wschodu, hamował posuwanie się okrętów Sidonii do tego stopnia, że Hiszpanie musieli wyrzucać zepsutą żywność za burtę i ograniczyć racje żywnościowe rozgoryczonych z tego powodu marynarzy.
Kiedy Hiszpanie uzupełniali zaopatrzenie 19 czerwca w La Coruňi, nagle zerwał się gwałtowny południowo-zachodni wiatr, który zagnał 28 jednostek z 6 tys. żołnierzy i ciężkimi działami daleko na wschód. Długo trwał ich powrót.
Dopiero 21 lipca – kiedy zaczął się już trzeci miesiąc wyprawy! – powiał sprzyjający wiatr z południa. 25 lipca Armada wpłynęła z tym wiatrem na wody kanału La Manche. Mogła zgnieść Anglików w Plymouth, ale straciła tę okazję, tymczasem przeciwnicy wysłali 105 okrętów z tego portu na południe i – płynąc tak jak Hiszpanie z wiatrem na wschód – znaleźli się na ich prawym skrzydle.
31 lipca doszło do pierwszego kontaktu. Sidonia zgrupował największe galeony w środku, ale płynął dalej na wschód w dość luźnym szyku marszowym, zgodnie z rozkazem otrzymanym od króla: dotrzeć do Flandrii, zaokrętować żołnierzy księcia Parmy, dokonać desantu w hrabstwie Kent, pomaszerować na Londyn. Anglicy ostrzeliwali Hiszpanów bez skutku, bo z daleka, ale naraz potężny wybuch o niewyjaśnionej przyczynie posłał na dno potężny okręt „San Salvador”. Kolejny zły znak od początku wyprawy, ale nie ostatni, bo oto „Nuestra Seňora del Rosario” zderzyła się z innym hiszpańskim okrętem i została unieruchomiona. Drake tylko na to czekał: zajął jednostkę i zabrał z niej cały zapas złota.
Odtąd Armada płynęła w zwartej grupie o kształcie półksiężyca, a wielkie galery, które w mniejszym stopniu były uzależnione od kierunku wiatru, zapewniały ochronę bojowym żaglowcom. Wiatr chwilowo nie był korzystny. Medina-Sidonia wysłał kolejny szybki statek w kierunku Flandrii, ale nadal nie nawiązał kontaktu z wojskami hiszpańskimi na kontynencie.
2 sierpnia wiatr powiał znów od wschodu i hiszpańskie okręty zmusiły Anglików do dwugodzinnej walki w pobliżu Portland Bill. Hiszpanom nie udało się jednak dokonać abordażu, a Anglikom – wyrządzić wrogowi poważniejszych szkód. Podobnie było 4 sierpnia u wejścia do cieśniny Solent między wyspą Wight a angielskim wybrzeżem.
Sidonia zawinął 6 sierpnia do francuskiego Calais i tam – po uzgodnieniu tego wreszcie z księciem Parmy – czekał, aż wojska będą gotowe do rozpoczęcia desantu, który Wielka Armada miała ochraniać.
Bój pod Gravelines
Do desantu nigdy nie doszło, bowiem nocą z 7 na 8 sierpnia Anglicy zaatakowali, wysyłając przeciwko okrętom hiszpańskim osiem statków wypełnionych prochem i materiałami łatwopalnymi, które tuż przed atakiem podpalono. Gnane wiatrem brandery (Hiszpanie zdołali zatopić tylko dwa) znalazły się wśród zakotwiczonych statków i wywołały na nich panikę. Załogi łamały szyk i odcinały nawet kotwice, by ujść przed płomieniami. Medina-Sidonia – co mu się chwali – zdołał jednak z częścią swych okrętów podjąć walkę, która trwała aż dziewięć godzin. Anglicy po raz pierwszy podpływali blisko, zyskując przewagę w wymianie ognia artyleryjskiego. Zatopili trzy statki nieprzyjaciela i zabili 1 tys. ludzi, sami tracąc ledwie 100.
Hiszpanie wyrwali się z pułapki, gdy Anglikom zabrakło amunicji, i pożeglowali w rozsypce na wody Morza Północnego. Porażka pod Gravelines nie uszczupliła jeszcze w istotnym stopniu ich floty, ale bardzo osłabiła wojowniczego ducha oraz oznaczała rezygnację z przeprowadzenia desantu. Pod względem strategicznym Sidonia przegrał właśnie pod Gravelines.
Myśl o wznowieniu działań ofensywnych przez 112 pozostałych jeszcze pod rozkazami Sidonii jednostek znów udaremnił silny wiatr południowo-zachodni. Pędził on statki hiszpańskie coraz bardziej na północ, a gdy dotarły one na wody Szkocji, flota angielska zaprzestała pościgu i wróciła do macierzystych portów, bo ich okręty też wymagały napraw oraz zaopatrzenia w prowiant i amunicję. Powrót floty inwazyjnej na kanał La Manche stał się już niemożliwy. Medina-Sidonia rozkazał, by okręty kierowały się jeszcze dalej na północ Atlantyku, aż do 61. równoleżnika, ominęły łukiem Wyspy Brytyjskie i z północno-zachodnim wiatrem wróciły do Hiszpanii. Ta trasa wydawała się mniej niebezpieczna niż rejs wzdłuż nieznanych wybrzeży Irlandii. Jednak rozpoczęły się silne sztormy, które o wiele mocniej niż flota angielska dały się we znaki Hiszpanom, cierpiącym z głodu, chłodu, pragnienia i chorób.
Czytaj także:
Europa zatapia muzułmanów. Ostatnia taka bitwa
Siły natury, a nie Howard z Drakiem, rozproszyły flotę hiszpańską i zadały jej naprawdę śmiertelne ciosy. Statki tonęły, a rozbitków czekała często śmierć głodowa lub z rąk mieszkańców – katolickich Irlandczyków! Niektórzy ocaleli, przewiezieni do Flandrii czy Norwegii. A jednak 21 września do ojczyzny dotarła najpierw część floty z flagowym okrętem Sidonii, a potem aż do grudnia przybywały następne jednostki. Wcale – wbrew mniemaniu o całkowitej zagładzie Wielkiej Armady – nie było ich mało: ze 130, które wyruszyły na Anglię, ocalało 60, w tym 34 jednostki bojowe. Kilka tysięcy żołnierzy i marynarzy hiszpańskich zginęło podczas wyprawy; kolejni umierali z wycieńczenia i chorób – ogółem życie straciło 10 tys. osób. Jednak straty Anglików też nie były małe – oblicza się, że z 16 tys. obrońców Anglii połowa nie przeżyła następnego roku, umierając wskutek ran i epidemii.
Ocalili jednak swój kraj, którego potęga morska stale odtąd rosła i umożliwiła w ciągu kolejnych trzech wieków stworzyć ogromne imperium. Holendrzy umocnili własne państwo, a protestantyzm na kontynencie stał się jeszcze bardziej wojowniczy. Natomiast siła Hiszpanii, dotąd największego mocarstwa globu – przeciwnie – malała od klęski Wielkiej Armady, aż uczyniła z niej pod koniec XVIII w. państwo drugorzędne. Jej znaczenie, można powiedzieć, przeminęło z wiatrem.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS