ROZMOWA || Marzę, by reprezentować nasz kraj na mistrzostwach Europy. I dopnę swego — zapowiada Paweł Jakubowski. Ceniony w regionie instruktor strzelectwa sportowego odnotował 29-30 sierpnia, mimo szeregu awarii, solidny start na mistrzostwach Polski
— Gdy rozmawiamy, jesteś chwilę po zakończeniu mistrzostw. W Parzęczewie stawiło się blisko 200 speców od broni palnej. Jak Ci poszło?
— Nie wszystko poszło mi zgodnie z planem. Celowałem w lepsze miejsca, lecz te mistrzostwa okazały się dla mnie dość pechowe. Pierwszego dnia dopadły mnie m.in. problemy z magazynkami. Starając się nadrobić stratę, wrzuciłem wyższy bieg i… rozciąłem palec na jednym z torów. Byłem na siebie wściekły, bo kosztowało mnie to wiele, wiele punktów. Ochłonąłem dopiero w hotelu. Postanowiłem, że drugiego dnia będę strzelał bardziej “na luzie”, z większym spokojem. Opłaciło się. Odrobiłem znaczną część strat, uplasowałem się na 13. miejscu w klasyfikacji ogólnej (12. wśród Polaków). Patrząc przez pryzmat tych wszystkich awarii, to świetny wynik.
— W które miejsca celowałeś przed startem?
— W przedziale 7-8. Zabrakło niewiele. Różnica między 9. a 11. miejscem wynosiła ledwie 4 setne punktu. Wyciągnąłem jednak wnioski, wrócę lepszy.
— Jak, w uproszczeniu, przebiegały te zawody?
— Każdy z zawodników miał do zaliczenia 18 urozmaiconych torów. Na tzw. krótkich oddawaliśmy po 12 strzałów, na średnich ok. 25, zaś na długich ponad 30. Obiekty, które musieliśmy ustrzelić, były ulokowane za różnymi przeszkodami, więc trzeba było się sporo nabiegać. Ale to akurat mi odpowiada, bo wolę strzelectwo dynamiczne od “tradycyjnego” statycznego. Pełniej oddaje realia, w których broń używana jest naprawdę.
— Pojawił się ktoś jeszcze z Warmii i Mazur?
— Z tego co wiem, oprócz mnie byli jeszcze tylko Andrzej Zieliński spod Nowego Miasta Lubawskiego (sklasyfikowany “oczko” niżej – przyp. K.K.) oraz Jacek Ostrzycki z Olsztyna (17. miejsce).
— Koronawirus sprawił, że liczba imprez strzeleckich spadła. Tak szczerze, nie czułeś się nieco “zardzewiały”?
— W tym roku wystartowałem w 7 zawodach (4 z nich były rankingowe, zaliczane do kat. level 3, czyli najwyższego poziomu w Polsce). W dodatku niedawno wróciłem z ośmiodniowego obozu strzeleckiego, który prowadził były wicemistrz Polski — Dominik Górski. Niesamowity fachowiec. Na tym “zgrupowaniu” wzmocniłem się nie tylko technicznie, ale i fizycznie. Dominik podchodzi do strzelectwa bardzo przekrojowo. Zwraca uwagę nie tylko na samą celność oka czy planowanie przebiegu torów, ale i kondycję całego ciała. Udowodnił mi jak wielką rolę w strzelectwie odgrywa np. pozornie mało istotne rozciąganie. A tylko ze sprawnymi mięśniami i ścięgnami można celować w naprawdę wysokie miejsca. To świetny mentor. Nie tylko w teorii, co udowodnił właśnie w zeszły weekend na mistrzostwach, z których wrócił ze złotem.
— Na obozie wystrzeliliście ponad 2 tys. sztuk amunicji. Brzmi jak solidna dziura w portfelu.
— Niestety to prawda. W samym sierpniu wystrzeliłem łącznie ok. 4,5 tys. “kulek”. Cena sklepowa jednej to ok. 1 zł. By strzelectwo nieco mniej bolało moją kieszeń, zainwestowałem w maszynkę do tzw. elaboracji, która umożliwia wytwarzanie własnej amunicji (zużyte, lecz gruntownie wyczyszczone łuski ponownie zasypuje się prochem i osadza w niej pocisk). Dzięki temu koszty zredukowałem o połowę.
— W dalszym ciągu brzmi jak drogie hobby.
— Owszem. Trudno byłoby startować na tym poziomie, gdyby nie sponsorzy. Na ich brak jednak nie narzekam, choć oczywiście… od przybytku głowa podobno nie boli.
— Tak szczerze, ile łącznie wyniósł Cię ten weekend mistrzostw?
— Wpisowe, dojazd, dwa noclegi w hotelu, wyżywienie, amunicja… Może lepiej, by żona nie wiedziała (śmiech).
— Czyli nie do przepicia w weekend.
— Osoby posiadające broń raczej stronią od alkoholu. Choć głowa od strzelectwa (a właściwie kosztów), przyznaję, potrafi boleć.
— Zaboleć może bardziej, gdy wrócisz do domu. Żona, Ania, nie ma pretensji, że ciągle tak latasz po Polsce ze spluwą?
— Myślę, że trochę tak. W ostatnim czasie nie było mnie w domu praktycznie w żaden z weekendów. Podziwiam ją za ogromną cierpliwość, którą do mnie ma. Nie wiem czy na jej miejscu zachowałbym się tak samo. Mam w niej duże wsparcie. Czasem zdarza się, że jedzie ze mną na zawody, jak np. na niedawne mistrzostwa Cracow Open. Jest też świetnym fotografem, dzięki czemu dużo wspomnień z zawodów (także tych mniejszych, lokalnych) zostaje uwieczniona na “kliszy”.
— Udział w tych prestiżowych zawodach nie sprawi, że stracisz zainteresowanie lokalnymi?
— Nie, na pewno nie. To zawsze świetna okazja do spotkania wielu znajomych twarzy. Z miasta, powiatu, okolic. Zawody lokalne są też bardziej różnorodne. Jednego dnia można strzelać i z karabinu, i strzelby, i pistoletu… Przy mistrzostwach trzeba skupić się na jednym, bo — jak ocenia wielu zawodników z krajowej czołówki — by rywalizować na naprawdę wysokim poziomie w danej konkurencji (treningi, wyjazdy na zawody, dbanie o siebie, sprzęt etc.) trzeba poświęcać temu już pięciocyfrowe liczby. Nie stać mnie, by mnożyć to razy kilka. Skupiam się na pistolecie.
— Poza własnymi startami szkolisz także innych. Ilu łącznie strzelców wyszło spod Twojej ręki?
— Dużo zależy od tego kogo nazwiemy “strzelcem”. Jeśli tych, których szkolenie zakończyło się egzaminem uprawniającym do posiadania broni, to kilkadziesiąt. Jeśli tych, którzy po prostu nauczyli się strzelać i obsługiwać broń, to więcej.
— Od jakiej broni zazwyczaj zaczynasz szkolenie?
— Od Smith&Wesson Victory. Boczny zapłon, mały huk, mały odrzut… Dana osoba może się w pełni skupić na zdobywaniu wiedzy. Plusem tego pistoletu jest też to, że można na nim zdawać patent strzelecki. Jeśli ktoś jednak od początku uprze się, że chce szkolić się na czymś innym, to nie ma problemu. Łącznie mam kilkanaście sztuk broni.
— Co robi największe BUM?
— Najwięcej hałasu robi popularny “Kałasz”. Do najcichszych nie należy też jeden z moich najnowszych nabytków, czyli karabin wyborowy kalibru 308. Co ciekawe, zauważyłem, że kobiety najchętniej strzelają jednak z dość “topornej”… strzelby gładkolufowej. Mi radość daje każda broń, choć szczególnym sentymentem darzę mojego Stena. A to dlatego, że mój dziadek produkował je jeszcze w czasach okupacji niemieckiej. Była to jedna z najczęstszych broni (z racji swej stosunkowo prostej budowy), którymi dysponowali Powstańcy Warszawscy.
— Gdy robiliśmy wywiad parę lat wstecz, narzekałeś, że Polska należy do najbardziej “rozbrojonych” krajów Europy. Zmieniło się coś w tej kwestii?
— Jeśli chodzi o kwestie ustawowe, to realnych zmian prawie nie było. Dużo się mówi, mało się robi. Mimo to uważam, że w Polsce istnieje powszechny dostęp do broni. Tyle, że nie każdy taką broń posiada. To jak z prawem jazdy i samochodem: każdy może zdać egzamin i kupić auto. Inna rzecz czy chce poświęcać akurat na to swój czas i środki.
— Czemu więc obywatele Niemiec czy Francji mają wciąż ok. 30-krotnie więcej broni niż Polacy? “Komuną”, gdy wszelkie jej posiadanie było boleśnie karane, nie można zasłaniać się w nieskończoność.
— Polacy niby chcieliby korzystać z prawa do posiadania broni, ale niewiele robią, by móc się nim cieszyć. Brakuje nam, jako społeczeństwu, determinacji. To smutne, ale chyba po prostu nie chcemy mieć broni. Nie widzimy takiej potrzeby i nie przeszkadza nam, że — na własne życzenie — jesteśmy jednym z najbardziej rozbrojonych narodów na całym świecie. Nasze rozbrojenie jest więc, przede wszystkim, mentalne.
— Chciałbym dostać się do reprezentacji Polski na mistrzostwa Europy. By jednak tam trafić, muszę jeszcze poćwiczyć. To dopiero mój drugi sezon IPSC, ale zobaczysz: dopnę swego.
Rozmawiał Kamil Kierzkowski
[embedded content]
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS