A A+ A++

BARTEK SABELA: Plakaty zawisły w nocy z 28 na 29 maja. Przez pierwszą dobę po akcji była cisza. Potem uruchomiły się media narodowe, z TVP Info na czele. Zaczęły rozkręcać narrację pod tytułem „hejterskie plakaty w gablotach AMS-u”. AMS-u, czyli spółki należącej do Agory, a jeśli do Agory, to „Gazety Wyborczej”. Jeśli „Wyborczej”, to Platforma Obywatelska i jej kandydat na prezydenta, Trzaskowski. Tę absurdalną logikę wszyscy podchwycili. Nikomu, nawet publicystom wolnych mediów, nie przyszło do głowy, że to żadna Agora, tylko grupa wkurwionych na to, co się dzieje ludzi. Notabene, plakaty w AMS-ach podmieniane były wielokrotnie i sprawcy nigdy nie byli ścigani.

Teraz było inaczej.

– Policja pojawiła się u mnie po raz pierwszy po dwóch albo trzech dniach. Zostałem wezwany na przesłuchanie w charakterze świadka. Stawiłem się tego samego dnia. Potem kilka dni spokoju, aż do czasu, gdy 8 czerwca aresztowano moją koleżankę, dzień później mnie. Ją przetrzymano 48 godzin, mnie 24. Została zatrzymana na oczach swojej córki, przez długi czas nie miała kontaktu ze swoim pełnomocnikiem.

A twoje?

– Poszedłem po leki dla dziecka. Wyszedłem z apteki i przywitało mnie siedmiu panów. Wylegitymowali się i powiedzieli, że jestem zatrzymany, a oni chcą przeszukać moje mieszkanie. Poszliśmy do mieszkania. Uprzedziłem ich, że w środku są żona i malutkie dziecko, które dzień wcześniej przywieźliśmy ze szpitala. Oni to w pewnym stopniu uszanowali, bo pozwolili mojej żonie z synkiem opuścić mieszkanie. W tym czasie przybył również mój obrońca i sąsiad w roli przybranego świadka. Przeszukanie rozpoczęło się w ich obecności. Policjanci wezwali mnie do wydania rzeczy pochodzących z przestępstwa lub służących do popełnienia przestępstwa, ja odparłem że takowych nie posiadam. Przez dwie godziny funkcjonariusze przeszukiwali mieszkanie. Zatrzymali mój telefon, kilka nośników elektronicznych, kamerę, tablet, 1000 złotych w gotówce.

Czytaj: „Władza gra coraz ostrzej. Zaczęła przekraczać granice, do których wcześniej nawet bała się zbliżyć”

Na jakiej podstawie zabrali pieniądze?

– Na tak zwane zabezpieczenie roszczeń. Spółka AMS, właściciel gablot, zawiadamiając policję swoją szkodę wyceniła na 450 zł. Policjanci zabezpieczyli też moją czapkę, która jest podobno głównym dowodem w sprawie. Dodam, ze policjanci nie mieli nakazu prokuratorskiego. Weszli na tak zwaną blachę, co jest dopuszczalne przez prawo, ale stosowane w wyjątkowych sytuacjach niecierpiących zwłoki. Ta sprawa raczej do takich nie należy.

Było to demonstracyjne naruszenie przestrzeni prywatnej. To coś, co zostawia – jak to ładnie nazwała Klementyna Suchanow – „brud”. Nawet jak już oni wyjdą, to masz poczucie, ze ktoś ci się włamał do mieszkania. Nawet, jak poukładasz już wszystko na półkach, to czujesz ich obecność.

Po przeszukaniu domu przeszukali również moje auto, piwnicę. Zostałem skuty kajdankami i zawieziony na Komendę Stołeczną Policji. Tam im się przypomniało, że mamy z żoną jeszcze drugi samochód. Wróciliśmy do nas przeszukać to auto. Gdy wróciliśmy na komendę, trafiłem na tzw „dołek” czyli celę Policyjnej Izbie Zatrzymań w piwnicach Pałacu Mostowskich.

Pierwszy raz?

– Tak, w moim przypadku pierwszy raz. Zarzuty dostałem dopiero następnego dnia po południu. Policjanci dobrze wiedzieli, że nie będą w stanie przeprowadzić przesłuchania w dniu zatrzymania. Mogli przyjść do domu i wezwać mnie na przesłuchanie. Stawiłbym się, zawsze to robię. Ale wybrali demonstracyjne zatrzymanie i 24 godziny w celi, jak w przypadku groźnego przestępcy.

Uważam, że dostali polecenie z góry, żeby mnie zatrzymać w areszcie. To miało swój cel: upokorzyć, zastraszyć i dać przykład innym, żeby dwa razy pomyśleli, zanim cokolwiek zrobią. To jest pełen wymiar grozy sytuacji w której się znajdujemy: władza używa policji i państwowych mediów, by zastraszać obywateli, stosuje szykany wobec tych, którzy ośmielają się ją krytykować. Obywatel ma się bać władzy, która w każdej chwili, bez uzasadnienia, może wejść do twojej prywatnej przestrzeni, a potem cię aresztować. Nieprawomyślny obywatel ma się czuć jak przestępca. To typowe dla państw autorytarnych, dla dyktatur.

Byłem w wielu takich miejscach jako reporter i rozmawiałem z tamtejszymi aktywistami. Z pełną świadomością wagi porównania mogę powiedzieć, że obecna władza stosuje takie metody, które stosuje się w krajach, od których niedawno Polska wolała się odciąć, które stanowiły dla nas przykład totalnego bezprawia. Jesteśmy w takim kraju.

Czytaj: Szumowski w sieci biznesów. Nad ministrem zbierają się czarne chmury

O co ciebie i twoją koleżankę oskarżono?

– Kradzież z włamaniem. Kodeks karny, przestępstwo ścigane z urzędu. Grozi mi do 10 lat pozbawienia wolności. Przypomnę, że chodzi o podmienienie kilkunastu plakatów, rzecz która według prawa jest niczym więcej jak wykroczeniem. A jednak z jakiegoś powodu policja przyjęła taką a nie inną, kompletnie absurdalną i niewspółmierną kwalifikację czynu. Dam Ci przykład: mamy w Wielkiej Brytanii grupę znajomych aktywistów, która specjalizuje się w podmienianiu reklam miejskich, to się nazywa ad-hacking. Ich działalność jest postrzegana niemal jak street-art. Jak usłyszeli, że dostaliśmy zarzuty z kodeksu karnego, to nie mogli uwierzyć.

Jak ci minął czas w areszcie?

– Dostałem materac i pościel. Zaczął się pobyt w celi, i „liczenie kafelków” na ścianie. Do czasu przesłuchania następnego dnia o godzinie 14 dostałem słodką herbatę i tosta ze starą pasztetową. Nie było innego wyżywienia. Przesłuchanie trwało dziesięć minut, trzy krótkie pytania, jak się nazywasz, czy przyznajesz się do winy i czy chcesz złożyć wyjaśnienia. Nie przyznałem się do winy, odmówiłem składania wyjaśnień. Potem jeszcze zdjęto odciski palców, zrobiono mi zdjęcia i wypuszczono. Zmarnowane 24 godziny i mnóstwo niepotrzebnego stresu dla mojej rodziny. Gdy jesteś zatrzymany, policja nie mówi przecież, kiedy cię wypuści. I nie masz żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Żona nie wiedziała, czy wrócę po 24, 48 godzinach, czy może zostanę tymczasowo aresztowany.

Żona była przerażona, gdy zobaczyła cię w asyście policji?

– Ona jest silna, wie, że od lat zajmuję się ulicznym aktywizmem, ale to na pewno był dodatkowy stres, którego i tak w ostatnim czasie jej nie brakowało. Kilka tygodni wcześniej urodził się nasz syn. Odebraliśmy go ze szpitala raptem dzień przed moim zatrzymaniem.

Co ci przyszło do głowy, żeby robić happeningi tuż po narodzinach dziecka?

– Mam dziecko od siedmiu tygodni. Ta nowa sytuacja rodzinna nie zmienia jednak tego, czym się zajmuję od wielu lat. Co mi przyszło do głowy? Na to pytanie nie mogę ci odpowiedzieć, bo toczy się wobec mnie postępowanie. Grożą mi całkiem spore konsekwencje. Wolę odpowiedzieć na inne pytanie: co mi przyszło do głowy, żeby w ogóle wziąć się za uliczny aktywizm.

– To część mojego życia od początku 2016 roku. Bardzo istotna część z wielu względów, bo motywowana potrzebą obrony wartości, w które wierzę. Nie rozważam, czy to dobrze, czy źle. Czy wypada mi się tym zajmować jako dziennikarzowi, rodzicowi, mężowi. Zastanawiam się tylko nad tym, czy można się przeciwstawić złu i czy trzeba to zrobić. W dzisiejszych okolicznościach politycznych wychodzi mi, że tak. Widzę, w jaką stronę zmierza aktualna władza. Pojawienie się dziecka jest dodatkowym motorem do działania. Niech zabrzmi patetycznie, ale chciałbym mu zostawić lepszy świat. Nie taki, w którym panuje quasi-faszystowska dyktatura, oparta na wykluczeniu i napiętnowaniu kolejnych grup społecznych. Chciałbym by mój syn żył w świecie opartym na wartościach wspólnotowych, na poszanowaniu odmienności i różnorodności

Po drugie, działam z pobudek czysto osobistych. Ja po prostu czuję się zagrożony przez obecną władzę. Bronię więc swojego domu przed zakusami bandytów. Jeżeli ktoś wywraca do góry nogami państwo, niszczy podstawy społeczeństwa, niszczy kulturę i środowisko, w którym żyjemy, we mnie rodzi się naturalna reakcja „nie, kurwa, nie!”. A że lubię działać, wchodzić w akcję bezpośrednią, to w takim sposób wyrażam swój sprzeciw.

Czytaj: Posłowie KO: Umowy na respiratory wyparowały z Ministerstwa Zdrowia. Ktoś wziął je ze sobą na weekend?

Złamałeś jednak prawo. Koledzy i koleżanki po fachu mają ci to za złe. Mówią, że dlatego nie stanęli w twojej obronie. Bo jest tyle metod protestowania.

– Te głosy oburzenia z ust różnych ludzi, różnych środowisk słyszę od zawsze: ale przecież wy łamiecie prawo! Zawsze odczytuję to tak samo: jako wymówkę i uspokojenie własnego sumienia. Pytano mnie ostatnio, dlaczego nie napisałem artykułu na ten temat. Powstało całe mnóstwo artykułów o aferze Szumowskiego i innych aferach PiS. Co z tego wynikło? Autorytarnej władzy nie da się obalić artykułem w gazecie, nie da się jej obalić klikając na Facebooku.

Wielu ludzi myśli: wygramy wybory. Skąd ta pewność? Wybory zależą teraz od kaprysu jednego człowieka. Wszystko wskazuje na to, że je zorganizuje, ale nie byłbym wielce zdziwiony, gdyby okazało się, że jednak ich nie będzie albo zostaną przeprowadzone niezgodnie z prawem. Malwersacji wyborczych nie robi się już dopisując krzyżyki na kartach. Są znacznie subtelniejsze metody. Patrz: brexit, patrz: Trump. Współcześnie istnieje szereg technologii, aby utrzymać pozór wyborów, a otrzymać wynik taki, jaki chcemy. Poza tym spójrzmy na to szerzej: gra nie toczy się na naszym małym polskim podwórku. Nasze wybory to część geopolityki, w której głównym inżynierem jest Władimir Putin.

Ale wracając do twojego pytania: przekaż koleżankom i kolegom po fachu, że kilkukrotnie łamałem prawo realizując moje reportaże, zarówno w Polsce jak i zagranicą. Podam przykład. Wszedłem na teren prywatny, na który wchodzić nie powinienem, reportaż trafił na okładkę. W Maroku zostałem zatrzymany przez policję, w Kongu byłem w roli handlarza diamentów, a za to co robiłem w Uzbekistanie dostałbym pewnie zarzut szpiegostwa. Co na to koledzy i koleżanki?

Ważny był cel?

– Większość działań aktywistów wiąże się z naruszeniem prawa – czy jest to kodeks wykroczeń, czy kodeks karny. Istotna jest jednak hierarchia wartości. Prawo własności właściciela gabloty czy mir Sejmu jest czymś podrzędnym w stosunku do obrony praw obywatelskich czy wolności wypowiedzi. Czy wieszanie antyrządowych plakatów w czasach PRL było legalne? Nie, było przestępstwem. Pamiętajmy, że my już nie żyjemy w państwie prawa. Ktoś nam zmienił zasady gry, a my wciąż się łudzimy, że jest tak jak było. Wypieramy rzeczywistość by zachować pozory normalności. Tragedią jest, że w naszym kraju trzeba to ciągle tłumaczyć.

I rzecz najważniejsza: My mówimy o naruszeniu prawa przez aktywistów, a nie mówimy o treści tej akcji. Przypomnę: plakaty sumowały winy ministra Szumowskiego, co do którego uczciwości istnieją bardzo duże wątpliwości, udokumentowane śledztwami dziennikarskimi. Zakłamywanie statystyk w sprawie epidemii COVID-19 dyktowane politycznymi interesami władzy, skandaliczna rekomendacja dla wyborów, która potencjalnie mogła sprowadzić zagrożenie na zdrowie i życie tysięcy ludzi, oraz szemrane interesy na sprzęcie medycznym. O tym powinniśmy rozmawiać. Przecież to coś tak obrzydliwego, że aż mi jest to trudno pojąć. Jak wynika z relacji prasowych, w czasie kryzysu zdrowia publicznego minister resortu korzysta z okazji, żeby nabijać swoją własną kasę i naraża tym samym zdrowie i życie obywateli. Właściwe organy ścigania się tym nie interesują.

Zatem te plakaty to obywatelski krzyk domagający się sprawiedliwości w państwie gdzie wymiar sprawiedliwości został rozmontowany przez władzę. Grupa obywateli zabrała w tej sprawie głos, krzycząc: kurwa, nie może tak być! Przecież tym sprzętem bez certyfikatów, wyprodukowanym przez nieznane firmy miał ktoś pracować, ten sprzęt, te maseczki, co przyleciały antonowem miały ratować komuś życie! O tym powinniśmy mówić, a nie o tym, czy Sabela złamał prawo otwierając kilka gablot reklamowych.

Nie przyjmujesz tłumaczenia, że minister miał prawo popełnić błędy w tak dynamicznej sytuacji?

– Zaraz, jakie błędy? My nie mówimy o popełnianiu błędów. Błędy mogą się zdarzyć każdemu, nawet urzędnikowi państwowemu. Dziennikarskie śledztwa donoszą o celowym, świadomym popełnianiu przestępstwa za nasze pieniądze. To jest coś, za co w normalnym demokratycznym kraju polityk nie dość, że podałby się do dymisji, to potem czekałby na proces za kratami w areszcie tymczasowym. Tymczasem ścigani są obywatele, którzy na tę sytuację zwracają uwagę społeczeństwu.

Skąd odniesienie do religii na plakatach?

– Minister Szumowski jest znany ze swojej religijności i zdaje się, że tym bardziej powinien przestrzegać wysokich standardów etycznych. Na plakatach była grafika, która przez dziennikarzy została źle odczytana. Jako przebranie ministra Szumowskiego za księdza. To nie było żadne przebranie , bo minister Szumowski jest kawalerem Zakonu Maltańskiego i nosi taki uniform jak na plakacie. Jego zdjęcia w szatach Zakonu można znaleźć w internecie. A czym jest sam Zakon – warto poczytać.

Myślisz, że ksiądz, który kilka dni później porównywał Szumowskiego i Morawieckiego do ewangelistów inspirował się waszą akcją?

– Nadawanie urzędnikom publicznym świętości to celowy zabieg manipulacyjny, również dość typowy dla autorytarnych reżimów, gdzie władza idzie pod rękę z kościołem. To zdejmuje odpowiedzialność i czyni go nietykalnym. On przestaje być człowiekiem, staje się nadczłowiekiem. Podniesienie na niego ręki jest podniesieniem ręki na Boga. Niezależnie, czy ktoś w niego wierzy, czy nie.

Podniosłeś rękę na Boga!

– Nie, bo jestem ateistą.

Co uruchamia takie świętokradztwo?

– Totalna bezkarność polityka, który odpowiada za zdrowie publiczne. To nie jest tylko afera polityczna, jakich mnóstwo. To nie są tylko zdefraudowane publiczne pieniądze. Jest w tej sprawie wymiar ludzki o bardzo poważnej skali: zagrożenie życia ludzi. To jest coś, co zasługuje na specjalną uwagę. To mogło dotyczyć mnie albo ciebie. Albo mojego lub twojego dziecka. Konsekwencje mogły być bardzo namacalne.

Nie dziwi mnie fakt, że Szumowski pozostaje nadal ministrem, bo trudno oczekiwać czegoś innego od obecnego obozu władzy. Przerażające jest to, że po tych wszystkich medialnych śledztwach nie ma na ulicach setek tysięcy ludzi, których ta sprawa bezpośrednio dotyczy. Nawet tak obrzydliwe działania ze strony rządzących nie spotykają się ze stanowczą reakcją społeczną.

Masz jakąś diagnozę, dlaczego tak jest?

– W Polsce jest ogromny problem z tym, jak jest postrzegany bunt i protest społeczny. Co się z nami stało? Przecież do 1989 roku bunt wobec władzy był tym, z czego słynęliśmy na świecie. Obecnie osoby protestujące są często postrzegani jako chuligani, wywrotowcy, a nie jako ludzie broniący fundamentalnych wartości.

Pamiętam taką sytuację: dwa lata temu protestowaliśmy pod Sejmem i podeszła do nas bardzo elegancka para bardzo zamożnych ludzi. Nie mogli przejechać swoim wielkim bardzo drogim wozem. Nie mieli pretensji do policji, która otoczyła nas w kotle, mieli pretensje do nas – jak my śmiemy im ulice blokować. Kobieta była w wieczorowej pięknej sukni, my siedzieliśmy na ulicy otoczeni przez policję. Pamiętam jej wzrok: był pełen pogardy.

Inny przykład: zobacz, co się dzieje po zabójstwie George’a Floyda w Stanach. Co się wydarzyło po kolejnym umorzeniu sprawy Igora Stachowiaka w Polsce? Nic. Czy my jesteśmy jacyś wykastrowani społecznie? Nieczuli? Dopóki ludzie nie zrozumieją, że ich dom nie kończy się na progu ich mieszkania, na wysokim ogrodzeniu ich willi, to ja nie widzę przyszłości dla tego kraju.

10 lat więzienia jest w twoim odczuciu prawdopodobną karą?

– Jedną z tragedii dziejących się w tym państwie jest to, że jego działań nie można już analizować miarą prawa. Decyzje wyznacza fantazja i doraźne interesy polityczne kilku osób. Taki system to oligarchia, patrz Rosja. Jeszcze kilka miesięcy temu mało prawdopodobne wydawało mi się to, że do mieszkania wejdzie mi siedmiu policjantów i zrobi drobiazgowe przeszukanie. Nie spodziewałem się również zatrzymania. Siedząc tutaj z tobą na kawie, wydaje mi się mało prawdopodobne, że wsadzą mnie na 10 lat. Ale nie wiem tego.

W moim zatrzymaniu istotny jest jeszcze jeden fakt. Do Komendy Stołecznej Policji zostałem przywieziony tuż przed 19:00. O 19:30 w głównym wydaniu wiadomości podano moje dane osobowe. Zatrzymanie było więc również formą naznaczenia wroga publicznego. Podajemy jego dane i teraz, droga prawico, możecie się nad nim pastwić. To jest Orwell w czystej formie, dwie minuty nienawiści, pamiętasz? Pracownicy TVP, nie użyję tu słowa dziennikarze, moje dane mogli uzyskać tylko od funkcjonariuszy KSP. To jest groza.

Skoro jesteśmy przy mediach, jak odebrałeś słowa Romana Imielskiego, zastępcy redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, dla której napisałeś kilkanaście dużych reportaży. Powiedział, że nie jesteś dziennikarzem „GW” tylko współpracownikiem, podobnie jak Bronisław Wildstein, który napisał 10 tekstów.

– Wiesz za co najbardziej cenię moich znajomych i znajome z ulicznych ruchów? Że takie słowa jak „nam nie jest wszystko jedno” albo „nie ma wolności bez solidarności” to nie są dla nich puste slogany. Garstka ludzi, która bierze się za aktywizm, wie, jak straszne jest pozostawienie człowieka samego w trudnej sytuacji. Pamiętajmy, że ludzie którzy decydują się na różne formy protestu nie robią tego tylko i wyłącznie w swoim imieniu. Jestem przekonany, że pod krytyką ministra Szumowskiego podpisałyby się setki tysięcy Polaków. Gdy wyszedłem z KSP pierwsze co usłyszałem to: twoja żona i dziecko zostali objęci opieką, mają ugotowany obiad, zrobione zakupy, wyniesione śmieci, a pies był już na spacerze. To jest solidarność, bez której nie ma wolności, a nie pierdolenie na fasadzie budynku!

Mocne słowa.

– W moim przekonaniu Roman Imielski nie bardzo rozumiał sytuację, czego dowodem są jego słowa. Mam za to do niego spory żal. Dziennikarze powinni bardziej wnikliwie analizować rzeczywistość i znaczenie słów zarówno tych na sztandarach, na łamach prasy, jak i tych, których używają w mediach społecznościowych. Rozumiem, że „Gazeta Wyborcza” się odcina od moich działań – niczego innego bym nie oczekiwał, bo i nie miała z tym nic wspólnego. Ale formalne odcięcie się to jedno, a ironiczne stwierdzenie, że ktoś nie jest reporterem to już co innego. Reportaż w „Dużym Formacie” to nie to samo co krótka notka prasowa na trzeciej stronie. Kilkanaście obszernych reportaży, z czego dwa okładkowe, napisanych przez ostatnie cztery lata to nie jest mało. Porównanie z Wildsteinem pozostawię w milczeniu.

Rozczarowanie środowiskiem?

– Po trosze, ale warto zaznaczyć, że pojawiały się również zupełnie inne głosy, nawet wewnątrz środowiska Gazety, choćby komentarz Wojciecha Maziarskiego. Głosy ogromnego wsparcia otrzymałem od redakcji „Pisma”, oraz „Kontynentów”, z którymi współpracuję. Oczywiście w żadnej z tych redakcji nie jestem na etacie.

Warto zwrócić uwagę, że słowami Romana Imielskiego poczuło się urażonych wielu dziennikarzy Gazety, przecież ogromna większość z nich pracuje właśnie na umowach o dzieło, są freelancerami, jak ja. I co, też nie są dziennikarzami? Czego mogą się spodziewać, gdy znajdą się w kłopotach?

Takie głosy poczucia zagrożenia słyszałam w Komisji Dziennikarek i Dziennikarzy, do której należę. Mało kto jest teraz na etacie w mediach. A poczucie solidarności jest bardzo ważne dla bezpieczeństwa

– Brak społecznej solidarności, wrażliwości, empatii jest podstawą kryzysu w naszym kraju. Jeżeli te wartości tak rzadko pojawiają się w środowiskach tak zwanych otwartych, po drugiej stronie tego paskudnego obozu władzy, to nie widzę nadziei na lepszą Polskę.

Czytaj także: „Afera maseczkowa” może oznaczać dwie rzeczy

Bartek Sabela
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPolicja poszukuje napastnika, który zaatakował kierowcę busa na dworcu w Krośnie
Następny artykułZamość: Dorzuć się do windy. Stowarzyszenie „Krok za krokiem” prosi o wsparcie