Pamiętacie jeszcze te czasy, kiedy trochę nabijaliśmy się z DC, że oni tam ciągle uparcie próbują robić superpoważne i supermroczne filmy, ale niespecjalnie wychodzi im z tego coś dobrego? To teraz zrobili Jokera. I w końcu im wyszło.
Joker, mimo że na pierwszym planie stawia jedną z najbardziej ikonicznych postaci świata superbohaterskiego komiksu i momentami odtwarza najbardziej ikoniczne sceny komiksowego uniwersum DC, kompletnie nie przypomina filmu superbohaterskiego. Nie żeby z filmami superbohaterskimi było coś nie tak – jeśli nie wiecie, że je uwielbiam, to chyba jesteście tu pierwszy raz. Ale takiego wyłamania się ze schematu nie było chyba od czasów rewelacyjnego Logana. Joker bardziej niż kino superbohaterskie (czy komiksowe w ogóle) przypomina dramat o chorobie psychicznej, przemocy i wykluczeniu. Albo zapis narodzin zła i mordercy na gruncie biedy, chaosu i pogardy. Tudzież opowieść o rozgoryczonym społeczeństwie, w którym rewolucję może wzniecić przypadkowa iskra. Wizja Todda Phillipsa daje nam Jokera, którego historia z jednej strony całkiem sprytnie wplata się w opowieści o Batmanie, ale z drugiej gdzieniegdzie w konstruowaniu bohatera i świata przedstawionego zostały podjęte decyzje na tyle odważne, że widz zaczyna się zastanawiać, ile ten film ma wspólnego z kanonem DC. Z dotychczas zbudowanym filmowym uniwersum DCEU ma wspólnego niewiele, ponoć jest za to początkiem nowej linii DC Black – w ramach której mamy dostać jeszcze bardziej mroczne (!) filmy, w których twórcy mają sobie pozwalać na bardziej odważne eksperymenty.
Kadr z filmu Joker, reż. Todd Phillips, 2019.
W związku z tym, że filmowe DC bardzo lubi origin stories, Joker też zabiera nas do źródeł jednego z najsłynniejszych przeciwników Batmana, próbując nakreślić jego drogę do stawania się złoczyńcą i przebadać środowisko, które wydało z siebie słynnego mordercę. To film bardzo intymny i chociaż gdzieś w tle opowiadający też o społeczeństwie, to jednak mocno skoncentrowany wokół jednostki i wyraźnie kreślący perspektywę samego Jokera. A jest to perspektywa dosyć szczególna, bo Arthur Fleck, którego poznajemy w tym filmie, cierpi na poważne zaburzenia psychiczne, a do tego niemal na każdym kroku spotyka się z odrzuceniem, wykluczeniem, brakiem zrozumienia i przemocą. Jest ofiarą choroby, ofiarą piętnującego tę chorobę społeczeństwa, ofiarą niewydolnego systemu, trochę też właściwie ofiarą swojego własnego poczucia bycia ofiarą – dzięki czemu kiedy nieco przez przypadek trafia na sztandary społecznej rewolucji, ziarno pada na bardzo podatny grunt.
Ten bardzo intymny portret ciepiącego człowieka daje pełne pole do popisu wcielającemu się w główną rolę Joaquinowi Phoenixowi – i on to absolutnie w pełni wykorzystuje, robiąc na ekranie rzeczy niesamowite i na pół roku przed Oscarami wysuwając się na czoło tegorocznej aktorskiej stawki. Joker tak naprawdę jest niemal teatrem jednego aktora. Bez Phoenixa ten film prawdopodobnie by się nie udał, bo to on jest zdecydowanie najmocniejszym punktem całej produkcji. Trzeba tu było aktora, który nie tylko zagra rozpacz i bezsilność, cały czas się śmiejąc, co już samo w sobie jest wyczynem, ale i wejdzie w postać na tyle, by całym swoim ciałem i sposobem poruszania się oddać mniej lub bardziej subtelne zmiany stanu psychicznego bohatera. I Phoenix robi to wszystko fenomenalnie, a my już po samym kroku czy postawie ciała bohatera jesteśmy w stanie odczytać, czy jest w kompletnym dołku, czy mierzy się z lękami, czy właśnie odnajduje w sobie jakąś determinację.
Kadr z filmu Joker, reż. Todd Phillips, 2019.
Joker bierze na warsztat temat, na którym bardzo łatwo jest się przejechać – bo przecież nie brakuje w Hollywood szkodliwych filmów, które traktują chorobę psychiczną jak źródło całego zła i przemocy. Ale wygląda na to, że w tym przypadku udało się tej pułapki uniknąć. Zło i pogarda są w Jokerze bardzo równościowo rozdzielone pomiędzy zdrowych i chorych, bogatych i biednych, maluczkich i wielkich. Czym zresztą film sprawnie wpisuje się w komiksową wizję skażonego złem Gotham, w którym nawet „ci dobrzy” działają w sposób co najmniej moralnie wątpliwy. Nie wydaje mi się też, żeby twórcy w jakikolwiek sposób próbowali przemycać tu tezę, że źródłem zbrodniczych czynów bohatera jest choroba sama w sobie. Wręcz przeciwnie, film zdaje się testować granice tego, ile pogardy, przemocy, upokorzenia i samotności człowiek jest w stanie znieść, zanim coś w nim pęknie – zarówno na poziomie jednostkowym, jak i społecznym. Arthur, którego poznajemy na początku, nie jest złym człowiekiem i wcale nie musiałby się nim stać, gdyby gdzieś po drodze otrzymał odpowiednie wsparcie, gdyby nie był nieustannie na celowniku osobników, którzy lubią się wyżywać na słabszych, i gdyby zewsząd nie był otoczony pełnym nienawiści i pogardy przekazem silnie przemawiającym do osób wrażliwych, podatnych i sfrustrowanych. Jeśli ten film w coś na gruncie psychiatrii boleśnie uderza, to raczej w niewydolny, niedofinansowany system i społeczny brak wrażliwości. Rzeczy, których wcale nie musimy szukać aż w Gotham, wystarczy się rozejrzeć wokół.
Kadr z filmu Joker, reż. Todd Phillips, 2019.
Tym, co kształtuje i popycha Jokera do działania, nie jest przecież sama choroba, ale skomplikowana układanka predyspozycji, zaniedbań, przemocy, warunków życiowych, momentu dziejowego i atmosfery panującej w Gotham. W interpretacji Phoenixa Joker nie jest porywającym tłumy szaleńcem z wizją ideologicznych przewrotów i rewolucji, ale zagubioną jednostką, która trochę przez przypadek wzniosła się na społecznej fali i stała się symbolem rosnącego niezadowolenia mas. I to mas, które też nie mają światu do zaoferowania żadnej spójnej wizji, chcą za to dobitnie wykrzyczeć, że mają już dość. „Dość” to zazwyczaj jest główne przesłanie gniewu mas i dopiero ktoś z wizją jest w stanie ten gniew ukierunkować. Joker stawia tu w zasadzie dość ciekawe pytanie, co się stanie, jeśli na czele tego gniewu stanie jednostka bez wizji, za to z ogromną potrzebą bycia dostrzeżoną.
Cały ten mroczny i ponury klimat świetnie podkreślony jest przez muzykę napisaną przez Hildur Guðnadóttir, która dopiero co dała nam równie przejmującą ścieżkę dźwiękową do . Świetne zdjęcia, scenografia czyniąca z samego brudnego i mrocznego Gotham niemal pełnoprawnego bohatera filmu i wyraźne nawiązania do kultowych filmów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dokładają swoje cegiełki do jednego z najlepszych filmów od DC od czasów Batmanów Nolana. (Nie żeby poprzeczka była potem jakoś bardzo wysoko zawieszona…).
Badum tss! Kadr z filmu Joker, reż. Todd Phillips, 2019.
Gdzieś pomiędzy nagrodą na festiwalu w Wenecji i genialnie zmontowanymi zwiastunami Joker od dawna był jednym z najbardziej przeze mnie oczekiwanych filmów tego roku. Co w zasadzie mu nie służy, bo potem napompowane do granic możliwości oczekiwania potrafią doprawić niedosytem nawet świetny seans. I rzeczywiście trochę tego niedosytu mi po Jokerze zostało. W mojej głowie to był film, który chwyci od pierwszej minuty, a na końcu zostawi mnie ze szczęką na podłodze. A tymczasem chwilę zajęło mi wczucie się w niego, pod koniec zaś myślałam o tym, że tu i ówdzie bywa zbyt łopatologiczny i niektórych rzeczy naprawdę nie trzeba było wypowiadać wprost, żeby wyraźnie na ekranie wybrzmiały. Może też trochę chciałam, żeby zamiast dobitnie pewne rzeczy podkreślać, mówił rzeczy jeszcze mocniejsze trochę subtelniejszymi środkami. Ale to są szczegóły.
Bo niezależnie od nich Joker naprawdę robi wrażenie. A o jego sile najlepiej chyba świadczy gorąca dyskusja pełna skrajnych opinii i interpretacji zmierzających w najróżniejsze i niekiedy osobliwe strony. Trochę tak, jakby Joker podsuwał nam pod nos lustro, które wyciąga na wierzch nasze lęki i punkty zapalne. Zdecydowanie warto go obejrzeć – nawet jeśli nie po to, by odkryć, co nas najbardziej boli, to choćby po to, by docenić, że DC w końcu udało się zrobić dobry supermroczny film o superpoważnych rzeczach.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS