A A+ A++

Na przełomie maja i czerwca pani ambasador Stanów Zjednoczonych, Georgette Mosbacher, (a z nią ambasada USA), złożyła tradycyjne życzenia udanego miesiąca Pride, czyli dumy i równości osób LGBT+. Z łatwością można je i dziś znaleźć na Twitterze. Normalnie nie byłaby to wyjątkowa okazja, ale kampania wyborcza w Polsce szybko skręciła w kierunku, w którym – żeby powiedzieć to delikatnie – właśnie ta sprawa stała się najważniejszą osią politycznego konfliktu.

Źródła bliskie ambasady dziś potwierdzają, że słowa prezydenta Andrzeja Dudy o „ideologii LGBT” i zagrożeniu „neobolszewizmem” nie pozostały bez odzewu. Słowem, ktoś ważny w ambasadzie przy Alejach Ujazdowskich powiedział „stop”. Choć w Białym Domu urzęduje tak bliski naszej prawicy Donald Trump, otwarta deklaracja wojny kulturowej na froncie praw i godności osób nieheteroseksualnych, została przyjęta z co najmniej niezrozumieniem. Dziwne? Wcale. Ale żeby to zrozumieć, trzeba cofnąć się o krok. Wystarczy spojrzeć, jak wygląda historia „nieporozumień” między rządami w Warszawie i Waszyngtonie.

Czytaj też: „To stara sztuczka z faszystowskiego podręcznika. Ale tym razem zawiodła”

Donald Trump doszedł do władzy, obiecując zmianę lub renegocjację kilku zasadniczych założeń amerykańskiej polityki – stosunku do globalizacji i Chin, przywiązania do obronności w ramach NATO i promocji demokracji za granicą. Wśród wielu wątków, które pojawiały się w kampanii Trumpa w 2016 roku, były tematy migracji czy „poprawności politycznej”, rzekomo rujnującej amerykańskie życie polityczne. Wszystko to dało rządzącym w Polsce błędne przekonanie, że Trump jest ich „naturalnym” – bo konserwatywnym i prawicowym – sojusznikiem. A skutkiem tego była wyłącznie seria bolesnych policzków.

Bo polski rząd, tak rzekomo bliski konserwatywnej administracji Trumpa, rozmija się z polityką USA na kilku płaszczyznach. Weźmy choćby pisaną przez Patryka Jakiego ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej. Tę, która miała wprowadzić karalność za obwinianie narodu polskiego za współudział w Zagładzie i została na Zachodzie – słusznie lub nie – nazwana „ustawą Holocaustową”. To, co uchodziło w PiS-ie wyłącznie za obronę polskiej wizji historii i projekt zmierzający do promocji naszej pamięci historycznej, w Stanach wzięte zostało za inicjatywę głęboko nacjonalistyczną, a wręcz – patrząc na nagłówki w ważnych gazetach – antysemicką. Po protestach, wyrażonych także przez urzędujących w Waszyngtonie senatorów, z projektu w proponowanym kształcie się wycofano.

Czytaj też: Guy Sorman: Trump przegra wybory. A potem ogłosi, że zostały sfałszowane

Albo, sięgając po odmienny pomysł, gdy rok temu (jak w wielu krajach UE), dysktutowano w Polsce projekt podatku cyfrowego, między innymi od Facebooka. Wystarczyło jedno spotkanie wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a z rządzącymi w Warszawie, by (wbrew obietnicom premiera Morawieckiego) jesienią ubiegłego roku plan upadł. Dziś samotnie próbuje o nim przypominać parlamentarny klub Lewicy – lecz bez większych nadziei na jego wprowadzenie. Nie dyskutując nawet o zasadności i pożytkach z projektu podatku od gigantów cyfrowych (co na poziomie Komisji Europejskiej wprowadza do dyskusji komisarz Margrethe Vestager), intencje Zjednoczonej Prawicy i tu rozmijają się z interesami najważniejszego sojusznika Jarosława Kaczyńskiego na globalnej arenie.

Podobnie było też, gdy PiS zaczął zapowiadać „repolonizację” mediów, a Wiadomości TVP wygrażały prywatnym nadawcom i tytułom prasowym. I wtedy ambasada USA „tupnęła nogą”. Trump, owszem, jest na wojnie z amerykańską prasą i całym medialnym mainstreamem, ale pomysł nacjonalizowania mediów kojarzy się w Waszyngtonie z Rosją i Wenezuelą. I to powiedziano wprost koleżankom i kolegom w polskim rządzie. Dwukrotnie, i za czasów Beaty Szydło, i Mateusza Morawieckiego, zaciągnięto w sprawie „repolonizacji” hamulec.

Sięgając do spraw najnowszych, można także przypomnieć „Fort Trump” – czyli inicjatywę prezydenta Andrzeja Dudy zmierzającą do ściągnięcia do naszego kraju amerykańskich żołnierzy w większej liczbie niż wynikałoby to z ustaleń wewnątrz NATO. Ryzykując nawet zaognienie relacji z Niemcami, Francją czy państwami bałtyckimi, rząd Zjednoczonej Prawicy i pałac prezydencki forsowały tę ideę, szczególnie mocno w kampanii wyborczej. Najnowsze doniesienia mówią, że pomysł nie wypali. Nie jesteśmy gotowi, a także – co może nawet ważniejsze – nie sprostamy projektowi logistycznie i finansowo. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło „Fort Trump”, by przekonać się, jak marnie idą dziś negocjacje.

Czystą złośliwością byłoby tu wymienianie drobniejszych afrontów – jak to, gdy prezydent Duda podpisywał wspólne dokumenty przy biurku Donalda Trumpa stojąc. Lub to, że dostał wówczas w prezencie od 45. prezydenta USA długopis. Ale jest faktem, że z najistotniejszym sojusznikiem w kluczowych sprawach Polska dziś się rozmija. Czasami w sposób wprost upokarzający.

Można uznać, że Ameryka to najważniejszy sojusznik Polski – i od Ameryki i amerykańskich interesów zależy dziś nasza pozycja. To dopuszczalny – nawet jeśli kontrowersyjny – pogląd. Można nawet uznać, że warto poświęcić krótkoterminowe sojusze – z Niemcami, z Francją, koalicje wewnątrz Unii Europejskiej. Tak, jak się wydaje, sądzi rząd Prawa i Sprawiedliwości. Pytanie, czy zasadnie i ze świadomością (nie)skuteczności swoich działań. Bo te policzki bolą i zostawiają ślad. Pytanie brzmi więc także, czy warto?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRozstrzygnięcie konkursu na animację „Bezpieczny pieszy i rowerzysta na drodze”
Następny artykułNorwegia. Na górskim szlaku odnaleziono ludzkie szczątki. To zaginiona w 2018 r. Polka