- Dramatyczny list pana Marcina, mieszkańca Żor na Śląsku, spotkał się z ogromnym odzewem w sieci
- Mężczyzna przekonał się na własnej skórze, jak trudno o przeprowadzenie testu na obecność COVID-19, nawet jeśli przesłanki, z którymi zgłasza się po pomoc, są trudne do zbicia
- – Czujemy się, jakbyśmy siedzieli na minie. Zależy nam na tych badaniach, bo teść nigdzie nie wychodził, miał kontakt tylko z nami. To bardzo prawdopodobne, że to od nas się zaraził – mówi Onetowi pan Marcin
Wszystko zaczęło się w ubiegły czwartek, gdy pan Marcin odkrył, że stracił węch i smak. Szukając pomocy, zgłosił się telefonicznie do lokalnego oddziału sanepidu, skąd skierowano go do szpitala. Dowiedział się, że powinien na własną rękę dostać się na oddział zakaźny szpitala w Raciborzu, gdzie pobrane zostaną próbki do badania na obecność wirusa.
Na miejscu okazało się, że szpital jest zamknięty. Jak relacjonuje, przez domofon w lecznicy poinformowano go, że badanie może zostać wykonane tylko gdy zostanie na oddziale. 40-latek zdecydował, że woli zostać z rodziną w domu.
W niedzielę mężczyzna raz jeszcze próbował uzyskać pomoc w sanepidzie. Skierowano go do szpitala w Tychach, gdzie telefonicznie uzyskał informację, że jeśli wynik będzie pozytywny, to trafi do izolatorium w Goczałkowicach-Zdroju. Zrezygnował z podróży do Tychów, o czym poinformował na infolinii pracowników sanepidu. Ostatecznie, jak relacjonuje, został poproszony o podanie numeru PESEL jego i jego bliskich. Wraz z rodziną musiał poddać się domowej kwarantannie.
– Powiedziano mi, że jesteśmy na kwarantannie. Nikt nam nie powiedział, jak ta kwarantanna ma wygląda … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS