Wpis chaotyczny i emocjonalny, traktujący o osobistych odczuciach, upodobaniach i spojrzeniu na (pop)kulturę. Szukający poważniejszych tematów – zostaliście ostrzeżeni!
Trzeba się w końcu do tego przyznać: jestem człowiekiem niedojrzałym, o miernym guście, do tego bezwstydnie to akceptującym. 20 lat temu było to może do zniesienia, ale teraz? Niemniej taka już jestem i na większe zmiany bym nie liczyła. Dowodem są zakupy poczynione w ubiegłych latach: kolorowe guziki, nici, kredki wszelkiego rodzaju, spinki, bursztyny, masa dziwacznych drobiażdżków i innego słodkiego „badziewia”, które zamierzam przekazać mojemu nieszczęsnemu dziecięciu. Nie mówiąc o tych wszystkich zebranych nasionach, żołędziach, kasztanach, liściach, muszlach, kamieniach… Obecnie planuję (jak tylko przyjdzie 500+) zakupić nasiona do wysiewu „kwietnej łączki” w skrzynce, jak to kiedyś miałam w zwyczaju; po trosze, żeby nacieszyć oczy kwiatami, po trosze w celu przyciągnięcia owadów.
Infantylne? Możliwe. No i co z tego? Skoro z tym właśnie się dobrze CZUJĘ? Proste, logiczne wytłumaczenie, prawda? 🙂
Problem w tym, że należy odróżnić dobre samopoczucie, które jest trwałe i nie przynosi obiektywnych szkód (bo z tymi bym się źle czuła), od dobrego samopoczucia, które jest ulotne i przynosi… szkody. Wydanie pieniędzy na bzdety, które przynajmniej chwilowo przynoszą zadowolenie i które mogą przydać się w przyszłości (choćby jako zabawki dla malucha) tragedią nie jest. Ale robienie bezustannie rzeczy przyjemnych, lecz szkodliwych…?
O co chodzi? Zaraz wyjaśnię. Otóż dwa wpisy zainspirowały mnie do pewnej refleksji: pana Staszka Krawczyka oraz pana Alpejskiego. W pierwszym opisana jest jedna z piękniejszych książek, na które trafiłam w dzieciństwie: „Dolina Muminków w listopadzie”. Druga wzmiankuje ludzi wzruszających się dennym podobno (nie widziałam) serialem „Niewolnica Isaura”. Mianownikiem obydwu notek jest dla mnie wzbudzanie w ludziach uczuć, emocji, wzruszanie ich, prowokowanie do zadumy, wciąganie do fikcyjnego świata, może nawet zmienianie ich spojrzenia na świat realny. I tego właśnie dotyczy moja refleksja: czy to, co czytamy, oglądamy lub czego słuchamy, jeszcze nas porusza? I czy nie jest tak, że oglądanie latami tworów z niskiej (intelektualnie, ale i emocjonalnie) półki nie stępiło przypadkiem mojej wrażliwości?
Nie oszukujmy się: nie umiem już tak przeżywać, wzruszać się, trwożyć – jak dawniej. Coś jeszcze tam w środku zostało, coś się tli, potrafię się przez jakiś czas zastanowić nad obejrzanym filmem. Pora jednak zrobić rachunek sumienia i rozliczyć się z pochłanianą strawą dla ducha. Oto krótki przegląd, czym się tak naprawdę „odżywiamy”.
Przede wszystkim jesteśmy (wciąż) fanami filmów grozy. Sama nie wiem, jak to możliwe, zważywszy na to, jak ciężko o coś oryginalnego w tym gatunku. Wydawałoby się, że po horrorach zbyt wiele spodziewać się nie można, żerują wszak na najprymitywniejszych emocjach, skąd więc pretensje? Może stąd, że jednak zrobienie filmu sporo kosztuje, pracują nad nim setki, jeśli nie tysiące ludzi, poświęca się temu czas, ktoś ktoś potem świeci za to oczami, gdyż sprzedaje swoją gębę, ciało, nazwisko. A mimo to gros takich obrazów razi wtórnością, miernotą, tanimi chwytami, wciska oklepane do bólu historyjki. Narzekam czasem, że jak już reżyser i scenarzysta nie mają na podorędziu ciekawej narracji, niech postawią na dobrą grę, montaż, klimat, zaskoczą czymś dziwacznym, nawet paskudnym – w końcu po nas, entuzjastów dreszczyku, normalności spodziewać się nie można. 🙂 A może to ze mną jest jakiś problem? Może po latach oglądania straszaków stałam się nazbyt wymagająca? A może po prostu się… starzeję? (Ale zaraz, jak to?! Przecież ja wcale jeszcze nie dojrzałam!)
Czasami jednak uda się trafić na coś fajnego, jak choćby dwie ekranizacje powieści Stephena Kinga: „To” i „To: Rozdział 2”. Jak to zwykle bywa, część druga ustępuje pierwszej, niemniej obydwie trzymają wysoki (jak na ten gatunek) poziom, czyli porządnie straszą, zniesmaczają i nie oszczędzają widza. Bardzo fajna ekipa dziecięca, wróżę niektórym świetlaną przyszłość w aktorstwie. Obrazem, co do którego mam mieszane uczucia, ale który poleciłabym każdemu o nieco bardziej wyrobionym guście, jest „Czarownica: bajka ludowa z Nowej Anglii”. Osadzona w realiach XVIIego wieku historia przedstawia surowe, pełne trudów życie bogobojnej rodziny, która nagle musi się zmierzyć z nieznaną jej, wrogą siłą. Kto zaś akceptuje mariaże horroru z komedią, doceni „Dom w głębi lasu”, będący łagodną kpiną z klasycznych horrorów.
Jak horrory, to i science fiction (tak, wiem, proporcje science do fiction są w takich dziełach mocno zaburzone). Tutaj czystą ruletką jest, czy trafisz na perełkę, przeciętniaka czy totalny szajs. Liczy się pomysł, efekty, przesłanie – pole do popisu jest ogromne. Włożenie w taki film ogromnych pieniędzy pomaga, niewiele bowiem rzeczy tak psuje odbiór sf, co kiepska animacja komputerowa czy niewiarygodna charakteryzacja. „Nowy początek”, choć oparty na niespecjalnie długim opowiadaniu Teda Chianga, wymagał solidnego wsparcia CGI, i wyszło – moim zdaniem – nadzwyczaj atrakcyjnie pod względem wizualnym. Nie jestem do końca usatysfakcjonowana tą ekranizacją, ale zapewne lepiej się tego nakręcić nie dało. Sporo kasy musiano też włożyć w porywające „W stronę słońca”, którego żaden szanujący się miłośnik sf nie może przegapić. Godne pochwały są nie tylko zdjęcia i muzyka, ale także wzruszająca historia ludzi, którzy poświęcają jeden po drugim swoje życie, żeby doprowadzić misję do końca. A już majstersztykiem, jeśli chodzi o efekty specjalne, jest „Incepcja”: ci, którzy wraz z ekipą śmiałków ośmielą się zagłębić w wielopoziomową rzeczywistość snu, muszą się pożegnać z wszelkimi regułami obowiązującymi na jawie (z prawami fizyki na czele).
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS