Dziwne uczucie, bo od premiery “Jokera” minął zaledwie tydzień, tymczasem mam wrażenie, że jestem minimum miesiąc spóźniony z jego recką. Ot wszystko zostało już powiedziane, wszyscy mają wyrobione zdanie i w sumie nie ma sensu drążyć tematu. A jednak zaryzykuję.
Uwaga: Mogą trafić się spoilery. Jeśli nie widziałeś/aś filmu, nie czytaj dalej!
Ponoć amerykańscy naukowcy dowiedli, że wychodząc z koncertu, zazwyczaj ma się przeświadczenie, że był to najbardziej urywający dupę koncert ever!! Osobiście mogę się z tym zgodzić… pod warunkiem, że na scenie szalała Beata Kozidrak z Bajmem 😉 A tak serio serio, dokładnie takie odczucie miałem po obejrzeniu “Jokera”. Film rozpierdolił mnie na atomy i świeżo po seansie, gotów byłem zarzucić fejsbuka frazesami w stylu: “Pieprzone arcydzieło”, “Rewelacja”, “11/10″, ” Joaquin Phenix zaorał”. Postanowiłem dać sobie dobę na zluzowanie gumki w majtkach i przeanalizowanie tematu na chłodno. Doba minęła i aktualnie moja opinia jest następująca -> Kawał zajebiaszczego kina, ale z tym arcydziełem to bym jednak nie rumakował. Jak się dobrze przyjrzeć, to do kilku rzeczy można się przyczepić.
Zacznijmy jednak od tego, co mi się podobało. Po pierwsze Joaquin Phenix. OMG cóż to był za performance! Mistrzostwo świata. Gość nie dość, że przeszedł fizyczną metamorfozę a’la Christian Bale w “Mechaniku”, to mentalnie wskoczył na takie poziomy obłędu, że już sam nie wiem, czy on jeszcze grał, czy naprawdę popadł w szaleństwo. Uwierzyłem mu we wszystko. Ten śmiech, ten taniec, ciary! Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby do gali oscarowej pojawił się jakiś film, w którym główny aktor poleci grubiej. No fucking way. W zeszłym roku Rami Malek dostał statuetkę za odegranie Fredka Mercurego, co wymagało od niego włożenia sobie do buzi sztucznej szczęki i naśladowania ruchów Freddiego. Jakby nie patrzeć, to samo robią uczestnicy programu “Twoja Twarz Brzmi Znajomo” i to co tydzień, więc poziom trudności raczej umiarkowany. Za to Joaquin pełen szacuneczek. Na oko miał miliard razy trudniejsze zadanie i wyszedł z niego z tarczą, więc nie ma takiej opcji, żeby mu nie dali (no chyba, że go uwalą za to, że jest biały 😉 ). Jak dla mnie Joaquin wybudował sobie tą rolą pomnik. I teraz ktoś powie: “Plażo proszę, od dawna wiadomo, że Phenix wielkim aktorem jest, poza tym w CV ma nawet lepsze role”. No i ok, tyle że do tej pory grywał w średnio kasowych filmach i mimo iż był szanowany, to mało kto wymieniał go jako swojego ulubionego aktora, tymczasem teraz położył na łopatki publikę blockbusterową, co z urzędu daje mu niesmietelność i to nie tylko w oczach Tomasza Raczka, ale też widowni Patryka Vegi oraz Szybkich i Wściekłych. Szach mat.
Kolejny plusik, to ikoniczne momenty. Ogólnie cały seans był doznaniem z gatunku hipnotyzujących, ale co niektóre sceny powodowały, że zwijałem usta w tutkę i robiłem nieme WOW. Mam tu na myśli m.in. sekwencję w metrze, czyli pierwszy mord aż do momentu tańca w kiblu. Scena z wypadającą bronią w szpitalu. Rozmowa z babeczką z opieki społecznej -> “Nie słuchasz mnie”. Drugi mord. Taniec na schodach. Scena w klubie, kiedy Arthur śmiał się w innych momentach niż reszta publiki. Scena z Robertem De Niro. Scena w której wychodzi z metra i jara szluga, a w drugą stronę biegną gliniarze. Ostatnia sekwencja, czyli przejazd radiowozem, malowanie uśmiechu, aż po rozmowę z babeczką z psychiatryka -> “Nie zrozumiałabyś”. Tam się po prostu wszystko zgadzało — od scenografii, klimatu i aktorstwa, aż po muzykę i zdjęcia. Poezja.
Cudna była również zagrywka ze zrobieniem rysy na wizerunku rodziny Waynów. Do tej pory zawsze byli niepokalani aż do porzygu, aż tu nagle przełamanie i pokazanie, że taki Thomas Wayne wcale nie pi#&*li się w tańcu. Zresztą ten wątek skończył się piękną klamrą, która jest zgodna z komiksową genezą Batmana. Wiedzieliśmy, że rodzice Bruce’a zostali zamordowani w zaułku, ale dopiero teraz dostaliśmy wiarygodny motyw. Wspaniałe to było zagranie, nigdy go nie zapomnę.
Ostatnia rzecz, o której chciałem wspomnieć, to osadzenie historii w wiarygodnych realiach. Co chcę przez to powiedzieć? Ano to, że Joker nie jest tutaj villianem, planującym zniewolić świat, tylko gościem, który chciał dobrze, ale dostał o jednego kopa od losu za dużo i puściły mu hamulce. W “Avengersach” oprawcy przybywają z kosmosu i strzelają z laserów, więc z zasady oglądasz taki film ze świadomością konwencji, a tu zagrożenie jest realne, wszak nigdy nie wiadomo, czy w drodze do roboty, podobnie nie odwali któremuś ze współpasażerów w ZTMie.
Niektórzy twierdzą, że ten film jest krzywdzący dla osób chorych, bo ich stygmatyzuje i posyła w świat przesłanie, że chorzy są niebezpieczni i lepiej trzymać się od nich z daleka. Serio? Ja twierdzę, że nierozważnie jest zakładać, że wszyscy dookoła są spoko i chcą zbijać piony. Wystarczy odpalić sobie dowolny portal internetowy, a zaraz trafi się na nagłówek w stylu: “Zjadł zupę, po czym zadźgał żonę i dziecko” albo “Ni stąd ni zowąd wyciągnął guna i zaczął strzelać do przechodniów, jak do kaczek”, po czym wchodzi wywiad z podstarzałą sąsiadką takiego delikwenta i ta leci tak: “Wszyscy na osiedlu jesteśmy w szoku. Taki miły się wydawał, zawsze dzień dobry mówił”. Każdego z nas dzieli jeden zły dzień, żeby zostać Jokerem. Zresztą podobny motyw widzieliśmy juz w “Upadku”, kiedy Michael Douglas traci zmysły, bo typek z fast foodu nie chce mu zaserwować oferty śniadaniowej. Ja to kupuję.
To może teraz wady. Pierwsze “ale” dotyczy reżysera, który ewidentnie uznał, że publika nie poradzi sobie z klejeniem faktów, więc na wszelki wypadek zaznaczał kolorowymi flamastrami sceny, które są tylko halunami Arthura. No szkoda, bo można było bardziej kręcić widzem. Drugie “ale” to rewolucja społeczna, która odbywa się w tle. Sorka, ale nie kupuję tego, że potrójne zabójstwo w metrze staje się punktem zapalnym dla mieszkańców Gotham, a morderca symbolem walki z władzą. Strasznie to naciągane, ale przyznaję, że gdyby nie ta rewolucja, to ostatnia sekwencja nie wybrzmiałaby tak epicko.
Trzecia rzecz, która w sumie najbardziej mnie zabolała, to ordynarne “pożyczenie” sobie pomysłów z filmów Scorsese. I tu jest tak, że przed pójściem do kina słyszałem opinię, że Joker to mix “Taksówkarza” i “Króla Komedii”. “Taksówkarza” znałem i pomyślałem sobie: “Oj tam, oj tam, mało jest filmów o nieprzystosowanych społecznie kolesiach? No bez przesady”. Jednak po powrocie odpaliłem “Króla Komedii”, bo akurat jest dostępny na Amazon Prime i tu mi lekko koparka odpadła, bo inspiracje są ewidentne. Wiem, że nie była to żadna tajemnica i rola De Niro jest w pełni świadomym przedłużeniem kreacji z “Króla Komedii”, aczkolwiek po tym odkryciu “Joker” stracił w moich oczach. Tak jak po wyjściu z kina miałem opinię, że nieźle to wykombinowali, tak teraz myślę: “Spoczko, szkoda tylko, że to już było”.
Mimo wszystko chcę mieć “Jokera” w swojej blureyowej kolekcji i jeszcze raz zachwycić się rolą Joaquina, niektórymi scenami oraz wyłapać smaczki, które mi uciekły za pierwszym razem. 8/10 i serduszko na Filmwebie.
P.S. Obejrzyjcie “Króla Komedii”. Rewelka
P.S.S. Nadal najbardziej kocham Jokera w interpretacji Heatha Ledgera.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS