A A+ A++

Kiedy zjawiam się w recepcji pensjonatu w Pensylwanii, właścicielka patrzy na mnie, jakby zobaczyła ducha. – Kiedy zrobiła pani rezerwację? – pyta chłodno.

Zrobiłam ją tego samego dnia rano.

Nie chcą nowojorczyków

Wyjazd nad ustronne jezioro był spontaniczną decyzją, choć kilka dni wcześniej zadzwoniłam i upewniłam się, czy pensjonat przyjmuje gości. Dostałam potwierdzenie, że tak. Na terenie obiektu znajduje się również restauracja, w czasie epidemii dostępna wyłącznie dla gości hotelowych. Tak jak przypuszczałam, byłam jedynym gościem. Ale właścicielka wcale nie sprawiała wrażenia zachwyconej na mój widok. Zapytała, skąd przyjechałam i gdzie przebywałam przez ostatnie 14 dni. W milczeniu podała mi klucz do pokoju.

Sama biłam się z myślami, czy tu przyjeżdżać, ale po miesiącu w czterech ścianach potrzebowałam powietrza. Uznałam, że mały pensjonat na wsi, położony kilka godzin jazdy od Nowego Jorku, będzie w miarę bezpieczny. A i właściciele powinni ucieszyć się z dodatkowego grosza w tym ciężkim czasie. Ale teraz niczego nie można być pewnym.

Następnego ranka Sari, właścicielka, przeprosiła mnie za oschłe powitanie. – Za każdym razem, kiedy ktoś puka do drzwi, jestem przerażona. Boję się, że wpuszczam kogoś, kto może zarazić mnie albo moje wnuczki. Jednocześnie od miesiąca nie mieliśmy gości. A wciąż mamy rachunki i kredyt do spłacenia – tłumaczyła.

Sari opowiada, że cała okolica żyje z letnich obozów dla dzieci i młodzieży, które właśnie powinny być w przygotowaniu. Z powodu epidemii wszystko stoi pod znakiem zapytania. Nie ma zapisów, organizatorzy nie rekrutują sezonowych pracowników. Z obozów żyją okoliczne kempingi, pensjonaty, sklepy, knajpki. – Jeśli w tym roku obozów nie będzie, to wszyscy tutaj zbankrutują – martwi się Sari.

W miarę rozmowy patrzy na mnie łaskawszym okiem. Nie kicham, nie kaszlę. I na szczęście w dokumentach mam adres zamieszkania w New Jersey. Kiedy w progu pensjonatu pojawia się kobieta z Nowego Jorku, Sari szybko ucina rozmowę i zamyka drzwi. – Co oni sobie wyobrażają, żeby tu przyjeżdżać? – mówi do mnie szeptem.

Uciekają z Nowego Jorku

Nowojorczycy masowo wyjeżdżają z miasta do swoich letnich domów. Ich celem są wille w Catskills, nad jeziorami, a przede wszystkim nad Atlantykiem. Kto tylko ma taką możliwość, ewakuuje się z miasta, które prowadzi w rankingach zakażeń koronawirusem.

Trudno im się dziwić – skoro trzeba pracować z domu, lepiej robić to w przestronnym domu z ogrodem, niż kisić się w małym mieszkaniu bez pralki (a takie są w Nowym Jorku bardzo częste). Tym bardziej, jeśli ma się dzieci. Wyjazd z miasta, gdzie gęstość zaludnienia i liczba zakażonych poraża, wydaje się też bezpieczniejszy dla zdrowia. Ale inne zdanie mają stali mieszkańcy letniskowych miejscowości.

– Przyjezdni z Nowego Jorku mogą nieświadomie roznosić chorobę – mówi Sari. – Poza tym masowo robią zakupy w naszych sklepikach, a wiadomo, że teraz nie można na bieżąco uzupełniać towarów, bo część z nich jest niedostępna lub ograniczona ilościowo. Jeśli oni wykupią wszystko, to dla nas nie wystarczy. A sklepikarze zwyczajnie boją się wpuszczać obcych do sklepu w obawie o zdrowie swoje i swoich pracowników. Nie znamy tych ludzi, nie wiemy, co robili przed przyjazdem tutaj.

Do tej pory był to układ wzajemnych korzyści: nowojorczycy przyjeżdżali wypoczywać w swoich letnich domach, dając zarobić lokalnym biznesom. Teraz trwa wojna. Sklepikarze nie wpuszczają przyjezdnych do sklepów, każą składać zamówienia online i zastrzegają, że będą wydzielać produkty. Lokalne władze w oficjalnych komunikatach zniechęcają do korzystania z wakacyjnych posiadłości, zamykają promenady i wejścia na plaże.

Okoliczni mieszkańcy w obronie swoich sklepów i stacji benzynowych zamieszczają niewybredne posty w mediach społecznościowych, albo wywieszają plakaty w oknach i na płotach. Pojawiają się też obawy o pojemność szpitali w mniejszych miejscowościach. Lokalna służba zdrowia nie jest przygotowana na masowy napływ przyjezdnych. W wielu miasteczkach szpitali w ogóle nie ma. Najzacieklej protestują mieszkańcy małych wysp na Atlantyku, którzy mają trudniejszy dostęp do zasobów. Część mieszkańców Long Beach Island chce, by most wiodący na ląd był dostępny tylko dla miejscowych.

Coraz cieplejsze dni dolewają oliwy do ognia. Nowojorczykom trudniej wysiedzieć w mieście. Miejscowi na nich narzekają, ale kiedy epidemia się skończy, będą potrzebować ich przyjazdów. I dolarów. Ale w czasie epidemii o przyszłości nikt nie myśli. Liczy się tu i teraz. Liczy się przetrwanie.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPowiatowy Urząd Pracy w Opocznie ogłasza nabór wniosków na pożyczkę do 5 tys. zł rozszerzoną o grupę docelową samozatrudnionych.
Następny artykułOstatnia prosta w wyścigu dla Wojtusia: 90 proc. pomocy już jest, teraz tylko trzeba dobrze finiszować