Tak jak prawdziwa jest słynna zasada Internetu o numerze 34, tak samo prawdziwa jest inna zasada z naszego życia – nazwijmy ją „zasadą numer pisiąt”: „jeśli coś istnieje i ma jakąś wartość, to prawdopodobnie istnieje też tego podróbka”.
Prawdopodobieństwo jest tym większe, im większą wartość i popularność ma przedmiot podrabiany. Nie oszukujmy się – żyjemy w świecie, w którym podrabia się nie tylko dzieła sztuki, ale i takie rzeczy jak sery czy keczup. I choć nie jest kwestią życia i śmierci, czy ktoś chodzi w butach Adidas czy Abibas (dla niektórych ludzi but to but, ważne, żeby był wygodny) – tak są pewne dziedziny, w których odróżnienie falsyfikatów od oryginałów jest ekstremalnie ważne.
Chodzi tu (między innymi, ale dziś będzie tylko o tym) o numizmatykę. Tutaj wszystko zależy od tego, czy dana moneta jest lub nie jest oryginalna. Przy czym „oryginalna” też w pewnym konkretnym znaczeniu, bowiem w momencie, w którym pojawiły się monety (a opowiedziałem o tym tutaj) – przylgnęła do nich nasza „zasada nr 50” i zaczęto je podrabiać na masową skalę. Dlatego oprócz oryginalnych starych monet mamy też równie stare monety podrabiane – które „oryginalne” już nie są, no ale z racji swojego wieku, przydatności dla nauki i bycia ciekawostką dla niektórych kolekcjonerów są też uważane za coś mniej lub bardziej wartościowego. Nie da się też ukryć, że niektóre z takich pradawnych podróbek fajnie jest kolekcjonować, bo potrafią być pocieszne – tym bardziej, im mniej utalentowany był ich wytwórca.
„Znajdź monetę, która nie pasuje do reszty”: oto trzy oryginalne starożytne republikańskie denary rzymskie Gaiusa Norbanusa i jeden falsyfikat z epoki. Ten fałszerz potrafił przynajmniej skopiować literki, ale był najwyraźniej słaby z plastyki i jego wyobraźnia nie do końca ogarniała zjawisko lustrzanego odbicia, jakie ma miejsce na styku „stempel-moneta”:
Tu z kolei wśród oryginalnych denarów cesarza Oktawiana Augusta ukrył się jeden falsyfikat z epoki. Ten fałszerz nie tylko nie uważał na plastyce, ale i na zajęciach z łaciny:
Tacy fałszerze byli zmorą wszystkich władców, którzy kazali wybijać swoje monety. Czasem byli to niepiśmienni amatorzy produkujący urocze krążki, które dziś mogą wprawiać kolekcjonerów w zdumienie „jakim cudem ktokolwiek w tamtej epoce mógł brać te monety za oryginalne?”. To jednak proste – biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie ponad 90% społeczeństwa nie potrafiło wówczas czytać ani pisać – dla analfabety każdy ciąg znaków może wyglądać sensownie, nawet tych losowych i poodwracanych.
Dwa przykłady z aukcji Warszawskiego Centrum Numizmatycznego – jeden krążek to oryginalny trojak Zygmunta III Wazy dobrany tak, by pokazać kunszt pracownika mennicy. Drugi to falsyfikat z epoki, w którym pomieszane są nie tylko litery, ale i to, że na awersie mamy króla Zygmunta III Wazę, a na rewersie w tarczy wciąż herb Stefana Batorego. Wpadka formatu takiego jakim byłoby pomalowanie Dudabusa w barwy PO.
Z kolei tutaj mamy trojaka Stefana Batorego i jego falsyfikat z epoki. Szybki rzut okiem pozwala nawet laikowi stwierdzić, że fałszerzowi najwyraźniej zdecydowanie lepiej grawerowało się godło Litwy niż Polski. Początkujący kolekcjoner może zauważyć, że choć data i herb pasują do Stefana Batorego, to już na awersie mamy popiersie zmęczonego jaśnie umiłowanego Zygmunta III Wazy, o czym świadczy nie tylko wygląd, ale i pierwsze litery legendy – SIG (od „SIGISMUNDUS”) zamiast STEP (od „STEPHANUS”). A starszy stażem pewnie dojrzy, że choć litery rewersu są skopiowane prawie poprawnie, to już kropki powstawiane są bez sensu. W oryginale kropki te rozdzielają skróty GROS ARG TRIP M D LIT oznaczające po prostu „grosz srebrny potrójny Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Fałszerz najwyraźniej wiedział, że powinny być, ale już niespecjalnie wiedział, gdzie konkretnie.
Innym razem była to zaplanowana akcja wrogiego państwa, której celem było rozwalenie gospodarki sąsiada. Tak było pod koniec XVIII wieku za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego. Trzeba przyznać, że nasz król podszedł do sprawy monet profesjonalnie, a nawet traktując je jako źródło swojego prestiżu. Jego monety mają dobrą próbę, są estetyczne i nowoczesne. Oczywiście te oryginalne, bo niestety w Prusach mennice masowo wybijały fałszywe polskie monety o zaniżonej próbie (mające w sobie dużo mniej srebra niż oficjalnie powinny), które potem, nierzadko w obstawie żołnierzy, wprowadzano na nasz rynek, skupując za nie wszystko, co było cenne. Za swoje towary otrzymywaliśmy wtedy nie tylko połowę srebra, które normalnie powinniśmy, ale i jeszcze zostawaliśmy z tandetną monetą, którą trzeba było później wychwytywać z rynku i przetapiać, żeby nie krążyła dalej i nie siała zamętu. Polska była wówczas tak słaba, a Prusacy tak rozzuchwaleni, że gdy komora celna w Gdańsku zatrzymała 100 baryłek wypełnionych podrobionymi monetami – wojsko pruskie wtargnęło na Żuławy i ustąpiło dopiero wtedy, gdy celnicy nie tylko oddali im te podróbki, ale i zapłacili dodatkowo haracz w wysokości 25 000 dukatów…
Tamte falsyfikaty działały na szkodę emitenta i zwykłych ludzi, zazwyczaj chodziło w nich o to, żeby miały gorszą próbę, dając takiemu fałszerzowi możliwość kupienia czegoś za mniejszą ilość srebra, niż normalnie by musiał zapłacić. Ale pojawiły się też falsyfikaty, które miały oszukać kogoś innego – dopiero raczkującą w Polsce grupę numizmatyków.
Józef Majnert urodził się w 1813 roku i był synem Gotfryda Majnerta – medaliera i pracownika mennicy warszawskiej. Syn poszedł w ślady ojca i również został człowiekiem odpowiedzialnym za grawerowanie stempli do wybijania oficjalnych medali. Niestety w 1835 roku, po pięciu latach uczciwej pracy, utalentowanemu Józefowi przyszedł do głowy lepszy pomysł. Gdy zauważył, że pojawiła się grupa idiotów pasjonatów, którzy będą zachwycać się posiadaniem starej i rzadkiej monety i którzy będą gotowi zapłacić sporą sumę pieniędzy, by móc mieć ją w swojej kolekcji, uznał, że to idealna pora, by rozpocząć sezon polowań na jelenie. Bo skoro jest popyt, to dlaczego by go nie zaspokoić? Wykorzystując swoje umiejętności, zaczął produkować stemple, którymi wybijał później falsyfikaty starych polskich talarów – monet dużych, rzadkich i cennych. Nie tylko kopiował dość zręcznie monety prawdziwe, ale też i produkował swoje fantazyjne krążki mające udawać nieznane dotąd monety. Wpadł dopiero w 1851 roku, gdy jeden z numizmatyków wykrył jego fałszerstwa i wykupił jego stemple. Było ich ponoć 99, a ile za ich pomocą falsyfikatów stworzono – tego nie wiadomo. Dziś takie coś by nie przeszło – mamy katalogi, mamy Internet, mamy łatwy dostęp do zdjęć. W XIX wieku ludzie tego nie posiadali, więc łatwiej im było wcisnąć kit.
„Monety dawnej Polski” z roku 1845 donoszą o tych podróbkach:
„…zjawiły się pierwszy raz dnia 28 Stycznia 1836r. w sklepie Ubogich, w Warszawie. Chciwie rozkupione po cenach nad miarę wysokich, weszły do rozmaitych krajowych i zagranicznych zbiorów, jako dotąd nieznane, świeżo odkryte autentyki. Lecz gdy niemniej przybywać zaczęły nowe, coraz bardziej nadzwyczajnością swoją uderzające sztuki, poznano się na koniec na oszukaństwie i oszukańcach, którzy dla braku dalszego zbytu, niecne rzemiosło swoje zaniechać byli przymuszeni”.
Jednak, mimo że były to typowe fałszywki mające wprowadzić kolekcjonerów w błąd i dać fałszerzowi zysk, dziś są traktowane jako coś ciekawego, rzadkiego i cennego.
Ten talar imitujący monetę Batorego, a będący fantazją Majnerta na aukcji Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka, został niedawno sprzedany za 8625 zł.
Te wszystkie falsyfikaty łączy jedno – są stare. Nawet te Majnerta mają już prawie 200 lat – więc mogą być uznawane za zabytek. Ale zasada nr 50 wciąż działa – i dziś ciągle musimy zmagać się z tymi, którzy chcą nam za czasem grube pieniądze wcisnąć coś, co ani stare, ani oryginalne nie jest. Jeśli idzie o współczesne falsyfikaty, to można je podzielić na kilka kategorii. Można na przykład podzielić takie falsy na te „dla turystów” i te „dla kolekcjonerów”.
Falsyfikaty „dla turystów” są zazwyczaj beznadziejnej jakości i jedynie po sporej dawce alkoholu i po ciemku zaczynają przypominać oryginały. Sprzedaje się je turystom w takich obleganych przez nich miejscach jak Jordania czy Turcja, licząc na to, że osoba kupująca nie będzie się znać na prastarych monetach i że da się przekonać, że została ona przez owego sprzedawcę wykopana. No bo jak inaczej? Wykopane, Jordania, prosto z ziemi, Imperium Rzymskie, skarby… Oryginały jak nic! Co więcej – słyszałem o przypadkach, w których fałszerze zakopywali swoje wytwory gdzieś przy jakichś mało znanych ruinach, potem prowadzili swoje ofiary na miejsce i na ich oczach wykopywali gdzieś spod zwalonej greckiej kolumny te swoje krążki. Co jak co, ale takie widowisko musi robić wrażenie i na pewno dodaje „autentyczności”. I co z tego, że za próbę wywozu z takiej na przykład Turcji oryginalnej monety starożytnej można pójść siedzieć jak pewien Brytyjczyk, który spędził 6 tygodni w tureckim więzieniu, bo w jego bagażu znaleziono kilka „znalezionych monetek”. Dlatego mała rada dla wszystkich udających się w tego typu miejsca – nie kupujcie żadnych takich krążków nawet jeśli zostały wykopane na waszych oczach. W 99,9% przypadków będzie to podróbka – choć z drugiej strony może to akurat dobrze, bo kara za próbę wywozu oryginału byłaby gorsza niż tych kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych w plecy.
Niedawno na forum, na którym się udzielam, pojawiła się osoba, która bardzo chciała dowiedzieć się, jaką to antyczną monetę kupiła właśnie na takiej wycieczce do Jordanii:
Prawidłowa odpowiedź: jest to smutny krążek zainspirowany prawdopodobnie monetą antycznych Syrakuz. Aby zrozumieć dlaczego jest smutnym krążkiem, wystarczy porównać go z oryginałem:
Sam mam taką podróbkę. Kupioną w Afganistanie przez brata na jakimś bazarze. Brat nie znał się wcale na monetach, sprzedawca pewnie nawciskał kitu o wykopaniu z ziemi, no i stało się. Co prawda w Afganistanie kwitnie handel nielegalnie wydobytymi zabytkami, ale ten akurat krążek odlano, i to jeszcze z kompletnie złego metalu, całkiem niedawno w warsztacie jakiegoś „szuszwola”:
Na szczęście i tak brat nie wyszedł na tym jakoś strasznie źle, bo i krążek ten nie był drogi. Gorzej przytrafiło się pewnemu żołnierzowi, który (według zasłyszanej od brata opowieści o niezbadanej prawdziwości) wrócił stamtąd do Polski z Rolexem na ręce. Celnik zauważył ów zegarek i spytał, czy to oryginał, na co żołnierz odparł z rozbrajającą szczerością „a gdzie tam, podróba kupiona na bazarze”. To się celnikowi nie spodobało. Sprawa już się ocierała o proces z producentem oryginalnych zegarków, ale osiągnięto ugodę. Rolex ponoć odstąpił od procesu pod warunkiem, że żołnierz ów zapłaci im równowartość zegarka i tym samym zostanie posiadaczem podróbki w cenie oryginalnego Rolexa.
Falsy „dla turystów” są groźne co najwyżej dla portfeli totalnych laików. Falsy „dla kolekcjonerów” to już nieco inna działka. Tutaj celem są osoby, które prawdopodobnie nieco lepiej znają się na temacie (jedni lepiej, inni gorzej) i trzeba postarać się bardziej, by ich oszukać. Grupy są z grubsza trzy:
Pierwsza to odlewy. Bierze się monetę oryginalną, na jej podstawie produkuje formę, a potem już leci hurtowa produkcja kopii oryginału. Jakość odlewu zależy od umiejętności fałszerza. Czasem pozostawia oczywiste ślady bycia odlewem, jak drobna, wypukła kreska dookoła rantu w miejscu, gdzie połówki formy się stykały, charakterystyczna wypukłość tam, gdzie forma miała wlew lub ewentualnie ślad po spiłowywaniu tych dowodów fałszerstwa. Czasem są to dziury w monecie, które powstały, gdy powietrze uwięzione w formie nie zdołało uciec. Ale są i takie odlewy, które mogą wprowadzić w błąd nawet profesjonalistów. Wykonane bardzo dobrze, wyglądają przekonująco, a niektóre mają nawet piękną patynę – czyli coś, co normalnie narasta przez wiele lat i świadczy (teoretycznie) o oryginalności monety. Niestety, patynę również można sfałszować. I dlatego czasem bywają takie sytuacje, w których kolekcjoner przegląda Internet i toczące się aukcje, zauważa monetę taką, jaką ma w swojej kolekcji, a potem zwraca uwagę na coś… dziwnego.
Oryginalne monety były wybijane stemplami, więc to normalne, że można znaleźć dwie monety mające dokładnie takie same detale jak portret czy kształt poszczególnych liter – wystarczy, że zostały wybite tego samego dnia przy pomocy tych samych stempli. Ale jeśli znajdziemy kilka monet identycznych w każdym calu – w których nie tylko portrety i litery, ale nawet kształt krążka, jego pęknięcia i miejsce uderzenia stempli (przy każdej oryginalnej monecie może być inny, jeden krążek został uderzony centralnie, inny nieco z prawej strony, jeszcze inny nieco z lewej itp.) są identyczne – to znaczy, że mamy tu do czynienia ze współczesnymi odlewami jak te powyżej – z naniesioną sztuczną patyną.
Druga grupa to monety wybijane stemplami, więc tutaj odpada namierzenie falsów poprzez znalezienie identycznych w obiegu. Monety te są za każdym razem uderzane młotem czy też ściskane prasą – więc kształt ich krążków będzie nieco inny. Rozpoznać taki typ jest trudniej – tutaj trzeba już umieć zauważać różnice na przykład w stylu, ponieważ nawet przy użyciu nowoczesnej techniki trudno jest wygrawerować stempel idealnie imitujący te antyczne. Również prasa nie zawsze odda ten sam efekt, jaki daje uderzenie stempla młotem. Ale czasem te różnice są mikroskopijne i nawet specjaliści dają się oszukać.
Współczesny stempel i moneta antycznopodobna naśladująca te z miasta Lokris. Ten krążek wygląda totalnie nienaturalnie, ale przy odpowiednim „postarzeniu” i nałożeniu fałszywej patyny może mógłby kogoś oszukać.
Trzecia grupa jest najbardziej parszywa. Polega ona na takim zmienianiu oryginalnych starych monet, aby z tych powszechnych i tym samym tanich uzyskać te rzadsze i tym samym droższe. Przykład? Za nieco mniej jak 100 dolarów kupujesz oryginalną niklową pięciocentówkę amerykańską z mennicy w Filadelfii wybitą w 1926 roku. Za taką samą kwotę kupujesz inną dość powszechną pięciocentówkę, ale wybitą w 1929 roku w San Francisco – z oznaczeniem mennicy „S”. Teraz przecinasz je obie jak bułkę i sklejasz awers jednej z nich z rewersem drugiej tak, by uzyskać pięciocentówkę 1926 „S”. Najrzadszy wariant ze wszystkich, w bardzo ładnym stanie osiągający cenę ponad 10 000 dolarów. Tak uzyskany krążek nie jest odlewem, więc nie posiada cech odlewu. Nie jest wybity przy pomocy fałszywych stempli, tylko oryginalnych z epoki, więc nie posiada cech monet wybitych fałszywymi stemplami. Sam jest też z epoki, więc nie posiada cech monet sztucznie postarzanych. I nie dzieje się tak tylko na rynku amerykańskim. Naszym odpowiednikiem są pięciogroszówki z 1934 roku – to również najrzadszy rocznik, więc i najbardziej poszukiwany przez kolekcjonerów. Wykryto egzemplarze, w których ostatnią liczbę daty… przerabiano na czwórki i to tak profesjonalnie, że bardzo trudno było zauważyć, że cokolwiek przy tej monecie gmerano.
Podobnie było ze srebrną pięciozłotówką z 1932 roku. Tutaj gratką dla kolekcjonerów jest wariant ze znakiem mennicy umieszczonym przy szponach orła. Te bez tego znaku są popularne i dużo ich jest na rynku, te ze znakiem – rzadkie, więc każdemu kolekcjonerowi monet II RP oko się świeci na ich widok i wąs oblizuje.
Dlatego w środowisku numizmatyków pojawił się niepokój, gdy nagle na rynku zaczęło pojawiać się podejrzanie dużo ładnych i absolutnie oryginalnie wyglądających piątek z 1932 roku ze znakiem mennicy. Tym bardziej, że na nich ten znak mennicy przesunięty był bardzo delikatnie w stosunku do tych piątek, co do których oryginalności nie można było się przyczepić. W końcu specjaliści z Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka postanowili zaryzykować. Uznali, że mają w dłoni fałszerstwo i postanowili to udowodnić. Stawiali na to, że ktoś brał oryginalne monety z 1932 roku bez znaku mennicy i nanosił na nie ten znak. Gdy kombinerkami zaczęli zginać monetę – dwójka w dacie… obluzowała się i wypadła. Ktoś wziął oryginalną monetę pięciozłotową ze znakiem mennicy z innego rocznika, na przykład 1933 lub 1934, bardzo precyzyjnie wyciął z niej ostatnią cyfrę w dacie, a następnie wszczepił dwójkę wykrojoną z innej monety. Transplantacja została wykonana tak dokładnie i profesjonalnie, że bez zniszczenia monety nie udałoby się uzyskać twardego dowodu na fałszywość takiego krążka.
Transplantacje i inne ingerencje w oryginalne monety to zajęcie dla profesjonalistów i z racji wymaganej precyzji trafiają się względnie rzadko. Jeśli idzie o odlewy i fałszywki wybijane stemplami… tutaj już mowa o produkcji idącej w tysiące albo i dziesiątki tysięcy sztuk. A wszystko dzięki państwu, które nie tylko głęboko w nosie ma zarówno walkę z fałszerstwami, ale i na masową skalę dochodzi tam do takich cudów, jak kopiowanie samochodów:
Podrabianie takich miejsc, jak SKLPE APPLE:
Czy ta słynna akcja, w której okazało się, że jedno z muzeów zamiast oryginalnych artefaktów wystawiało w swoich gablotach 40 000 współczesnych podróbek. Mowa oczywiście o Chinach.
Podobno w Szanghaju istnieje powiedzenie „potrafimy skopiować wszystko z wyjątkiem twojej matki”.
Tutaj za parę złotych możesz kupić kopię monety, której oryginał jest wart kilkadziesiąt razy więcej. Na zdjęciach sprzedawcy jest wyraźny napis „COPY” mający sugerować, że każdy krążek posiada taki nabity napis (czy też inny wyraźny znak, który każda kopia produkowana w cywilizowanym kraju mieć powinna), ale już na zdjęciach zadowolonych klientów wrzuconych w komentarzach żadnego oznaczenia kopii nie ma.
Marzy ci się zestaw złotych monet dwudziestofrankowych cesarza Napoleona III? Żaden problem, za jedyne 27 dolarów możesz je mieć, również bez żadnego nabitego oznaczenia, że to kopie. Co z tego, że to mosiądz powlekany cieniuteńką warstwą złota i że za cenę całego tego zestawu nie kupiłbyś ani połowy oryginalnej monety. Co z tego, że nie trzymają one ściśle określonych parametrów, jak waga, a często nawet średnica, przez co wykryć je może każdy, kto wie czego szukać i co sprawdzić w pierwszej kolejności. Dla takich osób są z kolei podróbki, w których pod warstewką złota kryje się rdzeń z wolframu, który ma bardzo zbliżoną gęstość do złota i dlatego taka kopia waży prawie tyle samo, co złoty oryginał. A wszystko to klepane jest w warsztatach takich jak ten, w którym fałszywe srebrne jednodolarówki z 1899 roku produkuje się hurtowo:
Takie kopie raczej nie zmylą specjalistów z renomowanych sklepów i domów aukcyjnych, którzy najbardziej znają się na rzeczy, badają monety pod mikroskopem i dbają o swoją reputację. Ale te kopie raczej tam nie trafiają. Często trafiają na eBay czy nasze swojskie Allegro, a tam, sprzedawane jako oryginalne, potrafią zmylić wielu początkujących kolekcjonerów czy osoby, które numizmatyką prawie wcale się nie interesują, a mimo to chcą z jakiegoś powodu je kupić.
Tak było kilka lat temu. Natknąłem się na aukcję na Allegro, w której ktoś kupił za 950 zł „denara Bolesława Chrobrego” w całkiem przyzwoitym stanie zachowania jak na taki krążek.
Co za okazja! Normalnie taka moneta powinna pójść za kilkanaście tysięcy złotych minimum, a raz byłem świadkiem naocznym jak dwóch gości, bijąc się o właśnie taki krążek, dobiło do 80 000 zł. 950 zł za monetę Chrobrego to tyle co nic, niestety za współcześnie wyklepanego falsa to o jakieś 949 zł za dużo. Wtedy jeszcze Allegro pozwalało na zidentyfikowanie i skontaktowanie się ze zwycięzcą aukcji dzięki wystawionym komentarzom i ocenom. Wysłałem wiadomość do zwycięzcy, poinformowałem go o tym, że kupił podróbkę i spytałem, czy miał tego świadomość. A jeśli mi nie wierzy, to odesłałem na jedno z polskich forów o tematyce numizmatycznej, aby tam uzyskał potwierdzenie. Niedługo później pojawiło się tam to:
Sprawa zakończyła się pomyślnie, oszust zwrócił pieniądze. Jednak po Allegro wciąż krążą podobne podróbki i na pewno co jakiś czas jakiś „jeleń” zostaje ustrzelony.
Czasem sprawy kończą się jeszcze bardziej pomyślnie – jak sprawa ze stycznia tego roku, kiedy to na 10 i pół roku więzienia skazano gościa z USA, który za 11 000 dolarów sprzedał fałszywe złote sztabki jednemu klientowi, a innym wcisnął zestaw 49 takich właśnie chińskich podróbek jednodolarówek. Jakby tego było mało, to okazało się, że facet siedział w temacie fałszywek bardzo mocno – bo przyznał się, że (by przekonać klientów o swojej wiarygodności) na spotkaniach z nimi nosił fałszywą odznakę urzędu ATF – Biura ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych.
A czasem też trafiają się akcje bardziej humorystyczne niż zamierzone oszustwa. Znajomy z podstawówki kupił kiedyś na wycieczce szkolnej do Biskupina kopię monety Chrobrego. To był ordynarny współczesny klepak z jakiejś blaszki z mosiądzu czy czegoś tam, w każdym razie koło oryginału to nawet nie leżało. To coś jak patrzeć na Multiplę i zastanawiać się, czy to aby nie jakiś model Ferrari. Po iluś tam latach leżakowania w szufladzie krążek poleciał na Allegro bez sugerowania, że to oryginał (nie wiem, czy kolega w ogóle wiedział czego konkretnie to była kopia). Skończyło się na 200 zł za coś, co właściwie każdy dzieciak mógł sobie w Biskupinie kupić za piątaka.
Sam mam zresztą taki krążek, nie pamiętam nawet skąd.
Szkoda, że to nie oryginał, bo jedyny taki znajduje się w muzeum w Krakowie i prawdopodobnie ma wartość już sześcio- albo i siedmiocyfrową.
„No dobra, ale co z tym Londynem?” – ktoś spyta, całkiem zresztą słusznie. Jak to się stało, że z lasu gdzieś na polskim zadupiu być może posłałem kogoś z Londynu na bezrobocie? Otóż przeglądając zagraniczne aukcje monet natknąłem się na coś dziwnego. Na tej samej aukcji wystawione były dwie monety, które wyraźnie wyglądały na odlewy. Jeszcze gdyby były rozstawione daleko od siebie, to nie rzucałyby się tak w oczy, ale one były niemal prowokacyjnie ustawione jedna po drugiej.
Na początku myślałem, że to pomyłka – organizatorzy wystawili tę samą monetę podwójnie, albo przynajmniej pomylili się i wstawili samo jej zdjęcie podwójnie. Zdarza się, szczególnie przy układaniu co miesiąc listy prawie 2000 monet na jedną aukcję. Ale przy bliższej inspekcji okazało się, że obie monety różnią się bardzo delikatnie – nie tylko inaczej rozłożonym brudem, ale i malutkimi ryskami.
Oprócz tych mikro detali krążki były identyczne – włącznie z nieregularnościami powierzchni i pęknięciami krążka tam, gdzie stempel go nie dotknął. Te pęknięcia i nieregularności, w przypadku oryginałów, muszą być różne na różnych monetach. Wysłałem do organizatora aukcji e-mail z zapytaniem. Odpowiedź była szybka i prosta:
„Zapytaliśmy naszych ekspertów i naszym zdaniem monety nie są fałszywe”.
Nie zadowoliła mnie taka odpowiedź, więc poszło następne zapytanie ze szczegółowym opisaniem powodów, dla których te dwa krążki wyglądają jak falsyfikaty. Tym razem dodałem, że napisałem o tej sprawie na dwóch liczących się forach numizmatycznych i tam przyznano mi rację.
Odpowiedź była obszerniejsza, ale wciąż idąca w zaparte.
Na szczęście na tych forach znajdowali się też byli i obecni klienci owego domu aukcyjnego. Ich reakcje były różne, od „ojej, to niepokojące”, przez „o matko, a ja połowę kolekcji kupiłem u nich!” po „nigdy już tam niczego nie kupię!”, a i sporo z takich reakcji było dodatkowo opatrzonych „też do nich napiszę!”.
Po paru dniach dom aukcyjny ugiął się:
Przyznał rację co do tego, że sprzedano falsyfikaty – i to na dodatek tak oczywiste, przyznał, że poprzednie odpowiedzi były pisane na „odwal się” i zwalił winę na oddział w Londynie. Faktycznie, niektórzy inni klienci zauważyli, że po ekspansji i otworzeniu oddziału w Londynie jakość obsługi spadła. Dlatego też dom aukcyjny ogłosił, że zamknie tamten oddział i skupi się na prowadzeniu biznesu ze swojej kwatery głównej w Monachium.
Jeśli to będzie prawda – to czy żałuję? Niespecjalnie, bo jak pisałem – w tym zajęciu oryginalność monet jest wszystkim. Jeśli ktoś nie może jej zagwarantować i wciska podróbki ludziom, dla których posiadanie własnego kawałka starożytnej Grecji czy Rzymu jest wielkim przeżyciem, to nie powinien się tym zajmować. A jeśli to przy okazji sprawi, że inne domy aukcyjne jeszcze bardziej będą przykładać się do odsiewania coraz lepszych falsyfikatów (a wieści o tej londyńskiej wpadce dotarły i do polskich domów aukcyjnych, już się koledzy o to postarali) – to i chyba dobrze.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS