A A+ A++

Rząd zapowiedział obowiązek noszenia maseczek w miejscach publicznych. Nie, wcale nie wypełznie ze mnie anarchista, który ten nakaz wyśmieje. Zakaz wstępu do parku: nie, nie i jeszcze raz nie. Ale maseczki – tak.

Chwalę więc nowy obowiązek, choć przeciwko chwaleniu jakichkolwiek zakazów i nakazów buntuje się cała moja natura. A ten nakaz akurat dość mocno skomplikuje mi codzienność czasów zarazy. Od lat bowiem cierpię na tzw. chorobę Minora. To przypadłość neurologiczna, lżejsza od choroby Parkinsona, ale o częściowo podobnych objawach. Ujmując rzecz konkretnie: łapy mi latają jak alkoholikowi, któremu po tygodniowej biesiadzie zabrakło nagle kolejnego kieliszeczka. No, po lekach trochę mniej. Ale z lekami trzeba uważać, bo to te same piguły, którymi tak kompulsywnie zażerała się agentka Carrie Mathison w „Homeland”. A oferowanej mi przez lekarzy operacji wystraszyłem się: póki mózg w miarę działa, boję się grzebania przy nim – choćby laserem.

Co to ma wspólnego z chodzeniem w maseczkach? Bardzo wiele. Do tej pory największym dla mnie wyzwaniem było kupowanie pieczywa. Samo rozklejanie jednorazowych rękawiczek jest dla ludzi z moją przypadłością trudne. Ale jakoś daję radę. Natomiast otwieranie w tych rękawiczkach foliowych woreczków na pieczywo to już naprawdę wyższa szkoła jazdy.

Dziś na zakupy wybrała się żona. Ponieważ trzeba było poczekać na zewnątrz, zobaczyła jakiegoś mężczyznę, prowadzącego na smyczy dwa bardzo rasowe mikropieski. Za nimi podążał samotnie, bez żadnej obróżki, też niewielki, ale gruby kundelek. Przestrzegał obowiązkowych dwóch metrów.

Gdy mi to żona opowiedziała, poczułem z tym kundlem więź braterską.

10 kwietnia

Krąży dziś po internetach filmik z Barcelony zrobiony z drona. Nie jestem oryginalny: uwielbiam to miasto. Jedno, co mnie tam wkurza, to tłumy na Ramblas. Na filmiku miasto jest prawie wymarłe. Na pustych ulicach – może trzy samochody. I dosłownie kilku pieszych – za to jeden z nich dziarsko maszeruje środkiem jezdni na placu Katalońskim. Nie wiem, czybym polubił takie miasto.

Gdzie mi do Barcelony, skoro prawie od miesiąca nie ruszyłem się z Żoliborza, a każde wyjście z domu urasta do rangi wyprawy. Okazuje się, że nie ja jeden tak mam. Znany muzyk zwierzał się dziś na Twitterze, że po raz pierwszy od początków marca opuszcza swoją dzielnicę i to od razu na drugi brzeg Wisły, kupić flaki na Brzeskiej. „To są nasze najdalsze podróże w biało-czerwonym pokrowcu poduszek” – chciałoby się sparafrazować młodzieńczy wiersz Adama Zagajewskiego.

Ja dzisiaj też podróżowałem, ale po Żoliborzu. Po przeszło tygodniowej przerwie nawiedziłem zaprzyjaźniony sklepik z papierosami i prasą, zobaczyć, czy jeszcze istnieje. Okazało się, że jego jednoosobowa załoga, czyli przemiły pan R., wciąż trwa na posterunku, mimo że u niego płaci się tylko gotówką. Ale trwa z coraz większym niepokojem o przyszłość. Pokurwowaliśmy więc na zajmujących się pierdołami polityków i na naród, co ich wybrał. Dobrych świąt życzyliśmy sobie wyjątkowo serdecznie.

11 kwietnia

Wielka Sobota: nic się nie dzieje. Czytam w Gazecie.pl tekst o upadku uzdrowiska w Żegiestowie. I o próbach przywrócenia mu dawnej świetności. Zaczęły się od uruchomienia sanatorium Wiktor, które przed wojną uchodziło za jedno z najbardziej luksusowych w południowej Polsce.

Miło, że tak o nim piszą. Budowę Wiktora nadzorował mój dziadek – wówczas jeden z dyrektorów w firmie Nafta Małopolska, która – jak rozumiem – sponsorowała to przedsięwzięcie. Prezesem firmy był Wiktor Hłasko, być może daleki krewny pisarza. Dziadek swojego szefa wyjątkowo podziwiał, stąd nazwa.

Bywał w Wiktorze Julian Tuwim; uwiecznił to doświadczenie sarkastycznym wierszem, obśmiewającym zarówno antysemitów, jak i żydowską plutokrację. Moja mama, choć wówczas nieletnia, pobyt Tuwima w Żegiestowie często wspominała. Poeta cierpiał na fobię społeczną. Nie mógł znieść wspólnych posiłków w stołówce; po paru dniach zadysponował, by jedzenie przynoszono mu do pokoju. Ale mamie napisał w jej dziewczęcym pamiętniczku: „Margitce – Julian Tuwim” – stąd dowiedziałem się, że mama nie zawsze miała na imię Anna.

Czemu o tym piszę, skoro w życiu nie byłem w Żegiestowie? Może dlatego zeszło mi na wspomnienia, że kończę dziś tyleż straszliwe, co niepojęte dla mnie 65 lat? Urodziłem się w lany poniedziałek w świecie, którego już nie ma. Nawet Pałac Kultury nie był jeszcze do końca zbudowany, a taksówkarze najczęściej jeździli przedwojennymi niemieckimi samochodami. A kiedy mając cztery lata, dostałem zamiast dziecięcego łóżeczka tapczan, przywieziono go konną dorożką.

Za oknem – żywego ducha. I cisza przerywana tylko przez ptaki. Aż tu nagle niespodzianka: podjechali syn z synową. Syn upiekł dla mnie urodzinowe ciasto bananowe. Przywieźli wnuka – nie widzieliśmy się z nim przez ostatnią ćwierć jego niezbyt na razie długiego życia. Przez godzinę robiliśmy do siebie miny przez szybę samochodu. Don Vito łaskawie uśmiechał się: to do mnie, to do mojej żony. A kiedy już pojechali, zadzwonił drugi syn – od miesiąca zabarykadowany z rodziną na Mazurach. I przy okazji mogłem sobie pogadać z pozostałymi wnuczętami.

Wygląda więc na to, że świat jeszcze przez jakiś czas będzie istniał, osobiście nie mam nic przeciwko temu.

13 kwietnia

W wielkanocne południe wyszedłem na chwilę do ogródka. Przestrzenią akustyczną Żoliborza rządziły ptaki, poza tym – cisza kompletna. Tak cicho – parafrazując wieszcza – że słyszę delikatne dzwonienie sztućców o talerze podczas świątecznego śniadania u sąsiadów.

Potem dzień się odrobinę rozkręcił – oczywiście na miarę naszych czasów. Z alejki za ogródkami z rzadka dobiegały odgłosy rozmów, pracował megafon Straży Miejskiej strzegący wejścia do parku. Ba, w jednym z ogródków doszło nawet do kilkuosobowego zbiegowiska, którego legalność zapewne mogłaby się stać przedmiotem zawiłych interpretacji ze strony najtęższych umysłów prawniczych.

No bo skoro inną sąsiadkę tuż przed świętami policja zhaltowała, gdy wyprowadzała psa mniej więcej metr za teren własnej posesji? Próbowała dopytać, na czym polega naruszenie przez nią (i psa) zasad antywirusowych, zaczęła się debata na temat definicji „terenu parkowego”. W końcu sąsiadka, rozchylając poły kurtki, zakrzyknęła do policjantów: „No to mnie zastrzelcie!”. I to był argument skuteczny. Poszli sobie.

Nas z żoną świąteczne ekscesy na razie ominęły. Nawet te dozwolone, kulinarne. Skoro już i tak te święta okazały się minimalistyczne, to postanowiliśmy wyciągnąć z tego minimalizmu to, co dobre. A dobre jest chodzenie w dresach i brak napinki z przygotowaniem świątecznego stołu. Jemy dużo jajek, jest sałatka jarzynowa, żur (choć wyszedł jakiś inny niż zwykle). No i były ciasta – w ramach świątecznego wsparcia od rodziny.

Podróżowaliśmy wczoraj też absolutnie zgodnie z prawem. Dzięki telefonom i Messengerowi odwiedziliśmy Wilanów. Przy pomocy wideoczatu pojechaliśmy na Mazury. Aż wreszcie rozeszliśmy się do swoich komnat, by dzięki platformom streamingowym odfrunąć do USA. Żona – bez wielkiego entuzjazmu – obejrzała zaległy film Tarantino, a potem przerzuciła się na „Spisek przeciw Ameryce”. Ja skończyłem drugi sezon „Homeland” – i zacząłem oglądać trzeci.

Jak się nad tym głębiej zastanowić, to spędzamy te święta tak, jak najbardziej lubimy. Tylko mental jest trochę jak ten żur: jakiś inny.

14 kwietnia

Ludzie próbują wywołać w sobie jakąś poświąteczną dziarskość. Dopiero wczesne popołudnie, a już odebrałem dwa telefony i to oba związane z pracą. A jaki ruch na Messengerze! Sam więc wykonałem kilka nerwowych cyfrowych ruchów. Żeby też poudawać dziarskość.

Ale na czym ją budować? Epidemiolodzy twierdzą, że na szczyt pandemii w Polsce poczekamy jeszcze ze dwa tygodnie. Ekspert od rynku pracy przestrzega przed największym kryzysem od czasu odzyskania niepodległości. A minister Szumowski dodaje, że w tym roku z wakacjami, „takimi, jakie znamy”, możemy się pożegnać.

Tym ględzeniem o wakacjach i świętach próbuję dotknąć czegoś, co nam na co dzień w tym całym zamieszaniu umyka. Otóż naszą psychikę dziś demolują nie tylko zamknięcie i izolacja. Także: poczucie, że świat stracił swój rytm. Z jego naturalnymi podziałami na godziny robocze i czas wolny, na dni powszednie i świąteczne, na miesiące pracy i sezon wakacyjny. To oczywiście nie zaczęło się wczoraj, lecz wraz z rozwojem technologii, która już ponad piętnaście lat temu pozwoliła odnaleźć wypoczywającego na Istrii redaktora Bratkowskiego. I kazała mu stamtąd wysyłać kolejne SMS-y, składające się na komentarz po śmierci Czesława Miłosza.

Jednak to postępujące zaburzenie rytmu i pomieszanie porządków dopełniło się wraz z ogłoszeniem pandemii i upowszechnieniem się pracy zdalnej. Mówiąc najprościej: kto do pracy nie musi chodzić, ten także z pracy nigdy nie wraca.

15 kwietnia

Od jutra – obowiązkowe maseczki. Gdy zapowiadano wprowadzenie tego nakazu, chwaliłem go. I właściwie nadal chwalę – choć gdy wczytałem się w maseczkowe przepisy, ich sensowność przestała być dla mnie do końca jednoznaczna. Podobnie jest z większością przepisów wydawanych przez władze w związku z koronawirusem.

Maseczki trzeba nosić niemal wszędzie. Także na świeżym powietrzu, co zdaniem lekarzy jest bez sensu, albowiem – cytując wybitnego epidemiologa – „wirus nie fruwa”. Mało tego: takie noszenie może być w pewnym sensie szkodliwe. Jeśli założymy maseczkę zaraz po wyjściu z domu, to do apteki czy sklepu dojdziemy już w atrapie maseczki. Bo – że się tak wymyślnie wyrażę – obcując przez kilkanaście minut z naszym oddechem, maseczka straci swą magiczną izolacyjną moc.

Maseczki nie trzeba nosić tylko w dwóch dotyczących mnie sytuacjach: w domu i w samochodzie – pod warunkiem że podróżuję nim samotnie lub ze „współmieszkańcem”, czyli z żoną albo którymś z kotów. Ale – jeśli dobrze zrozumiałem – mój towarzysz podróży może być tylko jeden. Jedna żona albo jeden kot.

16 kwietnia

Syn zapytał mnie parę dni temu, czy znam osobiście kogoś, kto zachorował na koronawirusa. To bardzo dobre pytanie. Uświadomiłem sobie, że nie tylko nikogo takiego nie znam; nie znam również ludzi, którzy by kogoś zakażonego znali.

To oczywiście nie prowadzi mnie do wirusowego negacjonizmu, lecz do refleksji smutnej, choć nieprzesadnie oryginalnej. Dwa miliony zarażonych, przeszło sto tysięcy zmarłych na koronawirusa – to stało się marginalnym wątkiem debaty publicznej związanej z pandemią. Owszem, czytamy raporty o kolejnych ofiarach, ale to nie tu są emocje. Potwierdza się stare powiedzenie, że pojedyncza śmierć to tragedia, ale tysiące ofiar to już tylko statystyka. Za cyferkami z raportów przestaliśmy dostrzegać ludzi, nie czujemy empatii wobec ofiar ani ich bliskich. Chyba że wirus uderzy gdzieś blisko.

Nie moralizuję, sam tak mam. Globalna pandemia czasem skłania nas do gestów wspólnotowych, ale generalnie czyni z nas jeszcze większych egocentryków niż dotychczas. Może po części dlatego, że spędzamy ten czas sami lub prawie sami? Tak czy owak, skupiamy się na tym, co nam samym zagraża lub tylko przeszkadza.

No i na tym, kiedy to się skończy i co będzie później. Kiedy znów otworzą knajpy i siłownie? Kiedy ruszą koncerty i rozgrywki piłkarskie? I czy w ludziach po ustaniu pandemii nie pozostanie jeszcze na długo strach przed gromadzeniem się w klubach czy na stadionach?

Jakiś happy end na koniec? Proszę bardzo. Taki stosunek do pandemii każe przypuszczać, że bardziej wierzymy w naszą nieśmiertelność niż w to, że wirus nas zabije. Oby się sprawdziło.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułDla Niemców odkrycie grobów w Katyniu to była idealna okazja. Polacy mieli potwierdzić makabryczne znalezisko
Następny artykułOd poniedziałku znika część ograniczeń: dozwolony spacer do lasu, więcej osób w kościołach i sklepach