A A+ A++

Dzięki determinacji grupy górali kilkanaście lat temu na beskidzkie hale wróciły stada owiec, a wraz z nimi bardzo lubiane przez turystów obyczaje, jak wiosenny i jesienny redyk, czyli rozpoczęcie i zakończenie sezonu pasterskiego. Tegoroczna praca na halach będzie wyglądać inaczej: bacówki musiały się np. zaopatrzyć w środki dezynfekcyjne, nie ma też na razie masowej produkcji oscypków.

Co roku przed Wielkanocą jagnięta jechały do Włoch, jagnięcina tradycyjnie pojawia się tam na świątecznych stołach. Transporty wstrzymała epidemia koronawirusa.

Wiosenny redyk w Koniakowie Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta

– Jagnięta zostały, piją mleko. Całe szczęście, bo inaczej byłaby jego nadprodukcja. Nie ma turystów, więc nie ma popytu na oscypki – mówi Józef Michałek z Tatrzańsko-Beskidzkiej Spółdzielni Producentów „Gazdowie”, jeden z propagatorów przywrócenia tradycyjnego wypasu.

W lesie żaby nie uświadczysz

Koronawirus to niejedyny problem górali. Jest też drugi, kto wie, czy nie większy. To susza. – Nie pamiętam takiej suchej wiosny. Na halach, które o tej porze roku powinny się pięknie zielenić, trawa nie wyrosła. Ziemia jest jak beton, sucha i spękana – martwi się Michałek. – Giną także zwierzęta. W lesie żaby się już nie spotka. One prawdopodobnie nie mają się gdzie rozmnażać – dodaje.

Michałek mieszka na istebniańskiej Andziołówce. Opowiada, że gdy spojrzeć na stare, przedwojenne mapy, to widać, że tylko w tym przysiółku było siedem wcale nie takich małych stawów. Poza tym rzeka Olza płynąca przez Istebnę tworzyła rozlewiska, nie brakowało też terenów podmokłych, trzęsawisk. Także w lasach były oczka i rowy, w których po roztopach i deszczach zbierała się woda.

– Teraz na Andziołówce jest tylko oczko wodne, które zrobiłem, bo żal mi płazów, owadów i ptaków. To niewiarygodne, ile zwierząt przyciągnęła woda. Zeszły się żaby, zaskrońce, traszki, przyleciały pszczoły i trzmiele, pojawiła się nawet czapla – opowiada góral.

Takie oczka to przy domach rzadkość, podobnie jak łąki pełne ziół i kwiatów. Ludzie wolą równiutko przystrzyżone trawniki, a te nie sprzyjają zatrzymywaniu wody w glebie. Trzęsawiska już dawno zostały osuszone, podobnie jak stawy i rozlewiska. Jeden z istebniańskich przysiółków nosi nawet nazwę Suszki, właśnie od osuszonej ziemi.

Ludzka pazerność zniszczyła także lasy. Kilkaset lat temu Beskidy porastała puszcza z jodłami i bukami. Świerk to drzewo, które szybko rośnie, najłatwiej na nim zarobić, więc w XIX w. zaczęto wycinać beskidzkie lasy i sadzić na ich miejsce świerczynę. Robili tak m.in. Habsburgowie, do których należała część tutejszych lasów. Zaburzono różnorodność lasu, świerki są atakowane przez kornika i pasożytnicze grzyby, przy każdej wichurze – z powodu ocieplenia klimatu są coraz gwałtowniejsze – łamią się niczym zapałki. Leśnicy wycinają zaatakowane świerczyny i zastępują je odporniejszym lasem mieszanym. Tam, gdzie w górach nie ma drzew, ziemia nie wchłania wody.

– W lesie przy zrywce drzewa pracuje ciężki sprzęt. Ziemia jest zryta, tworzą się korytarze, którymi spływa woda – mówi Michałek.

Problemem są też studnie głębinowe, które zaburzyły gospodarkę wodną. Jeszcze gdyby wiercić je rozsądnie, jedną dla przynajmniej kilku domów, może nie byłoby tak źle. Ale każdy chce mieć studnię dla siebie. – Ziemia to nasza matka, przypomina o tym papież Franciszek, musimy sobie wreszcie wziąć to do serca. Inaczej nie przetrwamy – ostrzega góral.

Część Istebnej jest podłączona do wodociągów, woda jest ciągnięta z powierzchniowego zbiornika. Wójt Łucja Michałek prosi mieszkańców, by racjonalnie i odpowiedzialnie korzystali teraz z wody z gminnej sieci, bo tylko wtedy uda się utrzymać jej dostawy. Inaczej może jej braknąć nawet do przygotowywania posiłków i celów sanitarnych. Problemy mają już właściciele przydomowych kopanych studni – widać w nich dno.

Dwie plagi

To, że nie jest normalnie, najbardziej widać w Istebnej w niedzielę. Nie ma tłumu turystów, uliczkami od czasu do czasu przejedzie jakiś samochód. Nikt nie spaceruje, nie idzie na piwo czy lody. W domach mieszkańców słychać mszę transmitowaną przez internet. Odprawia ks. Krzysztof Pacyga, proboszcz parafii św. Bartłomieja w Koniakowie.

Ksiądz modli się o dwie rzeczy: o odejście pandemii i nadejście deszczu. – Mamy już zarazę, suszę. Jakie będą następne plagi? – martwią się mieszkańcy.

Barbara Bielesz, jedna z mieszkanek i radna, rocznik 1967, nie pamięta, by kiedykolwiek widziała kamienie leżące na dnie Olzy.

– Woda w rzece dramatycznie opadła. Zima była lekka, praktycznie bez śniegu. Deszcz przez całą wiosnę nie pada. Co zrobią miejscowi gospodarze? U nas nie ma dużych gospodarstw, bo ziemia jest kiepska, teren trudny, górzysty. Ale jesteśmy wsią! – mówi Bielesz.

Władysław Zowada gospodarzy na ojcowiźnie. Cztery hektary przeznacza na wysiew zboża, sadzenie ziemniaków czy na trawę na siano. W gospodarstwie jest koń, świnie, krowy i kury. Jak u wszystkich. W okolicy nie ma wyspecjalizowanych hodowli.

Zowada z rodziną mieszka w Leszczynie. To przysiółek Istebnej. W sąsiedztwie stoi jakieś 20 domów. To jeden z większych okolicznych przysiółków. W niektórych mieszkają po trzy, cztery rodziny.

Zowada mieszka z żoną, córką i zięciem. W pobliżu wybudowali się jego synowie. niedaleko mieszkają jego siostra i brat.

– Tu wszyscy dookoła, nawet jak nie są spokrewnieni, żyją ze sobą jak jedna rodzina. Nigdy nie musieliśmy najmować robotników sezonowych. Wszyscy sobie pomagamy przy żniwach, wykopkach. Lata temu pracy było więcej. Teraz to więcej maszyny pracują. Choć bez ludzkich rąk same nic nie zrobią. Więc dalej sobie pomagamy, razem pracujemy. Tylko czy w tym roku będzie w czym pomagać? Ziemia sucha jak pieprz – Zowada bierze w rękę grudkę ziemi.

Władysław Zowada na polu dotkniętym susząWładysław Zowada na polu dotkniętym suszą Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta

Jan Urbaczka, gospodarz z niedalekiej Jaworzynki, ma dziewięć hektarów. Sieje owies, pszenicę. Tylko jak na piasku mają wyrosnąć rośliny?

– Rolnik zawsze zależy od pogody. Różnie bywało. Ale takiego piachu na mojej ziemi jeszcze nie widziałem! – denerwuje się. Gospodarstwo odziedziczył po rodzicach. Skończył technikum rolnicze i po maturze zatrudnił się w Lasach Państwowych.

– Rolnictwem zajmuje się z szacunku dla przodków, żeby tradycja nie upadła. Ale cieszę się, że nie muszę żyć tylko z roli. Nie wiem, co zrobią w takiej sytuacji ci, co na nizinach mają połacie ziemi – łany, sady i tylko tym się zajmują – przyznaje Jan Urbaczka.

W domu Zowady z kranów jeszcze płynie woda. Najlepsza na świecie, bo z górskich źródeł. Źródła są w lesie, a jak mówi gospodarz, las wodę trzyma. – Drzewa chronią przed słońcem, wiatrem i wyschnięciem. Ale czy zawsze? Na jak długo jeszcze starczy wody? – pyta.

Koronawirus, susza, pożary?

Gdy okazało się, że dwie mieszkanki Koniakowa są zakażone koronawirusem i zabrano je do szpitala, na mieszkańców padł strach. Nie wiadomo, jak kobiety się zakaziły. Żadna z nich nie była za granicą, a po kwarantannie okazało się szczęśliwie, że ich rodziny są zdrowe.

Zgodnie z zaleceniami ludzie siedzą w domach. Mają lepiej niż miastowi, bo każdy ma ogród. – Jakoś się już wszyscy oswoiliśmy z tą nową sytuacją. Ludzie czują się w miarę bezpiecznie. Ale dobija nas susza! To już za dużo, za ciężko – martwi się Barbara Bielesz.

Zowada przypomina stare przysłowie: “Suchy kwiecień, mokry maj, będzie żyto jako gaj!”

– Jest we mnie nadzieja, że Ponbócek nas z tymi zmartwieniami nie zostawi. Że ześle taki deszcz, że jeszcze wszystko jakoś ruszy. Ale trzeba się szykować na niełatwe czasy. Ceny żywności pójdą w górę. A przecież przez koronawirusa ludzie pracę tracą – wzdycha rolnik.

Jest we mnie nadzieja, że Ponbócek ześle taki deszcz, że jeszcze wszystko jakoś ruszy. Ale trzeba się szykować na niełatwe czasyJest we mnie nadzieja, że Ponbócek ześle taki deszcz, że jeszcze wszystko jakoś ruszy. Ale trzeba się szykować na niełatwe czasy Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta

Stanisław Legierski z Ochotniczej Straży Pożarnej przypomina, że nie wydano jeszcze zakazu wejścia do lasów. – Zbliża się majówka, na spacery mogą przyjechać turyści. Ściółka wegetuje. Choć nasze lasy są mieszane i wilgotność powinna być większa. Nic z tego! Wystarczy iskra, niedokładnie zagaszony papieros, a będziemy mieć robotę – Legierski macha ręką.

Ostatnio strażacy w tamtej okolicy musieli gasić tylko niewielkie pożary traw. – Tutejsi wiedzą, że jest sucho. W majówkę nikt nie będzie rozpalał ognisk. Ale co zrobią przyjezdni? W okolicy jest masa domków letniskowych. Jeden nieostrożny krok i możemy mieć potężny pożar. I kolejne zmartwienie gotowe – martwi się Bielesz.

Owce można przepędzać z miejsca na miejsce

Czy reaktywowane owczarstwo przetrwa suszę? Górale mówią, że tak, ale tylko wypas w tradycyjnej formie, tak jak to się robiło przez wieki, czyli jeśli owce będą wędrowały z miejsca na miejsce.

– Owce same sobie znajdą trawę i wodę, nawet na pustyni, bo przecież w taki sposób są hodowane choćby w krajach arabskich. Rolą pasterza jest iść za nimi – mówi Michałek. Na przeszkodzie może stanąć epidemia.

Z samego wypasu Istebna nie wyżyje. Jednym z motorów napędowych jest turystyka. Zwłaszcza zimą, gdy narciarze z całej Polski przyjeżdżają szusować w ośrodkach Zagroń czy Złoty Groń. Minionej zimy w Beskidach praktycznie nie padał śnieg, biało było tylko na szczytach.

W Istebnej sezon narciarski był udany, bo temperatury umożliwiały sztuczne naśnieżanie. Ale do produkcji sztucznego śniegu potrzeba dużych ilości wody. – O ile w ogóle koronawirus do zimy się skończy i w ogóle będzie miał kto na tym śniegu jeździć – martwią się górale.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułNiedzielna Msza Święta przez internet. Tym razem będziemy nadawać z Brunar. RETRANSMISJA >>>
Następny artykułKoronawirus w Polsce i na świecie. 3945 osób zakażonych wyzdrowiało [3 maja]