Być może zauważyliście, że od pewnego czasu na PigOutowym fejsbuczku i Instagramie dominuje temat budowy domu. Jup, jesteśmy w końcowej fazie tego procesu, więc ciężko nie pisać o czymś, co wyłomotało cię z całej gotówki, zadłużyło do końca życia #kredyt i spędza sen z powiek, bo co chwilę dzwoni jakiś majster i zaczyna od -> “Jest problem, bo wysrało się <i tu wstaw słowo, o którego istnieniu nie miałeś pojęcia>”.
Przy okazji tych wrzutek, zaczęło pojawiać się trochę komci w stylu: “Wow, mieszczuchy miały fanaberię, ale zaraz będą płakać, że porzucili wygodne mieszkanko w centrum miasta”. No taaa, bo dokładnie tak to wyglądało. Ot pewnego dnia się obudziłem i stwierdziłem, że mi się nudzi, więc dla urozmaicenia postanowiłem wszystko rzucić i zamieszkać w Bieszczadach nad Zalewem Zegrzyńskim XD
Nope! Sytuacja wygląda tak, że aktualnie mieszkamy w 40-metrowym… pudełku po butach. I to w takim otwartym pudełku, czyli salon połączony z kuchnią + jakaś umowna ściana oddzielająca sypialnie (no i łazienka z różowymi szafeczkami, wiadomix). Póki byliśmy sami, było to optymalne rozwiązanie. Cały dzień spędzaliśmy w robocie, a jak mieliśmy wolne, to gdzieś nas nosiło, więc kwadrat traktowaliśmy, jako miejsce do spania, sączenia drineczków i zamulania przed Netflixem. Stykało aż nadto.
Z czasem jednak zaczęło przybywać towaru, np. moja półeczka książkowa, później pojawił się Churchill ze swoim stuffem, czyli jakaś leżanka i miejsce na michy, aż w końcu przyszła pora na gwóźdź programu w osobie Brendonka. Już nawet nie mówię ile dodatkowych rzeczy generuje dziecko -> ciuszki, zabaweczki, foteliki, przewijaki, rowerki, chooye, muje, dzikie węże. Sedno jest takie, że w momencie przyniesienia Brendonka do domu, było pewne, że w ciągu max 3 lat trzeba się przeprowadzić do czegoś większego, albo bombelek będzie musiał spać w naszych nogach.
Coż minęły dopiero dwa lata, a już jest hardcore. Poza tym, że nie można swobodnie się obrócić, bo zaraz coś się strąca dupą, od jakiegoś czasu pracujemy zdalnie, co sprawia, że salon aktualnie pełni rolę biura, jadalni, pokoju zabaw (ale nie tego z Greya), świetlicy z telewizorem i sali bankietowej. Często w tym samym czasie. Po wejściu do naszego pudełka po butach, wystarczy jeden rzut oka, żeby zauważyć zapadnięte miejsce na sofie i i fragment czarnej, wytartej podłogi. Tak, w tym miejscu spędziłem ostatnie 5 lat życia! No bo gdzie indziej mam spędzać?
Sytuacja jest już tak dramatyczna, że gdybym na ten przykład chciał się poprzytulać z Madzią, to najlepszą opcją byłaby kradzież batonika z Żabki. Wsadziliby mnie do aresztu, a tam jest coś, czego nie mam w domu -> widzenia intymne. Słabością tego planu jest fakt, że współosadzeni mogliby chcieć skorzystać z prawa pierwszej nocy 😉 Całe szczęście, że przebywanie ze sobą 24 godziny na dobę, skutecznie leczy z amorów. Gorzej jak sprawy idą w druga stronę, czyli dochodzi do zadym, a nie ma gdzie sie schować i przeczekać.
Sami widzicie, że nasze 40-metrowe pudełko po butach nabrało masy krytycznej i pilnie trzeba było rozejrzeć się za czymś większym. Pierwszym wyborem było mieszkanie, takie powiedzmy 70 –80 metrów, żeby za 5 lat nie trzeba było powtarzać tej samej operacji. Łooo panie, człowiek niby słyszał, że cena za metr kwadratowy w Warszawie podskoczyła, ale że był to skok w stratosferę, to nie miałem pojęcia. W naszej dzielni (Wola) i okolicznych, metr kosztuje średnio 8–9 koła, czyli kosmos, a to i tak tanioszka w porównaniu z bardziej prestiżowymi lokacjami #Mokotów, gdzie 10–12 tysi jest na porządku dziennym. Pojebawszy? Nawet gdyby było nas stać, nadal jest to absurdalna i nieuzasadniona cena.
Odpalamy plan B -> Kilka lat temu zakochałem się w segmentach na obrzeżach Warszawy. Nie dość, że idealnie łączą zalety mieszkania (nie martwisz się o ogrzewanie, koszenie i odśnieżanie) z zaletami domu (przestrzeń, garaż, kawałek trawnika), to cena za metr jest o wiele przystępniejsza. Pojechaliśmy je obczaić i … zonk. Okazało się, że wcale nie wyglądają tak super, jak mi się wydawało. Osiedla przypominają obozy dla uchodźców — domek na domku, ludź na ludziu, a wymiar trawników to śmiech na sali. Dziękuję, postoję.
Plan C -> Zwiększamy promień poszukiwań o kolejne 15 kilometrów, co rzuca nas po okolicznych miejscowościach, ale nadal w akceptowalnej odległości. Do tego zjeżdżamy z ceny i nie będziemy się kisić w obozie dla uchodźców. W teorii of course, bo jak przyszło co do czego, to znowu okazało się, że ofert jest tyle co kot napłakał i w zasadzie każda miała jakiś mankament (nie braliśmy pod uwagi samodzielnej budowy od zera). A to trafiamy w taką dzicz, że chyba musiałbym zacząć polować, bo o sklepie można tylko pomarzyć. O mediach nawet nie mówię. A to dom, który stoi zaledwie rok, a już mu się elewacja sypie, a to osiedle super ładnych domków… ale 10 metrów dalej budują 3-pasmową obwodnicę. W końcu trafia nam się super chałupa pod Góra Kalwarią. Wygląda zajebiście, cena zajebista, już mamy brać… wtem dwa szokujące odkrycia. Pierwsze — sąsiad przez płot hoduje świnie, krowy, lamy, konie, kury i kaczki, a żeby było lepiej, prowadzi również skup złomu. Smród i hałas evryłer. Drugim odkryciem jest plan zagospodarowania przestrzeni, z którego wynika, że w niedalekiej przyszłości, zostalibyśmy otoczeni domami z każdej strony. Więcej kaczek, więcej złomu. Odpada.
I tak minęły nam dwa miesiące poszukiwań. Podłamani, że chooy z tego wyjdzie, całkiem przypadkowo trafiamy w okolice Legionowa, a tam suprajsik -> dom, w którym wszystko gra i buczy. Idealna działka, satysfakcjonująca powierzchnia chaty, ładna bryłka, spokojna okolica, w miarę blisko do cywilizacji, las, jezioro, stacja kolejowa i zero niespodzianek w papierach. Tydzień biliśmy się z myślami, aż w końcu zapada decyzja -> bierzemy. No i tak to właśnie było.
Chałupę klepnęliśmy na etapie, kiedy stały już ściany, ale nie było jeszcze dachu. W projekcie dokonaliśmy drobny poprawek w postaci zmiany okien werandowych na przesuwne. Do tego przystosowaliśmy poddasze, aby było użytkowe (okna, strop). Wysokość i inne parametry się zgadzały, tymczasem pierwotny projekt zakładał, że będzie to strych bez okien. Ale to by było marnotrawstwo. Tym sposobem mamy 1000 metrów działki i 200 metrów powierzchni użytkowej w cenie 60-metrowego mieszkania. Not bad.
W tym momencie jesteśmy na etapie wykończeniówki. Trzy tygodnie temu weszła ekipa i leci z tematem, jednak o bólu z tym związanym i odczuciach wynikających z porzucenia Warszawy, opowiem w następnym odcinku.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS