Raphael Marcinow, założyciel i współwłaściciel Artgeist, o produkowanych przez firmę obrazach i reprodukcjach mówi, że są „demokratyczne”.
– Dają ludziom radość i upiększają wnętrza. Mają wisieć na ścianach do momentu, w którym zmienia się mieszkanie albo przechodzi do jakiegoś nowego życiowego etapu – tłumaczy.
Dlatego produkty, które Artgeist sprzedaje w swoim sklepie Bimago.pl oraz na eBayu i Amazonie, nie kosztują fortuny. Ich ceny zaczynają się od kilkudziesięciu złotych. Nie wybiera się ich też po nazwisku autora, ale bardziej utylitarnie. Można zastosować rozmaite parametry – kolorystykę, orientację (pionowa, pozioma), a nawet styl: od prowansalskiego po skandynawski. Do wyboru są fotografie, cyfrowa grafika albo ręcznie malowany obraz. Wszystko po to, żeby nawet nieinteresująca się na co dzień sztuką osoba była w stanie sprawnie wyselekcjonować coś pasującego do jej biura czy prywatnego mieszkania.
Na temat walorów artystycznych tych prac można by popolemizować, gdyby wiele lat temu ktoś nie wymyślił łacińskiej sentencji, zgodnie z którą o gustach się nie dyskutuje.
– Malujemy dla klienta, nie dla siebie. Nie mamy ambicji być konkurencją dla sławnych artystów. Widzę tę różnicę i ją rozumiem – mówi Marcinow, który prywatnie ceni sobie zwłaszcza malarstwo Marka Rothko, a ostatnio także Refika Anadola.
O początkach Artgeist ktoś mógłby nakręcić film portretujący późne czasy polskiej transformacji. Po pandemicznym boomie spółka codziennie sprzedaje ok. 7 tys. produktów do 17 krajów, nigdy nie zaciągnęła kredytu. W tym roku spodziewa się 200 mln zł przychodów, a mało kto o niej słyszał.
– Urodziłem się we Wrocławiu, ale wychowałem się w Hamburgu. To miasto hanzeatyckie, gdzie wciąż żywy jest etos honorowego kupca. To ktoś, kto więcej robi, niż mówi. I ja też działam zgodnie z tą zasadą – mówi Marcinow. Po polsku, choć bardziej naturalnymi językami są dla niego niemiecki i angielski.
Jego matka jest Polką, więc jeszcze w czasie studiów ekonomicznych w Hamburgu, które skończył w 2003 r., regularnie przyjeżdżał do babci we Wrocławiu.
– W Niemczech mówiło się wtedy, że trzeba robić biznes w Polsce. Zacząłem od chodzenia po rynku we Wrocławiu i szukania rzeczy do wypróbowania na rynku niemieckim. Kupowałem w Cepeliach, w Zelmerze, nabyłem też we Wrocławiu obrazy – wspomina Marcinow.
Po powrocie do Hamburga bacznie obserwował, co najbardziej spodoba się jego niemieckim znajomym. Obrazy rozeszły się najszybciej.
Artgeist – skąd wziął się pomysł na zyskowny biznes
Szybko wpadł na to, że bardziej opłacalne od kupowania ich na ulicy będzie zlecanie ich malowania. Poszedł więc do biura „Gazety Wyborczej” na plac Solny z intencją zamieszczenia ogłoszenia o tym, że szuka malarzy.
– Człowiek w biurze spytał mnie, czy chcę dać to ogłoszenie tylko na Dolny Śląsk, czy też od razu na cały kraj. Różnica w cenie wynosiła 3 złote, więc zamówiłem ogłoszenie ogólnopolskie – wspomina.
Następnego dnia obudził go dzwoniący telefon, który potem dzwonił przez cały dzień.
Proces rekrutowania malarzy przeprowadził we wrocławskim mieszkaniu babci i wtedy zaczęły się szalone miesiące.
– Na początku mieli malować reprodukcje. Ale potem zaczęli także proponować swoje pomysły. Bardzo się z wieloma z nich zżyłem. To były szalone czasy – wspomina Marcinow.
Kiedy w 2003 roku skończył studia, zrobił krótką przerwę na podróże. Miał już doświadczenie zawodowe, bo w czasie studiów pracował w Otto Versand, w tamtym czasie największej firmie wysyłkowej na świecie.
– Dużo się tam nauczyłem i dobrze sobie radziłem, ale zawsze chciałem robić coś swojego. Wierzę, że tylko w taki sposób można stać się naprawdę wolnym – mówi Marcinow.
Kiedy odreagował studia na wyjeździe, skierował się do Polski. Odkurzył niesprzedane obrazy, przyjął 10 tys. euro, którymi wsparła jego przyszły biznes matka, i zaczął cykliczne wycieczki przez granicę polsko-niemiecką. Polsce brakowało wtedy jeszcze roku do wejścia do Unii Europejskiej, więc handel polsko-niemiecki wymagał sporych umiejętności interpersonalnych podczas przekraczania granicy.
– Opowiadałem, że jestem malarzem, i celnicy jakoś przymykali oko. Musiałem trochę przemycać. Pocieszam się, że trwało to krótko i wiele na tym nie tracili – wspomina.
Od stycznia 2004 roku działała już jego firma, wówczas pod nazwą ArtStore. Sprzedawała głównie przez eBaya. Obrazy szły jak woda, choć ich ceny wcale nie były niskie, bo sięgały 300–350 euro za sztukę. Po pół roku od startu ArtStore zatrudniało już 30 artystów i „pracowników administracyjnych”.
– Pieniądze zarabiane na obrazach cały czas reinwestowaliśmy. Wtedy sprzedawaliśmy je głównie do Niemiec, potem zaczęły się zamówienia z Włoch, Francji i Hiszpanii – opowiada Marcinow.
W tak szybko rosnącej, po wariacku prowadzonej firmie nie mogły się jednak w końcu nie pojawić komplikacje. Po pierwsze, nie wszystkie obrazy dobrze się sprzedawały. Największy problem stanowiły te, od których z daleka wiało „polską melancholią”. Zachodni klienci woleli pogodne malunki.
– W któryś piątek przeziębiony wróciłem do domu wcześniej, a po drodze kupiłem sobie książkę „Direct from Dell” Michaela Della. Po przeczytaniu 30 stron zadzwoniłem do firmy i powiedziałem, że od poniedziałku zmienimy całą jej filozofię – wspomina Marcinow.
Były prezes Della uświadomił mu, że powinien przestać zamawiać gotowe obrazy i postawić na wzory kopiowane na płótna dopiero wtedy, gdy już będzie na nie nabywca.
– Wybraliśmy kilku projektantów, którzy decydowali, co ma być malowane, a pozostali kopiowali ich wzory. Zniknął problem z obrazami z „polską melancholią”, bo malarze odwzorowywane projekty przestali traktować ambicjonalnie – wspomina Marcinow.
Artgeist – rynek sztuki w internecie
Dziś 90 proc. prac sprzedawanych przez Artgeist to nadruki. Dzięki temu, że firma zaczęła swoje dekoracje drukować, spadły ich ceny i poprawiła się dostępność.
Pojawił się jednak inny prob … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS