Paweł Witaszek
Ciocia Hala (1909–1999) zmarła 20 lat temu. Nie była moją faworytką. Mieszkała, jak się wtedy wydawało, pod „ruską granicą” i przyjeżdżała do nas, mieszkańców warszawskiego gierkowskiego apartamentowca, na święta Wielkanocne i bożonarodzeniowe. Przyjeżdżała do nas, bo nie bardzo miała do kogo innego przyjeżdżać. Była starą panną. Może nie jakoś upiornie zrzędliwą, ale w odróżnieniu od ciotek mojego ojca na pewno nie była tryskającą radością. Była też elementem swoistej pedagogiki mojej mamy: „Pawełku, przyjeżdża ciocia Hala – postaraj się, żebym nie musiała się znowu za ciebie wstydzić”. Nie budowało to relacji. W konsekwencji niewiele, a praktycznie nic o niej nie wiedziałem.
Józef Zaremba, mój pradziadek, a ojciec cioci Hali, wyrósł na dalekich kresach I Rzeczypospolitej. Rodzina potrafiła wykazać się szlachectwem, ale własnego majątku już nie miała. Józef zarządzał więc majątkami cudzymi. Mimo wszystko żyło się dostatnio. Do kościoła jeżdżono powozem z czterema końmi. Przed I wojną Józefowi urodziło się troje dzieci (Edward, Wanda, Halina), a w jej trakcie najmłodszy syn – Władek. Edek (1905) chodził do szkoły w Humaniu.
O tych czasach, zresztą podobnie jak o innych, nic od cioci nie słyszałem. Pod koniec życia udało się jej nagrać luźne wspomnienia. Magnetofon się zacinał, taśma się później poskręcała. Zostało z tego ok. 20 minut. Słucham teraz tych opowieści z taśmy magnetofonowej przeniesionych na MP3. Słucham i odnajduję klimaty znane z opowiadań i ze wspomnień o zagładzie polskości na Kresach. W zasadzie pojawia się kilka obrazów. Każdy z nich wygląda na kopię ze znanej literatury, a ciocia Hala była przecież polonistką. Jeńcy austriaccy przydani do pomocy we dworze. Opuszczenie dworu i ucieczka do miasta. Próba ratowania mebli. Powrót do dworu po pokoju brzeskim i wkroczeniu Niemców. Wyrozumiałość okazywana chłopom, którzy przed chwilą rabowali dwór – tu ciocia opowiada, że gdy na polecenie Niemców chłopi przyszli zapłacić za zrabowany inwentarz i zapasy, dziadek brał pieniądze, a matka w drzwiach kuchennych je oddawała. Koczowanie tygodniami na dworcu w oczekiwaniu na miejsce w pociągach, które oblepione były ludźmi. Spieniężanie majątku, żeby zdobyć pieniądze na ucieczkę z bolszewickiego raju. I czekanie na Polskę, która upomni się o swoich i swoje, a w konsekwencji wyratuje z opresji.
Czytaj także:
Jak Sowieci wygnali Polaków ze Lwowa. Dopiero te metody poskutkowały
Wielu Polaków uciekało na zachód już jesienią 1919 r. Józef z rodziną wytrwali jakoś dłużej. Dzięki temu ciocia mogła wspominać wjazd Piłsudskiego do Winnicy wiosną 1920 r. Jednak do trzech razy sztuka – razem z odwrotem wojska z Kijowa spakowali się i pojechali na Zachód. Edek już wcześniej był w szkole w Równem. Żona, Julia z Tokarzewskich, z młodszymi dziećmi dotarła do Milanówka. Józef został, żeby jeszcze spakować trochę rzeczy. Przez pół roku nie było wiadomo, co się z nim dzieje – list aresztowanych ani pomordowanych nie ogłaszano, poczta przez linię frontu nie kursowała, zresztą w obie strony nie było wiadomo, na jaki adres wysyłać. W końcu, już po Bitwie Warszawskiej, pojawił się z dwiema walizkami starych ubrań. To wszystko, co udało się ocalić z rewolucyjnej i wojennej pożogi. Najcenniejsze było jednak to, że udało się ujść z życiem. Za kordonem zostały trzy siostry Józefa. Jedna najprawdopodobniej rozstrzelana z mężem, burmistrzem Baru już w trakcie rewolucji. Druga zmarła w latach 20. Ostatnia, zesłana kilka lat później, nie wróciła z zsyłki. Dzięki Internetowi po stu latach udaje się odnaleźć ich potomków.
Życie trzeba było zaczynać od nowa. W odbudowanej, ale skurczonej Rzeczypospolitej osób, które potrafiły zarządzać majątkami ziemskimi, nie brakowało. Józef trafił w okolice Słonima, gdzie administrował lasami. Wynagrodzenie było na poziomie wykwalifikowanego robotnika, więc dorabiali uprawianiem ogródka.
Mimo trudnej sytuacji finansowej dzieci się kształciły. Jedynie najmłodszy Władek zamiast się uczyć, młodo się ożenił. Niestety z panną niezbyt wysokich lotów. Ciocia Hala najpierw myślała o ścieżce artystycznej – malowała i chciała studiować w tym kierunku. W końcu trafiła na polonistykę na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie.
Tuż przed wojną zaczęła pracę w gimnazjum w Baranowiczach. Pod pierwszą okupacją pracowała w szkole. Za Niemca pielęgnowała ogródki. Po wojnie goniła za przesuwającą się ponownie na zachód Polską – zapisała się na „repatriację” i w końcu wylądowała w Bielsku Podlaskim. Nie chciała przenosić się do Warszawy. Chyba potrzebowała resztek kresowego klimatu. Żyła skromnie, nie brała odznaczeń, „nie płaszczyła się po komitetach”, chociaż ze studiów znała Putramenta i w ogóle miała „wrażliwość lewicową”. Wojna wpoiła w nią przekonanie o wartości dolara. Do końca życia wszystkie wolne środki zamieniała na dolary i trzymała „w skarpecie”. Przed wojną interesowała się okultyzmem i teozofią. Z Kościołem przez większą część życia była na bakier. Pod koniec lat 70. zaczął częściej odwiedzać ją dawny uczeń (matura ’49), który został księdzem. Gdy umarła, właśnie on odprawiał mszę pogrzebową i prowadził pogrzeb. Było to akurat w roku 50-lecia matury, więc resztki klasy także pojawiły się na pogrzebie. Wśród nich mama mojej koleżanki ze szkoły podstawowej.
Właśnie ów ksiądz opowiedział historię, która zupełnie nie pasowała do znanego obrazu cioci. Otóż ciocia była zaręczona i przez wiele lat czekała na powrót z wojny swojego narzeczonego. Sprawa wydawała się lekko nieprawdopodobną legendą, bo jakoś trudno było sobie wyobrazić tę wiekową zgorzkniałą starą pannę na ślubnym kobiercu. Gdy jednak trzeba było zrobić porządek z pozostałym po cioci skromnym dobytkiem, znalazły się potwierdzające tę historię listy od Karola i pierścionek, który można uznać za zaręczynowy. Czy Karol miał wrócić z lasu, z niewoli, wywózki czy zagranicznej tułaczki – tego nie wiemy. W każdym razie ciocia czekała i się nie doczekała. Życia sobie „inaczej nie ułożyła”, za to postanowiła poświęcić się przekazywaniu młodzieży polskości. Też byłem po trosze obiektem w tej sztafecie, chociaż piękno literatury staropolskiej, którą próbowała mi podsuwać, odkryłem znacznie później i nie za jej sprawą.
Wśród pozostawionych szpargałów jest też trochę listów od starszej o dwa lata siostry, Wandy. Pierwsza kartka, datowana 10 lutego 1940 r., zaczyna się tak: „Kochana Halu, piszę w wagonie, który mnie wiezie na wschód…”. Nie chodziło o popularny Orient Express. Z zachowanej korespondencji poznajemy codzienność zsyłki, której wśród wielu Polaków doświadczyli siostra i ojciec cioci Hali. Listy pisze Wanda, ojciec czasem dopisuje na koniec kilka słów. Przede wszystkim pięknie kaligrafuje adres, który zgodnie z wolą ludu zapisany być musiał ruskimi bukwami. Ta umiejętność, zdobyta jeszcze pod carskim samodzierżawiem, okazała się przydatna, gdy rządzący proletariat upomniał się o terytoria zamieszkane przez swych braci Białorusinów i Ukraińców. Warunki pogodowe nie są zbyt korzystne, piłowanie drzewa zaś na tyle męczące, że Wanda po pół roku zapada na ciężką chorobę. „Pan Bóg pozwolił jeszcze żyć, a doktor ratował tak szczerze, gorliwie, chyba swoich bliskich większą opieką nie otoczyłby. Pierwszą noc całą spędził ze mną i prawie całą noc przeleżałam z głową na jego kolanach. Przez kilka nocy przychodził w nocy, a potem o 6 rano zjawiał się dla mnie jak zbawienie, bo noc jak wiek. Niósł ukojenie i ulgę. Jest to, jak pisałam, Żyd, doktor z Warszawy, specjalista od dziecinnych chorób, ma bardzo miłą, inteligentną żonę, nic nieprzypominającą z akcentu ani bycia żydówkę. Są to ludzie kulturalni, a używają tylko języka polskiego. Wysłano [czyli zesłano – przyp. P.W.] ich za to, że chcieli wrócić do Warszawy. Jak przyjechali, czuli się bardzo samotni i zrozpaczeni, a ja jak umiałam, starałam się im ułatwić pierwsze chwile i widocznie za to okazali mi tyle serca”.
Niesamowite: Żyd pragnący uciekać z czerwonego raju pod jarzmo hitlerowskie, dopadnięty przez sowiecką sprawiedliwość, spotyka się z sympatią przedstawicieli jaśniepańskiej Polski i rewanżuje się za to opieką w chorobie.
Poza kilkoma półkami książek i zwitkami korespondencji w masie spadkowej po cioci znalazła się też stara butelka wina. Wino jest domowej roboty, nie ma wartości antykwarycznej i pewnie dawno się już zepsuło. Przywiózł je do Baranowicz, do swojej siostry, mój dziadek, Edward Zaremba. Zaproponował, żeby na razie go nie otwierać, tylko wypić, gdy wszyscy szczęśliwie spotkają się po wojnie. Nie wiadomo, kiedy dokładnie się to zdarzyło. Dziadek mieszkał w Warszawie, więc bardzo prawdopodobne, że już po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, bo wcześniej komunikacja między Warszawą a Baranowiczami była raczej utrudniona. Jeżeli tak, to określenie „wszyscy” nie obejmowało już najmłodszego Władka. Wiadomo, że w związku z bliżej nieokreślonymi sprawami (praca konspiracyjna równie dobrze jak kontrabanda) przekraczał granicę między okupacją sowiecką a niemiecką. Wiosną 1941 r. jedna z wycieczek zakończyła się kąpielą w Bugu. Skutkiem było zapalenie płuc, a to z kolei doprowadziło do zgonu.
Sam dziadek Edward zdążył ożenić się przed wybuchem wojny, w 1939 r. Był chemikiem, w czasie studiów ukończył podchorążówkę, ale we wrześniu nie został zmobilizowany. Tak jak wielu mężczyzn „zdolnych do noszenia broni” wyszedł z Warszawy na wschód. Nie nawojował się, ale później konspirował, wykorzystując umiejętności zawodowe do produkcji materiałów wybuchowych. W czerwcu 1944 r. został aresztowany przez Niemców, a miesiąc później, po nieudanej akcji odbicia więźniów z Pawiaka, rozstrzelany. Po dziadku zostały kilka przedwojennych zdjęć i wysłana z więzienia kartka. Mieszkanie, tak jak większość budynków w Warszawie, legło w gruzach. Babcia, czteroletnia mama oraz urodzony już po aresztowaniu dziadka wuj, tak jak większość warszawiaków, spędzili najbliższe dwa miesiące w ciemnych i słabo wentylowanych pomieszczeniach.
W 1963 r., w 20. rocznicę powstania w getcie warszawskim, Edward Zaremba został odznaczony PRL-owskim Virtuti Militari za pomoc okazaną bojownikom getta. Komunizm to jedno wielkie kłamstwo, więc i historia tego odznaczenia wydaje się związana z mistyfikacją. Zasługi dziadka, który faktycznie ratował Żydów i został przez Niemców zamordowany, posłużyły do uwiarygodniania życiorysów i dokonań cwaniaczków wpisujących się w komunistyczną narrację.
Czytaj także:
Męczeństwo księży w Sowietach – piekielny plan bolszewików
Józef Zaremba i Wanda zostali zwolnieni ze zsyłki w wyniku zawartego 30 lipca 1941 r. układu Sikorski-Majski. Dzięki skrupulatności sowieckiego systemu więziennego wiemy, kiedy zostali zwolnieni i jaki zadeklarowali cel podróży. Nigdy do niego nie dotarli. Można by przyjąć, że zgodnie ze znanym polskim zwyczajem uciekli do Mandżurii. Takimi nadziejami ciocia Hala mogłaby się żywić przez kolejne kilka albo i kilkadziesiąt lat. Mogłaby, gdyby pewnego dnia nie spotkała świadka ich śmierci. Umarli jesienią 1941 r. na barce płynącej na południe gdzieś na Amu-darii. Nazywało się to elegancko: „śmierć z wycieńczenia”.
W jednym z listów Wanda pisała: „Doktorowa powiedziała, że jak kiedyś będziemy o sobie opowiadać, to nikt tego nie zrozumie, tak i moje opowiadanie jest niczym. Trzeba było zobaczyć, dopiero coś o tym sądzić”.
Pamiętam, gdy w VI czy VII klasie (druga połowa lat 70.) zrobiłem cioci mały egzamin z historii. Wiedziałem już wtedy o Katyniu, ale miałem świadomość, że jest to wiedza tajemna. Minęły już wprawdzie czasy, kiedy głośno oskarżało się o Katyń Niemców, demaskując odmiennie myślących jako uczestników goebbelsowskiej propagandy. O Katyniu się po prostu nie mówiło. Indagowana w tej sprawie przeze mnie nauczycielka historii wyjaśniła, że nie wiadomo, czy to dzieło Niemców czy Rosjan. To był oficjalny wariant B. Wariant A – najlepiej nic o tym nie mówić. Wiedząc już jednak, jak było naprawdę i jaka jest wersja oficjalna, zapragnąłem sprawdzić stan wiedzy cioci Hali. Popatrzyła na mnie, jakbym był lekkim przygłupem, a gdy nadal domagałem się jasnego określenia sprawców tej zbrodni, powiedziała: „Jak to kto? Sowiety”. Najpierw nie zrozumiałem lub też myślałem, że nie dosłyszałem. Problem polegał na tym, że takie słowo nie funkcjonowało w ówczesnej polszczyźnie. Były Kraj Rad, Związek Radziecki, z rzadka w miejsce przymiotnika „radziecki” używano „sowiecki”, ale „Sowiety” jako jednowyrazowe określenie państwa budującego raj na ziemi po prostu nie było w użyciu.
Co jakiś czas odżywa dyskusja na temat tego, które określenie jest bardziej poprawne: „sowiecki” czy „radziecki”. Uważam, że słowa: „Sowiety”, „Sowieci” i „sowiecki” są zgrabniejsze językowo – krócej, a więc sprawniej możemy wypowiedzieć nazwę państwa, unikamy łamańców, próbując nazwać mieszkańców czy obywateli Związku Radzieckiego. Przede wszystkim tak się po prostu w wolnej Rzeczypospolitej mówiło. I chociażby z szacunku dla pokolenia cioci Hali wypada przywracać i upowszechniać ten zwyczaj.
W wyniku II wojny światowej zagładzie uległo państwo polskie. Życie straciło ok. 3 mln Polaków. W wielu przypadkach zginęły całe rodziny. Przed wielu laty przybyły z Ameryki ks. Peszkowski próbował upowszechniać określenie „Golgota Wschodu”. Czy jednak popularyzowane ostatnio za oceanem pojęcie „Polish Holocaust” nie oddaje znacznie lepiej tego doświadczenia?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS