*Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Deutsche Welle i Newsweek Polska. #CzasSolidarności. Więcej o cyklu dowiesz się na końcu artykułu.
„Padł Mur Berliński. To koniec Jałty. Kres dziedzictwa Stalina i klęski hitlerowskich Niemiec”. Notatkę tej treści sporządził 9 listopada 1989 roku Anatolij Czerniajew, doradca do spraw międzynarodowych przywódcy ZSRR Michaiła Gorbaczowa. Czerniajew był wieloletnim pracownikiem wydziału międzynarodowego KC KPZR i szybciej niż ktokolwiek w kręgu najbliższych współpracowników Gorbiego zdał sobie sprawę z konsekwencji upadku Muru Berlińskiego. Zrozumiał, że lada chwila na porządku dnia stanie kwestia zjednoczenia Niemiec. I że Kreml musi określić warunki, pod którymi będzie mógł się na nie zgodzić.
Zjednoczenie Niemiec. O planach wiedział tylko George Bush
Czerniajew, doświadczony radziecki analityk i znawca stosunków międzynarodowych, wykazał się doskonałym wyczuciem czasu. Jeszcze w tym samym miesiącu, 28 listopada 1989 roku kanclerz RFN Helmut Kohl przedstawił w Bundestagu dziesięciopunktowy plan zjednoczenia Niemiec. To była prawdziwa bomba – niemiecki przywódca nie uprzedził bowiem o swoich zamiarach nikogo z wyjątkiem najbliższych współpracowników i prezydenta USA George’a Busha.
Paryż i Londyn zareagowały oburzeniem – propozycja Kohla oznaczała zakwestionowanie porządku jałtańskiego, do którego stolice zachodniej Europy zdążyły się przyzwyczaić, a nawet go polubić. Jałta znaczyła wszak dla nich tyle, co niegroźne, zainteresowane głównie rozwojem gospodarczym i współpracą transatlantycką Niemcy. Kraj tak spokojny, przewidywalny, wręcz kameralny, jak ówczesna stolica Republiki Federalnej, senne miasteczko Bonn (którego dziś niemal nikt z wyjątkiem jego mieszkańców nie umiałby wskazać na mapie).
Wprawdzie Niemcy zachodnie, nawet pomniejszone o NRD i ziemie znajdujące się od 1945 roku „pod tymczasową administracją polską” (jak to określano w RFN) były najludniejszym krajem europejskim, ale ich przewagę demograficzną i gospodarczą niwelowały postanowienia Jałty. Niemcy – w przeciwieństwie do czterech zwycięskich mocarstw z czasów II wojny światowej: USA, ZSRR, Wielkiej Brytanii i Francji – nie mogły posiadać broni atomowej i w sensie geopolitycznym były (jak to ujął Zbigniew Brzeziński) amerykańskim protektoratem.
Dlatego wizja wchłonięcia pięciu wschodnich landów NRD wraz z 16 milionami obywateli, a co za tym idzie przesunięcie granicy Bundesrepubliki o kilkaset kilometrów na wschód, poważnie zaniepokoiła prezydenta Francji Francoisa Mitteranda i premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Obydwoje rozumieli, że może to zachwiać równowagą sił w Europie na korzyść zjednoczonych Niemiec.
Czytaj więcej: Były prezydent Niemiec: Językiem wolności jest polski
Polskie racje. Czyli niech Niemcy gwarantują granice
Dzwonki alarmowe rozdzwoniły się także w Warszawie. We wspomnianym planie Kohla nie było ani słowa o granicy polsko-niemieckiej, ani słowa o polsko-niemieckich traktatach. Co gorsza, Kohl nie zaprosił Polaków na zaplanowaną na wiosnę 1990 roku konferencję supermocarstw, poświęconą przyszłości Niemiec. To zaś oznaczało, że najprawdopodobniej Niemcy zjednoczą się ponad naszymi głowami. A potem ewentualnie, z pozycji bankiera Europy, zaczną z nami negocjować status naszej zachodniej granicy.
To był koszmarna wizja nawet dla polityków zaangażowanych od lat w dialog polsko-niemiecki. „Społeczeństwo polskie by tego nie zniosło! – mówił podniesionym głosem premier Tadeusz Mazowiecki 16 lutego 1990 roku w rozmowie telefonicznej z Michaiłem Gorbaczowem. – U nas jest zasada: nic o nas bez nas! […] Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby zjednoczone Niemcy w pewnym momencie powiedziały, że układy między Polską a NRD i między Polską a Bundesrepubliką to sprawy państw, które już nie istnieją”.
Mazowiecki uprzedził radzieckiego przywódcę, że będzie domagał się we wszystkich stolicach mocarstw udziału Polski w planowanej konferencji 2+4 (RFN, NRD plus czterej alianci z czasów II wojny światowej) i zaapelował o poparcie ZSRR dla tych zamiarów. Polski premier stał na stanowisku, że Niemcy powinni zagwarantować polską granicę na Odrze i Nysie jeszcze przed zjednoczeniem. „Nas nie zadawala to, że oni gotowi są jakieś oświadczenie złożyć w tej sprawie. Bo zawsze można mówić: oświadczenia to są oświadczenia. Dlatego uważamy, że ta sprawa powinna być uregulowana w formie traktatowej i że to powinno nastąpić po wyborach w NRD, ale jeszcze przed zjednoczeniem. Nie później, przed zjednoczeniem – tłumaczył Mazowiecki Gorbaczowowi. – Jeżeliby oni wysunęli jakieś formalne trudności, to niech dwa państwa niemieckie parafują taki traktat, a zjednoczone Niemcy podpiszą. Przedstawiłem ten punkt widzenia pani Thatcher, jak byłem w Londynie. I ona całkowicie się ze mną zgodziła”.
Również Michaił Gorbaczow zgodził się z polskimi racjami. „Traktuję tę sprawę jako pilną i zastanowię się, jak to zrealizować” – powiedział Mazowieckiemu. Dyplomatyczna machina ruszyła z miejsca. Zaczął się wyścig z czasem.
Czas odgrywał w tych wydarzeniach kluczową rolą. Gdy pod koniec 1989 roku „Gazeta Wyborcza” przeprowadziła wśród znanych postaci życia publicznego plebiscyt na temat wydarzeń, jakie mogą mieć miejsce do końca 1990 roku, niemal nikt nie uznał za prawdopodobne, że w tym czasie dojdzie do zjednoczenia Niemiec. Nawet Helmut Kohl przewidywał, że proces zjednoczeniowy potrwa kilka lat i dokona się stopniowo, poprzez unię walutową czy łączenie niektórych instytucji obydwu niemieckich państw.
Zjednoczenie Niemiec. Jak Polacy poruszyli niebo i ziemię?
Lecz w grudniu 1989 roku historia ruszyła z kopyta. Przywódca aksamitnej rewolucji Vaclav Havel po zaledwie sześciu tygodniach od początku protestów w Pradze został wybrany prezydentem Czechosłowacji. Przywódca komunistycznej Rumunii Nicolae Cauceascu i jego żona zostali rozstrzelani przez pluton egzekucyjny. Ruchy niepodległościowe od Estonii po Bułgarię przejmowały rząd dusz w całym bloku wschodnim. Nawet w Rosji pojawili się nowi charyzmatyczni politycy, którzy jak przyszły prezydent Borys Jelcyn demonstracyjnie zerwali z partią komunistyczną i domagali się radykalnych zmian. Gorbiemu ziemia zaczęła się palić pod nogami. Musiał jak najszybciej rozwiązać problemy za granicą i zająć się własnymi sprawami.
W lutym 1990 roku, podczas spotkania w Moskwie, Gorbaczow przedstawił Kohlowi swoje warunki: Niemcy uznają nienaruszalność granic, w tym granicy polsko-niemieckiej na Odrze i Nysie, zjednoczone Niemcy nie będą posiadać broni atomowej, biologicznej i chemicznej, wojska NATO nie mogą stacjonować na terenach dawnej NRD, Bundeswehra może liczyć najwyżej 370 tysięcy żołnierzy. Ponadto zażądał wielomiliardowych pożyczek, których bankrutujący ZSRR potrzebował jak chory tlenu.
Zobacz: Niemcy: Jak wygląda życie za Odrą?
Kohl przyjął te warunki. Ale nadal nie zamierzał zaprosić Polski do rozmów o przyszłości Niemiec. Ze swego punktu widzenia postępował racjonalnie: najpierw zjednoczenie, potem traktaty. Ale z polskiej perspektywy wyglądało to zupełnie inaczej, jak typowy niemiecki protekcjonalizm: czekajcie spokojnie w korytarzu, aż przyjdzie wasza pora. W tej sytuacji polscy dyplomaci z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych, wybitnym znawcą prawa międzynarodowego Krzysztofem Skubiszewskim na czele poruszyli niebo i ziemię, byle tylko Polska została dopuszczona do rozmów, a przynajmniej do tej jej części, podczas których będą omawiane kwestie bezpieczeństwa granic.
Kluczowe okazało się poparcie Stanów Zjednoczonych. Amerykanie od początku wspierali plan Kohla, ponieważ dostrzegli w zjednoczeniu Niemiec szansę na zmarginalizowanie wpływów radzieckich w Europie Wschodniej, a zarazem wzmocnienie swego ulubionego europejskiego sojusznika (czyli RFN). Zarazem uważali, że zjednoczenie Niemiec powinno iść w parze ze ściślejszą integracją europejską, którą uważali wtedy za korzystną z punktu widzenia interesów amerykańskich. Nalegali więc na Kohla, by dogadał się z Mitterandem.
Przebiegły prezydent Francji zdawał sobie sprawę, że w pojedynkę nie powstrzyma zjednoczenia, skoro Amerykanie uznali, że leży ono w ich interesie, a Rosjanie postanowili na tym zarobić. Postanowił zagrać va banque i złożył Niemcom propozycję nie do odrzucenia: zgoda na zjednoczenie w zamian za przyjęcie przez Niemcy wspólnej europejskiej waluty euro. W ten sposób dotychczasowa Europejska Wspólnota Gospodarcza w nieodległej przyszłości miała przekształcić się w Unię Europejską, a Europa zachodnia zintegrować się nie tylko gospodarczo, lecz także politycznie. Mitterand miał nadzieję, że w ten sposób zwiąże zjednoczone Niemcy z Francją, a jednocześnie zabezpieczy wiodącą pozycję Paryża we francusko-niemieckim tandemie.
Helmut Kohl kochał markę niemiecką jak rodzoną matkę, ale uznał, że Berlin (wschodni) wart jest mszy. Niemieccy chadecy przez wszystkie powojenne lata deklarowali, że zjednoczenie Niemiec jest ich zasadniczym celem, a teraz wreszcie nadarzyła się okazja, by ten cel zrealizować. Kohl nie mógł przepuścić tej okazji, historia by mu tego nie wybaczyła. Wiedział, że poparcie USA, gotowość Sowietów do negocjacji i zgoda Francji na zjednoczenie w gruncie rzeczy załatwiają sprawę.
W Londynie „Żelazna lady” została sama na placu boju i wkrótce opuściła go po angielsku, czyli tak, że nikt tego nawet nie zauważył. W Berlinie wschodnim przeciw zjednoczeniu protestowali jedynie wschodnioniemieccy komuniści i działacze dawnej enerdowskiej opozycji, ale jedni i drudzy nie mieli już wiele do powiedzenia. Wolne wybory w marcu 1990 roku wygrały ugrupowania współpracujące z zachodnioniemiecką CDU, czyli macierzystą partią Helmuta Kohla, i to one utworzyły nowy wschodnioniemiecki rząd.
Ci cholerni Polacy
To był prawdziwy majstersztyk. W ciągu niespełna czterech miesięcy kanclerz RFN zapewnił sobie poparcie nie tylko w stolicach ówczesnych mocarstw, ale także w milionach wschodnioniemieckich domów. Niemcy z NRD (podobnie jak Polacy, Węgrzy i Czesi) mieli po dziurki w nosie wszelkich eksperymentów, marzyli tylko o jednym: żeby jak najszybciej zostać obywatelami wymarzonego zachodnioniemieckiego państwa dobrobytu.
Zobacz też: Jej władze drżały, kiedy w Polsce rodziła się Solidarność. Jak wyglądało życie w NRD?
Kohl im to obiecał i nie zasypiał gruszek w popiele. Już w lipcu 1990 roku dwa niemieckie państwa połączyła unia walutowa. Wschodni Niemcy zobaczyli w swoich portfelach prawdziwe zachodnie marki. Nikt już nie miał wątpliwości, że Niemcy zjednoczą się jeszcze przed pierwszą rocznicą upadku Muru Berlińskiego.
Został do załatwienia jeszcze tylko jeden problem. Ci cholerni Polacy.
Granica polsko-niemiecka na Odrze i Nysie istniała de facto, ale nie de iure, czyli zgodnie z międzynarodowymi traktatami. Konferencja pokojowa, która miała zagwarantować powojenne granice w Europie, nigdy nie doszła do skutku. Na przeszkodzie temu stanęła zimna wojna i kilkudziesięcioletni podział Europy na dwa zwalczające się bloki. Stalin bardziej wierzył w swoje dywizje pancerne nad Szprewą, niż w prawo międzynarodowe.
W tej sytuacji gwarantem nienaruszalności polskiej granicy zachodniej były w praktyce sowieckie czołgi oraz układy międzypaństwowe, które władze PRL zawarły w 1950 roku z NRD, a w 1970 roku z RFN (Czechosłowacja zawarła podobny układ z Niemcami zachodnimi jeszcze później, bo dopiero w 1973 roku). Problem polegał na tym, że – jak to trafnie ujął Tadeusz Mazowiecki – owe ustalenia nie musiały być obowiązujące dla zjednoczonych Niemiec. A sowieckie czołgi miały opuścić terytorium NRD, Polski i Czechosłowacji w ciągu zaledwie kilku lat.
Żadne państwo nie może pozwolić sobie na niepewność w kwestii własnych granic. Zwłaszcza jeśli chodzi o granicę z sąsiadem, który w nie tak znów odległej przeszłości rozpętał dwie wojny światowe. Amerykanie zdawali sobie sprawę, że Polska musi dostać swoje miejsce przy stole rozmów. Lecz mimo intensywnych zabiegów dyplomatycznych przedstawiciele Warszawy nie zostali zaproszeni ani na pierwszą rundę rozmów w Bonn w maju 1990 roku, ani na drugą w Berlinie w czerwcu 1990 roku. Omawiano na nich kwestie, które nie dotyczyły bezpośrednio Polski, toteż nikt z uczestników nie widział potrzeby, żeby zapraszać na nie Polaków. Dopiero 17 lipca 1990 roku w Paryżu, podczas kolejnej rundy rozmów, poświęconej bezpieczeństwu granic, znalazło się kilka krzeseł dla polskiej delegacji. Był to miły gest, który podbudował morale Polaków, ale miał głównie znaczenie symboliczne.
Czytaj też: To on ma zastąpić Merkel. W rozmowie z nami przyznaje, że „nie byłoby zjednoczenia Niemiec gdyby nie Polacy”
Kanclerz Kohl postawił na swoim. 3 października 1990 roku Niemcy znów stały się jednym państwem. 14 listopada 1990 roku, a więc już po zjednoczeniu Niemiec, a nie przed nim, jak tego oczekiwał premier Mazowiecki, ministrowie spraw zagranicznych Polski i RFN podpisali traktat graniczny. Było to jedno z największych, historycznych osiągnięć pierwszego niekomunistycznego premiera powojennej Polski.
Nie pomogło mu ono jednak przetrwać w polityce. Niespełna dwa tygodnie później Tadeusz Mazowiecki przegrał walkę o drugą turę wyborów prezydenckich z niejakim Stanem Tymińskim, zagadkowym przybyszem z Peru.
Być może Polacy poczuli się wreszcie we własnym kraju tak bezpiecznie, że mogli zagłosować nawet na człowieka znikąd.
Czytaj także: Niemiecki arcybiskup: „Polska jest sercem Europy”
***
Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Deutsche Welle i Newsweek Polska #CzasSolidarności. Kliknij tu i przeczytaj wszystkie teksty, które powstają w ramach naszej współpracy. Zobacz też wideo w którym o cyklu opowiadają szefowie obu redakcji.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS