Baza książek
Dzieje się
Gwiazdy piszą
Poradniki
W drodze
Kryminał
Love story
Biografie
Książki dla dzieci
Recenzje
Wideo
Najnowsze
Popularne
anna dziewit-meller
18-07-2020 (12:40)
Dwie kobiety – łączą je więzy krwi, dzieli ponad 60 lat. Nigdy się nie spotkały, ale obie noszą na swoich barkach to samo brzemię. W powieści “Od jednego Lucypera” Anna Dziewit-Meller rozprawia się z nieznaną szerzej historią Ślązaczek.
Podziel się
Anna Dziewit-Meller fot. Weronika Ławniczak (Materiały prasowe)
Marta Ossowska, Wirtualna Polska: Od jednego Lucypera pochodzą bohaterki Pani książki, Marijka i Kasia, Ślązaczki z tego samego rodu. Czy to oznacza, że kobiety przynoszą całe zło na ten ziemski padół, a może raczej są skazane na życie w piekle?
Anna Dziewit-Meller: Myślę, że ten tytuł należy rozumieć w ten sposób, że wszyscy i wszystkie nosimy na swoich barkach ciężar, który zrzucają nam – czasami w zupełnie nieświadomy sposób – nasi przodkowie.
Myśląc nieraz o przeszłości Polski mam poczucie, że chyba wszyscy nadajemy się na zbiorową kozetkę. Bo nie wiem, czy jest w tym kraju jakaś rodzina, która w taki czy inny sposób nie doświadczyła jakiejś traumy w czasie II wojny światowej. Uważam, że jesteśmy ludźmi bardzo skrzywdzonymi przez te wydarzenia i dotyczy to również mojego pokolenia 40-latków – jesteśmy dziećmi dzieci ludzi, którzy przeżyli bardzo ciężkie czasy. Więc z tego jednego Lucypera trochę wszyscy jesteśmy, a pytanie brzmi – co z tym zrobimy.
Pani książka traktuje głównie o skrywanych, rodzinnych traumach. Jest to temat, o którym coraz częściej się mówi. Myśli Pani, że w przypadku Ślązaków te rany są jeszcze głębsze?
Jestem ze Śląska, tam się wychowałam i spędziłam najważniejszych 19 lat mojego życia. Niewątpliwie jest to coś, co mnie ukształtowało. Czy na Śląsku cokolwiek było bardziej, mocniej? Nie wiem. Wydaje mi się, że po prostu było inaczej niż gdzie indziej. Pewnie każdy region Polski mógłby o sobie napisać podobne historie. Ja znam jednak od wewnątrz przeżycia śląskie, zawsze mnie to interesowało i zapewne sięgam po tę tematykę również dla siebie samej, żeby lepiej poznać miejsce, z którego pochodzę i swoją rodzinę. Dlatego próbuję się przez ten Śląsk przegryzać, a szczególnie Śląsk kobiet, bo to rzeczywistość moim zdaniem jest jeszcze bardzo, bardzo słabo rozpisana.
Praktycznie w książce brakuje mężczyzn, którzy dawaliby sobie radę z rzeczywistością. Dlaczego?
Wychowując się na Śląsku byłam otoczona prawie wyłącznie kobietami. Mężczyźni bardzo szybko umierali, moja ulica była ulicą wdów. Więc ci mężczyźni byli nieobecni, bo najpierw ciężko pracowali i nie mieli czasu pochylać się nad swoimi rodzinami, a potem umierali. Dlatego brak mężczyzn w życiu śląskich rodzin wydał mi się czymś naturalnym. Tak po prostu było w świecie, w którym żyłam.
Zaskoczyło mnie to, że rozdziały są oddzielone od siebie notkami z archiwów z czasów PRL. Dlaczego zależało Pani na tak mocnym osadzeniu fabuły w poprzednim ustroju?
To autentyczne dokumenty z IPN, które są donosami, jakie ludzie pisali na siebie na przełomie lat 40. i 50. Bardzo zależało mi, aby je w książce umieścić, bo chciałam pokazać czytelnikom, jak ludzie wówczas myśleli. Wydało mi się to dobrym kontrapunktem, do tego o czym piszę.
Uważam, że to był szalenie fascynujący okres, nie tylko z punktu widzenia najnowszej historii Polski, ale też historii kobiet. Moment ugruntowywania stalinizmu w PRL to był czas, kiedy można było uwierzyć, że następuje wielka emancypacja kobiet. Tymczasem, gdy przyjrzeć się temu bliżej poprzez prace naukowe dotyczące tego okresu np. wybitnej profesor Małgorzaty Fidelis, to widać, że z jednej strony kobiety dostały szansę, aby pójść do dobrze płatnej pracy, a zaraz potem w 1956 r. nastąpił paradoksalny, konserwatywny zwrot i odebrano kobietom na przykład możliwość pracy pod ziemią, czyli pracę owszem ciężką, ale na swój sposób prestiżową i dobrze płatną.
Powtarzając też za prof. Andrzejem Lederem i tytułem jego książki (“Prześniona rewolucja” – przyp.red) mam wrażenie, że ta feministyczna rewolucja była prześniona. Kobiety ją dostały, nie bardzo wiedząc co z tym zrobić, nie wywalczyły jej same. To stało się czyimiś rękami, w związku z tym, to nie było to, co można by nazwać prawdziwą emancypacją. Poza tym kobiety owszem poszły do pracy, ale na innych polach – tych tradycyjnych ról – nie zostały specjalnie wsparte.
Zresztą jeden z Pani bohaterów, działacz partyjny mówi, że kobiety nie pojęły sensu rewolucji politycznej, żądają chleba, a nie dostrzegają wielkiej idei, która stoi za tym systemem. Nie zdziwiłabym się, gdyby jakiś polityk powiedział dziś to samo. Ma Pani wrażenie, że znowu cofamy się w czasie? Wkurza Panią, że jedyną propozycją, którą dziś składa się kobietom to 500+ i emerytura za wychowanie przynajmniej 4 dzieci?
Tak, wkurza mnie to. Atmosfera w Polsce zagęszcza się, a ja niestety nie jestem optymistką w sprawie praw kobiet. Właśnie trwają przecież prace nad wypowiedzeniem konwencji stambulskiej, która reguluje kwestie zapobiegania i zwalczania przemocy domowej.
Z jednej strony mamy dużo młodych, aktywnych dziewcząt, które dorastają ze świadomością swojej wartości, moje pokolenie tego nie miało, musiałyśmy się tego uczyć. Z drugiej strony system, w którym funkcjonujemy nie jest nastawiony na to, aby wspierać kobiety na innym polu niż macierzyństwo. Oczywiście jest to ogromnie istotne, każdy przejaw wsparcia rodzin jest ważny, ale inne role społeczne też są dla wielu z nas istotne.
Na Śląsku też kobiety nie są już tylko tymi, które w pocie czoła dbają o dom?
Oczywiście, że nie. Ten stereotyp od dawna jest nieaktualny. Ale jego trwanie w powszechnej świadomości wynika ze słabej znajomości tego regionu. Przypisano mu “gębę” za sprawą serialu “Wojna domowa” i ten slapstickowy, rubaszny humor zapisał się w pamięci widzów. Chciałabym, aby Śląsk był widziany prawdziwie.
Ale współczesną bohaterkę swojej książki postanowiła Pani osadzić na emigracji. Nie widzimy tego, czy mogłaby jako pracownica naukowa rozwinąć się na Śląsku. Choć jej podejście do skomplikowanej, śląskiej historii rodzinnej daje nadzieję, że następne pokolenia mogą przerwać zmowę milczenia. Potrzeba do tego terapii, szczerych rozmów z rodziną, zagłębiania się w historię swojego kraju?
Myślę, że uczciwe zmierzenie się ze sobą samym, z przeszłością swojej rodziny i konfrontacja ze wszystkimi bolesnymi, pomijanymi tematami, jest wielką wartością. Wymaga to sporej odwagi i wewnętrznej siły, ale na pewno to pomaga.
Obserwuję w moim pokoleniu pewną tendencję do chodzenia na terapię. Wielu ludzi wchodzi w ten proces i jest to świetne dla nas jako społeczeństwa, bo zerwanie węzłów gordyjskich przeszłości pomaga nam żyć lepiej tu i teraz. Pozwala brać odpowiedzialność za swoje życie już bez dźwigania za sobą tych wszystkich babć, ciotek, wujów i ich traum. To bardzo dobrze, że ludzie się na ten krok decydują. Chyba wszyscy powinniśmy się wybrać na narodową terapię.
Obraziłaby się Pani, gdyby ktoś przypisał “Od jednego Lucypera” do literatury kobiecej?
A w odbiorze czytelniczym uważa Pani, że to literatura kobieca czy literatura o człowieku?
Powiedziałabym, że jest to książka napisana przez kobietę o kobietach, ale nie tylko dla kobiet.
I tu możemy postawić kropkę. Właściwie najbardziej przejmujące recenzje tej książki otrzymałam od mężczyzn, którzy powiedzieli mi, że każdy facet powinien ją przeczytać, aby trochę lepiej zrozumieć, co to znaczy być kobietą.
Przez pojęcie literatury kobiecej często rozumiemy literaturę obyczajową, a ta książka nią niewątpliwie nie jest. Ale jest kobieca, bo opowiada o kobietach. Tyle że, czy mówimy o literaturze męskiej, kiedy piszą ją mężczyźni o męskich sprawach? To kolejna rzecz, nad którą przyjdzie nam jeszcze pracować.
Podziel się opinią
Bądź z nami na bieżąco
na Instagramie
👍Lubię to!
na Facebooku
Komentarze
Trwa ładowanie
.
.
.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS