Lipcowy napad na Silesia City Center to śląski skok dekady. Bandyci staranowali samochodem wejście do największego centrum handlowego w regionie, po czym wjechali do salonu jubilerskiego. Ukradli z niego zegarki i biżuterię o metkowej wartości 4 mln zł (wartość zakupu tych towarów to ponad 1 mln zł – przyp. red). Ubrani w kominiarki i kombinezony malarskie włamywacze nie zostawili na miejscu żadnych śladów. Wnętrze salonu spryskali substancją niszczącą ślady biologiczne. To samo zrobili potem z samochodem, który porzucili na granicy z Siemianowicami Śląskimi.
– To ludzie, którzy mieli świetne rozpoznanie, nerwy ze stali i doświadczenie. Ewidentnie nie robili tego pierwszy raz – przyznają tropiący włamywaczy oficerowie policji w Katowic. I sprawdzają teraz alibi znanych włamywaczy, którzy mają na koncie spektakularne napady i włamania do placówek handlowych. A takich nie brakowało na Śląsku w ciągu ostatnich 20 lat.
Złodzieje jak „Mission Impossible”
Wiosną 2005 r. pracownicy centrum handlowego Trzy Stawy w Katowicach powiadamiają policjantów o włamaniu. – Mamy dziury w dachu – zgłaszają. Kryminalni ustalają, że złodzieje weszli na dach centrum handlowego w środku nocy, wycięli dziurę w dachu nad stoiskiem ze sprzętem elektronicznym w hipermarkecie Geant, zamontowali wyciągarkę i zjechali do środka na linach.
– Intruzów nie wychwyciły czujniki ruchu – wspomina jeden z emerytowanych już oficerów policji. Przestępcy musieli o tym wiedzieć, bo działali bez zbytniego pośpiechu.
Spokojnie zapakowali kilkadziesiąt kamer cyfrowych oraz aparatów fotograficznych, po czym wciągnęli je na dach.
Działający jak w filmie „Mission Impossible” gangsterzy na tym jednak nie poprzestali. W innej części dachu wycięli kolejną dziurę, ale okazało się, że pomylili się o kilka metrów.
– Nanieśli poprawkę i następny otwór otworzył im drogę do znajdującego się na pasażu salonu Idei, z które zabrali kilkadziesiąt telefonów komórkowych – mówi nasz informator.
Nikt nie widział, jak bandyci znoszą ciężkie pakunki z dachu i pakują do samochodu. Zapis monitoringu okazał się bezwartościowy. Powód? Widać było na nim tylko poruszające się cienie włamywaczy. – Tak jakby wiedzieli, gdzie są martwe pola, których nie obejmują kamery – mówi emerytowany policjant.
W ciągu kilku tygodni w podobny sposób złodzieje-alpiniści przez dachy wchodzą do katowickiego Carrefoura, bytomskiego Tesco, Media Markt w Czeladzi czy Reala w Mysłowicach. Ich łupem pada sprzęt elektroniczny warty kilkaset tysięcy złotych. Po kilku miesiącach kryminalni zatrzymują podejrzanych. To pseudokibice GKS Katowice, bez związków z alpinizmem. Okazuje się, że podobnych włamań dokonali też w centrach handlowych w Niemczech i na Słowacji. – Używania lin i osprzętu nauczyli się na potrzeby skoków – podkreśla oficer policji.
Znikające zegarki z Silesia City Center
Latem 2008 r. na dachu Silesia City Center pojawiają się zamaskowani mężczyźni. Idą tak, aby nie złapały ich kamery, nie wychwytują ich też czujki ruchu. Mężczyźni wycinają dziurę w dachu, po czym zjeżdżają na poddasze. – Musieli mieć dokładny plan obiektu, bo perfekcyjnie poruszali się w plątaninie znajdujących się tam kabli i rur – wspomina jeden z oficerów śląskiej policji.
Włamywacze zatrzymali się nad znajdującym się w SCC salonem jubilerskim, po czym na linach zjechali do środka.
Otworzyli gabloty, z których wyciągnęli około 200 zegarków oraz biżuterię o wartości 1,2 mln zł. Nie musieli się śpieszyć, bo wcześniej odcięli zainstalowany u jubilera alarm i monitoring. Łup wciągnęli na linach na dach, po czym ślad po nich zaginął.
Choć szef śląskiej policji ufundował nagrodę za informację o złodziejach, nigdy nie udało się ich zatrzymać. Ponad rok po włamaniu oficerowie Biura Spraw Wewnętrznych (policja w policji) ustalili tylko, że skradzione zegarki próbuje sprzedać podoficer policji z dąbrowskiej komendy. Podczas rewizji jego mieszkania znaleziono metki ze 114 zegarków firm Omega, Longines, Rado, Bulova czy Constant (najdroższy z nich kosztował 55 tys. zł) o łącznej wartości 548 tys. zł.
Policjant wraz z dwoma znajomymi oferował je po okazyjnych cenach. Zegarki odzyskano. Po zatrzymaniu cała trójka twierdziła, że dostali je na przechowanie od kolegi, któremu spalił się sklep jubilerski. Powołany przez prokuraturę biegły stwierdził jednak, że zamontowane na nich metki wydrukowano na drukarce z okradzionego salonu w SCC. – Wtedy zatrzymani zmienili wersję, twierdząc, że zegarki kupili za 30 tys. zł od jakiegoś nieznanego im mężczyzny – wspomina oficer policji.
Audi wjeżdżali do sklepów ze sprzętem rtv
W 2001 r. na Śląsku działał gang, którego członkowie samochodem taranowali wejścia do sklepów rtv. Splądrowali kilka placówek w Katowicach, Chorowie i Piekarach Śląskich. Wpadli po numerze jaki zrobili w Boże Ciało w centrum Katowic.Ciszę poranka przerwał wtedy pisk opon pędzącego audi. Jadący ponad 100 km/godz. wóz uderzył w szybę wystawową sklepu ze sprzętem rtv przy ulicy 3 maja. Szkło rozsypało się w drobny mak, włączył się alarm.
Mimo to kierowca audi spokojnie wycofał i niczym profesjonalista z amerykańskich filmów wysiadł i z zegarkiem w ręku zaczął mierzyć czas.
Jego zamaskowani kompani w kominiarkach na głowach pakowali do toreb telefony komórkowe oraz drobny sprzęt elektroniczny. Po 180 sekundach kierowca krzyknął: odwrót. Bandyci odjechali, zanim na miejscu pojawiła się policja.
Sprawcy wpadli kilka tygodni po tym skoku. W ich mieszkaniach znaleziono część łupów. Policjanci ustalili, że wjechali do siedmiu sklepów rtv w aglomeracji. – Za każdym razem korzystali z tego samego audi, którego przód był wzmocniony szynami kolejowymi. Dzięki temu z łatwością przebijali się przed szyby i rolety montowane w wejściach sklepów – wspomina oficer policji.
Wynieśli ze skarbca 1,3 mln zł
Do najbardziej spektakularnego, a zarazem najbardziej tajemniczego napadu na placówkę handlową na Śląsku doszło w Wielki Piątek 1 kwietnia 1999 r. Zabrzańska hurtownia Makro Cash and Carry przeżywała wtedy oblężenie klientów. O świcie przed sklep podjechało białe cinquecento. Z wozu wysiadło trzech elegancko ubranych mężczyzn: wysoki blondyn i dwaj bruneci w okularach.
Wszyscy w garniturach i czarnych płaszczach, każdy z czarną teczką. Wyglądali jak przedstawiciele handlowi, którzy przyjeżdżali do Makro z ofertami, sprawdzali stan zapasów czy ustawienie towarów na półkach.
Kamera monitoringu zarejestrowała, jak mężczyźni stoją przed wejściem dla pracowników, dopalają papierosy, a chwilę potem siedząca w recepcji agentka ochrony wpuszcza ich do środka. – My do szefa w sprawie reklamy – wyjaśnili. Pracownica ochrony wydała im identyfikatory z napisem „Gość”. Mężczyźni bez problemu weszli do hurtowni. Po przejściu kilkudziesięciu metrów zatrzymali się przed nieoznakowanymi drzwiami. Tylko garstka osób w Makro wiedziała że za nimi mieści się skarbiec hurtowni.
Kiedy idące do pracy kasjerki otworzyły drzwi, mężczyźni wyciągnęli spod marynarek pistolety i wpadli za kobietami do środka. – Na ziemię i cicho, bo was rozwalimy! – krzyczeli. Przerażone kasjerki pomogły im zapakować pieniądze do teczek: 1,3 mln zł! Bandyci związali im ręce i wyszli. Choć kamery rejestrowały przebieg napadu, nikt z ochrony nie zareagował. Złodzieje wyszli niezatrzymywani, na odchodnym ukłonili się agentce ochrony na recepcji.
Ochrona alarm podniosła kilka minut po napadzie. Na pościg było już za późno. Kilka godzin po napadzie na bocznej drodze na skraju lasu policja znalazła porzucone cinquecento. Kilkanaście miesięcy po napadzie kryminalni zatrzymali trzech mężczyzn podejrzanych o kradzież 1,3 mln zł ze skarbca Makro. Zostali jednak uniewinnieni. Prawdziwych złodziei nie ustalono do teraz.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS