Dwa razy do tej samej rzeki nie wejdziesz, twierdził stary Heraklit. To jedna z tych mądrości, których Hollywood nie chce sobie wziąć do serca…
Trudno powiedzieć, czy producenci z Columbii spodziewali się, że wprowadzony na ekrany kin w 1984 r. „Karate Kid” odniesie jakiś większy sukces. Film z niemałym, ośmiomilionowym budżetem, przeznaczony dla młodzieżowej publiczności, wzruszający i poprawnie zrealizowany, przypominał produkcje z lat 70. Z jednej strony pogodny i niepozbawiony humoru, z drugiej – przedstawiał modny i wciąż wykorzystywany motyw wyobcowanego, dręczonego w szkole nastolatka, który postanawia przeciwstawić się prześladowcom, z oczywistym w takiej sytuacji happy endem i piękną dziewczyną w roli nagrody. Nie odróżniałby się od dziesiątek podobnych produkcji, gdyby nie zastosowanie raz sprawdzonego wzoru, bo „Karate Kid” to młodszy, mniej brutalny krewniak „Rockiego”, z karate zamiast boksu w roli głównej, co nie powinno dziwić, skoro oba filmy łączy reżyser John G. Avildsen.
Czytaj też: Od Karate do Ikebany – drogi do doskonałości
Karate Yoda
Scenarzysta Robert Mark Kamen przedstawił ponoć historię na wpół biograficzną – podobnie jak chuderlawy, ale sympatyczny Daniel LaRusso miał rozpocząć przygodę z karate po pobiciu przez grupkę chuliganów i „zamienić” agresywnego amerykańskiego trenera w uduchowionego i cierpliwego japońskiego nauczyciela, ucznia autentycznego i słynnego okinawskiego mistrza o nazwisku… Miyagi. Przedstawiony w filmie konflikt między dwoma chłopcami rywalizującymi o dziewczynę i mistrzowski puchar szybko schodzi tu na plan dalszy – najistotniejsze i jednocześnie najatrakcyjniejsze jest tu ukazanie różnicy pomiędzy dwiema filozofiami – brutalnej Cobra Kai (żadnej litości, jak głosi napis na klubowej naszywce) oraz łagodnej i odpowiedzialnej drodze nauczanej przez mistrza Miyagiego, który bez trudu kradnie cały show.
Czytaj też: Japońskie sztuki walki
Do tej roli było dwóch silnych kandydatów: japoński karateka Fumio Demura i wielka gwiazda kina samurajskiego Toshiro Mifune. Ostatecznie otrzymał ją Pat Morita, amerykańsko-japoński aktor komediowy, niemający jednak zielonego pojęcia o karate, którego w scenach walki zastąpił Demura. Moricie udało się stworzyć postać archetypicznego mistrza, niezwyciężonego, mądrego, cierpliwego i pełnego współczucia, istnego Yody karate; jego powiedzonka („Nie ma złych uczniów, są tylko źli nauczyciele”) są powtarzane do dziś przez co bardziej rozsądnych instruktorów na świecie, a ikoniczna scena „kopnięcia żurawia” stała się wiralem, zanim zaczęto używać tego słowa.
Zepchnięta nieco na drugi plan postać LaRusso jest w mniejszym stopniu przekonująca – 22-letni aktor o młodzieńczej urodzie sprawdził się znakomicie w roli fajtłapy, ale nie jako niezwyciężony wojownik. Paradoksalnie długa finałowa sekwencja przedstawiająca turniej jest w filmie wyraźnie najsłabsza, głównie na skutek bardzo widocznych fizycznych niedoskonałości Ralpha Macchio, aż kłujących w oczy w porównaniu ze sprawnością jego filmowego antagonisty.
Czytaj też: Hollywood na piaskach Sahary
Kopnięcia nostalgii
Tak czy inaczej, „Karate Kid” odniósł wielki, nie tylko komercyjny sukces, zarabiając tylko w Ameryce Północnej 100 mln dol. i otrzymując przychylne recenzje, określające obraz jako „poruszający film o przyjaźni”. Rzecz jasna sukces wymusił kontynuacje, jak to zwykle bywa, każdą gorszą od poprzedniej. W ostatniej, czwartej części uczennicę zagrała 20-letnia Hilary Swank, o czym pewnie aktorka wolałaby zapomnieć… W 2010 r. próbowano reaktywować markę, kręcąc remake z Jackie Chanem (jako mistrzem), ale chyba komunistyczne Chiny mają mniej wdzięku niż słoneczna Kalifornia, więc eksperyment, mimo że zyskowny, nie wyszedł zbyt udanie.
Zdawało się, że prywatna wojna Daniela LaRusso i Johny′ego Lawrence′a nikogo już nie interesuje, aż w 2018 r. na platformie YouTube Premium pojawił się dziesięcioodcinkowy serial „Cobra Kai”, przywracający historię do życia. (Pełne dwa sezony można zobaczyć na Netflixie, trzeci został właśnie zapowiedziany). Twórcy grają tu niemal wyłącznie na nostalgii dzisiejszych 50-latków, pamiętających „Karate Kida” z seansów kinowych. Mamy więc stosowny podkład muzyczny, Johnny Lawrence ogląda nałogowo „Amerykańskiego orła” (wojenno-lotniczy przebój z kaset VHS), nie umie obsługiwać smartfona, Tindera ani Facebooka, obaj panowie mają kłopoty z dorastającymi dziećmi… Tego komizmu starczyłoby może na dwa odcinki, gdyby nie zaskakująca, prosta, a zarazem zabawna przewrotka, jaką fundują nam scenarzyści. Otóż to nie Johnny, zbankrutowany i samotny, jest tym razem ofiarą prześladowań, a napompowany sukcesem sieci własnych salonów samochodowych LaRusso mało już przypomina tamtego sympatycznego chłopca, trzymającego się z dala od wszelkich świńskich zagrań. No i „karate” w wykonaniu Ralpha Macchio jest tu równie nędzne jak w pierwszych filmach, choć może to jakoś tej nostalgii sprzyja.
Bardzo to w sumie zabawne i relaksujące, tylko można się obawiać, że głównie dla wspomnianych wyżej 50-latków. Ale niżej podpisany nie tylko z racji wieku z ciekawością obejrzy sezon trzeci.
Czytaj też: Europejskie sztuki walki
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS