Maj przyniósł firmom sprzedającym w internecie dużą zmianę – darmowe wyniki wyszukiwania w Google Shopping. Na ten moment zmiana dotyczy tylko USA, ale według zapowiedzi, do końca roku również Europejczycy będą mogli korzystać z tego udogodnienia.
Gigant z Kalifornii zmianę tłumaczy szalejącą epidemią koronawirusa i koniecznością przejścia wielu przedsiębiorców na rynek e-commerce, ale prawda może być bardziej skomplikowana.
Co tak naprawdę się zmieni?
Na pierwszy rzut oka – Google wychodzi naprzeciw ecommerce’om, a na całkowicie płatnym listingu pojawią się teraz darmowe wyniki. Jednak żeby dostać od amerykańskiego giganta reklamę „za darmo” musimy najpierw przygotować i możliwie skutecznie aktualizować feed produktowy. Podstawowe parametry, którymi będziemy musieli się z Google podzielić, to cena, nazwa, opis produktu, zdjęcie i dostępność naszego produktu. Oczywiście w zależności od tego, co sprzedajemy, Google może postawić przed nami dodatkowe wymagania. Uzupełniając feed produktowy musimy być bardzo uważni, bo Google może odrzucić nasz produkt, jeśli bot wykryje, że cena na stronie się nie zgadza się z tą w pliku, a zdjęcie nie spełnia norm, bo brakuje mu znaku wodnego czy odpowiedniej rozdzielczości. Dla ułatwienia wgrywania feedu produktowego, Google zapewniło integrację z takimi narzędziami jak Shopify, WooCommerce czy BigCommerce.
Za darmo? Tak, ale może lepiej nieco dopłacić?
Jeżeli już poświęcimy swój czas i zasoby na uzupełnienie danych i odpowiednią konfigurację naszego Google Merchant Center, możemy cieszyć się z dodatkowego ruchu na stronie. Ale Google nie byłoby sobą, gdyby nie zachęcało nas do wydania dodatkowych środków… na kampanię Google Ads. A ponieważ kampanie shoppingowe są często prostsze w konfiguracji i lepiej zautomatyzowane niż kampanie na słowa kluczowe, no i łatwiej przynoszą rezultaty w postaci ruchu na naszą stronę, powinniśmy przecież czuć się zachęceni bardziej.
Czy to już monopol?
I to na ten moment najważniejsze pytanie. Bo czy zaproponowana przez Google zmiana nie zostanie aby zmodyfikowana przez regulacje unijne? To, że amerykańska firma od lat walczy z zarzutami o praktyki monopolistyczne nie jest tajemnicą. W ostatnich kilku latach UE wymusiła na Google niejedną zmianę. Dla przykładu, 2 lata temu wyszukiwarka została zmuszona do wpuszczenia do swojego serwisu „tylnymi drzwiami” innych porównywarek produktów, po (początkowo) bardzo preferencyjnych cenach. Efektem tego ruchu były rozmaite wynaturzenia. Jak grzyby po deszczu powstawały „porównywarki”, które nie spełniały żadnych standardów – zarówno z punktu widzenia użytkownika jak i samego produktu.
Po co to wszystko?
W głównej narracji Google przebija troska o e-commerce, poobijana przez COVID-19, ale prawda jest nieco bardziej złożona. Google stara się przywiązać do siebie użytkownika. W Polsce na celowniku znajdą się na pewno Allegro czy Ceneo, globalnie – choćby Amazon.
Google chce być pierwszym i ostatnim miejscem, w którym użytkownicy szukają produktów w procesie zakupowym. Dodatkowe dane o produktach z nowych sklepów, możliwość prezentowania „darmowych” wyników pomoże zbudować bardziej kompletny serwis, ale też zebrać więcej danych o sklepach i konsumentach. Dzięki temu Google będzie w stanie lepiej zasilić swoje algorytmy, odpowiedzialne za to kiedy, co i komu się wyświetla, bez względu na to czy kliknięcie będzie coś kosztować, czy nie.
Czy więc warto będzie korzystać z nowej możliwości oferowanej przez Google? Zdecydowanie tak. Czy w czasach, kiedy kluczowy jest nie budżet ale dane o użytkownikach, jest to rozwiązanie darmowe? Zdecydowanie nie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS