W ciągu dwóch lat wydał dwanaście powieści i podbił wszystkie listy bestsellerów, Max Czornyj opanował do perfekcji sztukę pisania o zbrodni.
Max Czornyj. To nazwisko, które kojarzy dziś niemal każdy wielbiciel literatury gatunkowej. Wystarczyły niecałe trzy lata, by z debiutującego autora (będącego kolejnym z serii polskich piszących prawników) stał się marką samą w sobie, a jego książki rozlały się poza półki największych księgarni, trafiając do kiosków, urzędów pocztowych, czy sieciowych spożywczaków. Przede wszystkim jednak: trafiając do rąk zróżnicowanego, nieustannie puchnącego grona fanów.
A przecież jego powieści − mroczne, krwawe thrillery psychologiczne w duchu Chrisa Cartera i Thomasa Harrisa − to pozycje, zdawałoby się, wyłącznie dla czytelników o mocnych nerwach i równie mocnych żołądkach. Jak to się stało, że książki, które jeszcze dekadę temu wylądowałyby u nas w ograniczonej, ciasnawej niszy, stały się tak poczytnym fenomenem?
Być może w polskiej literaturze kryminalnej brakowało kogoś, kto przekroczy pewną granicę. Ukaże zbrodnię w całej jej logicznej całości, bez filtrów, przez które tak często przepuszcza ją popkultura. Wielu współczesnych czytelników opatrzonych jest już obrazkami, które niegdyś zdawałyby się niewyobrażalne. Ich wrażliwość kształtowana jest przez przestrzeń medialną, wypełnioną opisami rzeczywistej, ekstremalnej przemocy – sięgającymi dalej niż sięgać skłonna jest często fikcja. Tak oto objawiło się nowe zapotrzebowanie: na autora łączącego tradycyjną formę powieści kryminalnej z pozbawionym wstydliwości przedstawieniem ludzkiego bestialstwa; zawiłą intrygę – z bardzo pesymistycznym obrazem człowieczych możliwości.
Sięgając po “Grzech”, czyli pierwszy tom rozpoczynający cykl z komisarzem Erykiem Deryło, można było jeszcze zawahać się, czy to właśnie Czornyj wypełni tę rolę. Książka, owszem, spełniała oba założenia, okazać mogła się jednak zaledwie szczęśliwym trafem debiutanta, który po oczyszczeniu się z brutalnych wizji przejść mógł z łatwością do sprawdzonych form kryminalnych. Dopiero kolejne powieści Czornyja utwierdziły czytelników, że oto pojawił się twórca, który nie boi się babrać w bebechach, nie boi się wnikać w psychopatyczne umysły morderców, sięgać tam, gdzie do tej pory niewielu miało odwagę w Polsce zajrzeć. Jego bohaterowie są udręczeni, sterroryzowani, skazani na męczarnie i niewyobrażalny ból, tak fizyczny, jak i psychiczny. Jego uniwersum zamieszkują potwory w ludzkiej skórze, sadyści, którzy za nic mają życie tak swoje, jak innych. Czornyj w kolejnych powieściach przekracza kolejne tabu, jakby kierując się słowami, które włożył w usta swojego legendarnego już seryjnego mordercy, ukrywającego się za przydomkiem Cztery Iks:
„Razem sprofanujemy ten świat. Wywrócimy wszystko do góry nogami. Właśnie tak.”
Oczywiście, utożsamienie prozy Czornyja wyłącznie z obrazami przemocy to mocne uproszczenie – to konstrukt pozwalający nam wytłumaczyć dlaczego to właśnie ten autor zyskuje z roku na rok coraz większą popularność, rozpychając się na zatłoczonym rynku. Nie osiągnąłby tego jednak bez odpowiedniego warsztatu, odpowiedniego rozpoznania swych czytelników – i bez odpowiednio prowadzonej intrygi.
Widać to doskonale także w jego najnowszej książce: thrillerze psychologicznym “Wielbiciel”, zahaczającym o obecną w polskim mediaświecie tematykę wyborczą. Założenie fabuły jest proste: ogarnięty manią prześladowczą fanatyk terroryzuje kandydata na prezydenta Warszawy. W kulminacyjnym momencie kampanii wyborczej ginie oponentka kandydata, a z przydomowego ogrodu znika jego kilkuletnia córeczka. Potwór − indywiduum o przydomku Berni − ma plan, którego nie sposób przewidzieć, a za którym podążać musi nasz bohater, by uratować swoje dziecko.
Powieść zaczyna się od ciosu prosto w czytelniczą szczękę, a każdy kolejny rozdział tylko podnosi napięcie, podtapiając czytelnika w gęstniejącej atmosferze. “Wielbiciel” stawia nas na krawędzi niewygodnej rzeczywistości, wyprowadza z równowagi, dręczy niemożliwymi wyborami, a mimo to przewracamy kolejne kartki, jakbyśmy sami chcieli się przekonać, ile może znieść człowiek doprowadzony do ostateczności.
Najważniejsze w prozie Czornyja − co doskonale obrazuje “Wielbiciel” − są emocje. Emocje czyste, niefiltrowane, surowe i do bólu prawdziwe – emocje zrodzone nie tylko z ukazywanych potworności, lecz także poczucia, że tak, taki właśnie bywa nasz świat. Nie sposób nie trząść się z obrzydzenia przy kolejnych próbach, jakie swoim ofiarom serwuje Cztery Iks; nie zakołysać się z przerażenia, gdy śledczy trafiają na miejsce kaźni małego dziecka w “Zjawie”… Nie sposób zadać sobie kilku niewygodnych pytań podczas lektury “Wielbiciela”. Do czego ja zdolna byłabym się posunąć, gdyby ktoś szantażował mnie tak, jak jego bohatera? Gdyby to mnie zaprosił do swej makabrycznej gry?
Strach, obrzydzenie, terror, napięcie, smutek, rozpacz − tymi emocjami karmi się czytelnik Czornyja i takiej karuzeli emocji od niego oczekuje, a pisarz bardzo dobrze o tym wie. Jak sam powiedział w jednym z wywiadów:
“Czytelnik zamiast odłożyć w nocy książkę powinien być przerażony perspektywą zgaszenia światła i choćby tylko z tego powodu czytać dalej. Byle do rana.”
Z thrillerem psychologicznym takiego kalibru jak “Wielbiciel” czytelnik niejedną nieprzespaną noc ma już zapewnioną. Jedno pozostaje pewne: Max Czornyj znowu to zrobił. Zmiksował odpowiednią dozę emocji, intrygi i okropności, wedle wypracowanego przez siebie przepisu, serwując ów miks spragnionym go czytelnikom. Po tej książce grono wielbicieli Czornyja kolejny raz się powiększy.
Olga Kowalska z WielkiBuk.com
Książkę mogą Państwo zamówić pod tym adresem.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS