A A+ A++

– Początkowo nie wysyłano nas na mistrzostwa świata. Działacze twierdzili, że mamy za słabe wyniki. Zmiana nastąpiła po meczu z Niemkami – tak Helena Pilejczyk wspomina kulisy pierwszego wyjazdu na mistrzostwa świata. Dziś (1 kwietnia) elbląska wicemistrzyni świata i brązowa medalistka igrzysk olimpijskich obchodzi 89. urodziny. 200 lat, pani Heleno!

W tym roku minęło 60 lat od zdobycia przez Helenę Pilejczyk brązowego medalu olimpijskiego w łyżwiarstwie szybkim. A dzisiaj pani Helena świętuje 89. urodziny. Z tej okazji w wywiadzie, którego Jubilatka udzieliła Elbląskiej Gazecie Internetowej portEl.pl, wspominamy najważniejsze wydarzenia w zawodniczej karierze popularnej w Elblągu, i nie tylko, Pani Lusi. W imieniu całej redakcji i Czytelników życzymy Jubilatce 200 lat i tego, by tak charakterystyczny uśmiech i pogodne nastawienie do życia i innych trwały jak najdłużej. Dziękujemy również za przekazanie archiwalnych zdjęć, które dołączamy przy artykule. Zdigitalizował je Tomasz Misiuk z Pracowni Digitalizacji Centrum Spotkań Europejskich Światowid. 

Panczeny to nie dla mnie

– Pani przygoda ze sportem nie zaczęła się od łyżwiarstwa?

– Od początku ciągnęło mnie do sportu. Miałam w sobie niespożyte pokłady energii, łatwość w nauce techniki, byłam ruchliwa i ciekawa dyscyplin sportowych. Jeszcze w szkolnych czasach grałam w siatkówkę. Do dziś pamiętam tamte piłki, jeszcze na zewnątrz wiązane sznurkiem, takie jak do piłki nożnej. To były towarzyskie gry z kolegami i koleżankami. Lubiłam wyjść z domu, spotkać się ze znajomymi, pograć, pobiegać. Grałam też w tenisa, tenisa stołowego. Ale to czasy szkolne, nic poważnego. W Liceum Pedagogicznym byłam na dwóch kursach lekkoatletycznych i jednym narciarskim. Szkoła chciała nas porządnie przygotować do przyszłej pracy. Pamiętam, że mama mi z koca uszyła spodnie narciarki, żebym mogła pojechać na zgrupowanie. Nie było wówczas materiałów i każdy radził sobie tak, jak mógł. Ówczesnych nart do obecnych to nie ma nawet co porównywać.

– Trochę bardziej wyczynowo zrobiło się, kiedy przyjechała Pani do Elbląga.

– Po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Kwidzynie dostałam nakaz pracy do Elbląga. Pierwszy rok pracowałam w szkole podstawowej przy ul. Pocztowej, dziś mieści się tam I Liceum Ogólnokształcące. Potem trafiłam do szkoły podstawowej nr 3 przy ul. Agrykola. Uczyłam dzieci w klasach 1- 4. Wszystkiego, nawet muzyki, chociaż mi słoń na ucho nadepnął. Kiedy przyjechałam, zapisałam się do sekcji lekkiej atletyki w Stali Elbląg. Trenowałam trzy-cztery razy w tygodniu, ale interesowało mnie wszystko. Podobał mi się rzut dyskiem, może ze względu na piękną sylwetkę dyskobola. Pchałam kulą, kompletnie nie miałam warunków do tego, ponieważ ważyłam około 50 kg przy 1,60 wzrostu. Ale interesowało mnie wszystko, więc skakałam w dal, wzwyż, biegałam na różnych dystansach. Wybitna w żadnej konkurencji nie byłam, ale wszędzie zajmowałam wysokie miejsca.

– Do tego spotkania musiało dojść. Kazimierz Kalbarczyk nie przepuścił nikomu, niemal każdego sprawdził, czy nadaje się do łyżwiarstwa szybkiego.

– Na pierwszy trening do Kazimierza Kalbarczyka poszłam we wrześniu. On wiedział, że jest taka dziewczyna, która skacze, biega, ogólnie jest bardzo sprawna i chciał mnie „skaperować”, jak to się wówczas mówiło, do swojej sekcji. Po pierwszym treningu miałam takie zakwasy, że stwierdziłam: to nie dla mnie. Na trening przyszłam, bo byłam ciekawa łyżwiarstwa, pilnie wykonywałam ćwiczenia i tak dostałam „w kość”, że miałam dosyć. Do tego stopnia, że udawałam, że nie znam Kazimierza Kalbarczyka. Na ulicy przechodziłam na drugą stronę ulicy, żeby tylko się z nim nie spotkać. Ale przyszła zima i nie było nic do roboty. Poszłam na basen [odkryty, przy ul. Spacerowej – przyp. SM] zobaczyć, jak trenują łyżwiarze.

Trener Kazimierz Kalbarczyk udawał, że nie pamięta, jak na jego widok przechodziłam na drugą stronę ulicy i zaproponował mi, czy bym nie założyła łyżew. Założyłam, odbiłam się „z czuba” i przewróciłam się na lód. Trochę było mi głupio, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, wszyscy byli zajęci sobą. Zaczęłam podpatrywać bardziej doświadczonych zawodników, i zauważyłam, że trzeba odbijać się bokiem łyżwy. Więcej się nie przewróciłam. Wówczas łyżwiarze mieli na basenie obóz dochodzeniowy: młodzież przychodziła na pierwszy trening na godz. 10, ćwiczyła, potem wracała do domu na obiad i o godz. 16 był drugi trening. I tak przez dwa tygodnie. Na koniec obozu Kazimierz Kalbarczyk zrobił sprawdzian. Pamiętam, że przed nim modliłam się, żebym tylko nie była ostatnia. Pierwsza nie byłam, ale zajmowałam czołowe miejsca. Po feriach oddałam łyżwy do klubu i wróciłam do szkoły. Wyglądało na to, że moja przygoda z łyżwami się zakończyła.

– Skąd u Pani taka chęć do sportu?

– Chyba z usposobienia. Byłam bardzo żywym dzieckiem, pięciu minut nie usiedziałam w miejscu. Moja mama bardzo chciała, żebym została pianistką, albo chociaż potrafiła grać na instrumencie. Przychodziła nawet pani, która miała mnie tego nauczyć. Szybko się poddała mówiąc, że szkoda na te lekcje gry pieniędzy, bo i tak nic z tego nie będzie. Wolałam biegać, jeździć na rowerze niż ćwiczyć gamy. Mama bardzo się martwiła o moje zdrowie, gdyż mój brat zmarł na gruźlicę podczas okupacji. Ja byłam szczupła i mama bała się, że coś mi się może stać. Na sport nie patrzyła łaskawym okiem. Na pierwsze treningi łyżwiarskie wychodziłam w tajemnicy, mamie mówiłam, że idę do koleżanki.

Pierwsze sukcesy

– Kariera łyżwiarska wystartowała trochę przez przypadek. Dostała Pani telegram, żeby przyjechać na mistrzostwa Polski do Zakopanego, bo brakowało jednej zawodniczki do sztafety.

– Dziś już nie pamiętam, ale chyba jedna z koleżanek się rozchorowała. Przyszedł telegram, żebym przyjechała. Z klubu dostałam łyżwy, dwa numery za duże, jakieś dresy. I pociągiem, sama przez cała Polskę do Zakopanego! Nie pamiętam tej podróży, byłam chyba odważna, że się zdecydowałam. Albo nie wiedziałam, co mnie czeka.

– W każdym razie jako turystka do Zakopanego Pani nie pojechała.

– W Zakopanem nigdy wcześniej nie byłam, ale na zwiedzanie czasu nie było. Przed mistrzostwami był obóz sportowy. Pobudka o godz.7, potem rozruch. Pierwszy trening o godz. 10, drugi o godz. 16. W czasie wolnym grałyśmy w ping ponga, na jakieś wyjścia nie miałyśmy ani sił, ani chęci. Na samych mistrzostwach byłam już równoprawną członkinią naszej drużyny.

Sędziowie z Elbląga przywieźli mi łyżwy, w miarę dopasowane do mojej nogi. Wystartowałam na wszystkich dystansach i… Pierwsze sześć zawodniczek i zawodników kwalifikowało się do kadry narodowej. A w wyścigu na 1500 m. byłam szósta. Pamiętam radość w szatni i żal koleżanki z Warszawy. Mówiła: z czego się cieszysz, z tego, że ja upadłam i byłam gorsza? Nawet nie wiedziałam, że ona wtedy upadła. Na tych zawodach nie znałam nikogo, oprócz „swoich” z Elbląga. Na innych dystansach też byłam w szóstce i dostałam się do kadry narodowej. Kondycję miałam, bo przecież codziennie ćwiczyłam, byłam dość wszechstronna, trenowanie lekkoatletyki też zostawiło pozytywne ślady. Chociaż dochodziły do mnie takie głosy, że dziewczyna po dwóch tygodniach treningów robi takie wyniki, że łapie się do kadry.

– Wówczas życie trochę się wywróciło.

– Zaczęły się wyjazdy na zgrupowania. W szkole postawiono mi swoiste ultimatum: albo sport, albo praca. Moje wyjazdy dezorganizowały pracę szkoły, trzeba było np. załatwiać zastępstwa. I poszłam do pracy w Zamechu. W biurze prawnym byłam sekretarką. Początkowo pracowałam normalnie od siódmej do piętnastej. Ale znów uśmiechnęło się do mnie szczęście. Moim szefem był Euzebiusz Dziewałtowski, zapalony miłośnik sportu, sam grał w szachy na wysokim poziomie. Zaproponował, żeby klub napisał pismo, to on mnie będzie zwalniał z pracy na treningi. W klubie mieli ważniejsze sprawy na głowie i takiej prośby nie napisali. Napisał je pan Dziewałtowski i kazał tylko przystawić odpowiednie pieczątki. Odtąd miałam od godz. 11 do godz. 13 przerwę w pracy na treningi.

  (archiwum Heleny Pilejczyk)

– Źródła podają, że ma Pani na koncie 37 tytułów mistrza Polski. Pierwsze mistrzostwo w 1954 r. w Zakopanem na 500 metrów.

– Oj, chyba więcej, w granicach 42. Nie są policzone wszystkie sztafety i nie wszystkie pierwsze starty zostały uwzględnione. 500 metrów mi nie leżało. Bardziej odnajdywałam się na średnich dystansach: 1000 i 1500 metrów. To się chyba wzięło z tego, że miałam łatwość w opanowywaniu techniki. Leszek Ułasiewicz zebrał niemal wszystkie tytuły w swojej książce. On tam podaje właśnie liczbę 37 tytułów. Ale nie wpisał moich pierwszych startów. Trzeba pamiętać też o tym, że w mistrzostwach w wieloboju łyżwiarskim tytuły otrzymywało się nie tylko za cały wielobój, ale także za poszczególne dystanse.

Na międzynarodowych salonach

– Mimo sukcesów w Polsce dość długo nie wyjeżdżały panie na mistrzostwa świata.

– Początkowo nie wysyłano nas na mistrzostwa świata. Działacze twierdzili, że mamy za słabe wyniki. Zmiana nastąpiła po meczu z Niemkami. Wówczas nie było tak rozbudowanych zawodów międzynarodowych, jak dziś i rywalizowało się w dwu, trójmeczach międzypaństwowych. Na jeden z takich dwumeczy przyjechały Niemki, które już miały za sobą starty w mistrzostwach świata. Umowa z działaczami była taka: jak będziemy lepsze od Niemek, jedziemy na następne mistrzostwa. Jako jedyna z Polek, wygrałam wówczas z nimi i dzięki temu mogłyśmy pojechać na mistrzostwa świata do Imatry w Finlandii. Tam w wieloboju byłam dziewiąta, najlepiej poszło mi na 3000 metrów, gdzie zajęłam siódme miejsce.

– Lepiej powiodło się rok później, w 1958 r., na mistrzostwach w Kristinehamn w Szwecji. Mimo tego władze nie chciały was puścić na igrzyska w Squaw Valley.

– W Kristinehamn byłam piąta w wieloboju. Na poszczególnych dystansach plasowałam się od szóstego do ósmego miejsca. Po tych mistrzostwach miałam „przerwę macierzyńską”, bo stwierdziłam, że po takich wynikach to już o mnie nie zapomną. Ten wyjazd to był przeskok do innego świata, w Polsce było szaro i ponuro. Ze Szwecji pamiętam neony, wydawało mi się że tam jest tak kolorowo.

– Jak wyglądał wówczas sezon łyżwiarski?

– Nie było mistrzostw Europy, Pucharów Świata. Rywalizowało się w dwu, trójmeczach międzypaństwowych. Przyjeżdżały do nas Niemki, Węgierki, reprezentantki Związku Radzieckiego. Myśmy jeździły do nich. W tym okresie, kiedy ja zaczynałam, zawodnicy radzieccy byli ścisłą czołówka światową. Wystarczy spojrzeć na wyniki ówczesnych mistrzostw świata, tylko gdzieniegdzie przewijają się łyżwiarze, z innych niż Związek Radziecki, krajów. Ze szkoleniowego punktu widzenia to były bardzo wartościowe wyjazdy. Mogłyśmy podglądać najlepszych, a oni specjalnie się nie kryli, żeby jakieś tajemnice ukrywać. Szczególnie podglądałyśmy ich technikę, bo tę mieli na bardzo wysokim poziomie. Ogólnie mieli lepsze warunki do treningów.

– W Polsce oprócz Zakopanego nie mieliśmy nic.

– Tak. Chociaż na początku mojej kariery jeździliśmy trenować do Katowic na lodowisko, które wówczas służyło hokeistom. Pamiętam, że o północy mieliśmy trening, tak trudno było załatwić miejsce. W Zakopanem był tor naturalny przy jednej ze szkół. Było tam boisko, które zimą zamieniano w lodowisko.

– Mam takie wrażenie, że brązowy medal igrzysk olimpijskich „przykrył” wicemistrzostwo świata na 1000 metrów, które zdobyła pani w szwedzkim Ostersund, trzy tygodnie przed igrzyskami.

– Wszyscy byli zszokowani, kiedy zdobyłam medal. Jechałam w drugiej parze, nie wiem czemu, trener mnie tak szybko wystawił. Może we mnie nie wierzył. Generalnie, lepiej jechać później, bo wtedy zna się wyniki rywalek. Pierwsza para zrobiła raczej przeciętny wynik, potem ja – też uważałam, że czas nie był rewelacyjny [1:40:70 – przyp. SM]. A potem się zaczęło… Pojechała wielokrotna mistrzyni świata Tamara Ryłowa, zrobiła gorszy wynik, Lidia Skoblikowa – to samo. Kolejne dziewczyny nie mogą zbliżyć się do mojego wyniku, zaczynają się głosy: ty już masz to złoto. Odpowiadam cała w nerwach: ja już nie chcę złotego medalu, niech będzie jakikolwiek. I wykrakałam. W przedostatniej parze Klara Gusiewa zrobiła lepszy czas i zdobyła złoto, a mi przypadł srebrny medal. To był szok, szczególnie dla trenerów radzieckich. Przecież my jeździliśmy się do nich uczyć.

– Dobre wyniki na mistrzostwach w Ostersund były przepustką na igrzyska w Squaw Valley.

– Polski Komitet Olimpijski nie był chętny wysłać łyżwiarki na igrzyska. Umowa była taka, że jeżeli będziemy na mistrzostwach w Szwecji w pierwszej szóstce, to pojedziemy. Można powiedzieć, że pojechałyśmy dzięki mnie, bo z całej ekipy tylko ja byłam w „szóstce”. Elwira Seroczyńska była dziewiąta na 500 metrów. Wydawać by się mogło, że to nie były najlepsze mistrzostwa, ale w nieoficjalnej klasyfikacji drużynowej, tu pod uwagę brało się pozycje do 16 miejsca, Polki były drugie, za reprezentacją Związku Radzieckiego.

Niezapomniane igrzyska

– Pół żartem można powiedzieć, że to Pani wyjeździła Elwirze Seroczyńskiej miejsce w samolocie na igrzyska.

– Gdybym nie zdobyła punktowanych miejsc, to sama też bym nie pojechała. Po mistrzostwach trener wystąpił o trzy miejsca dla mnie, Elwiry Seroczyńskiej i Anny Skrzetuskiej. Ostatecznie Ania nie pojechała. Dziennikarze wówczas pisali: „Seroczyńska jedzie dla towarzystwa Pilejczyk”, czy coś w tym rodzaju. Po mistrzostwach świata byliśmy z trenerem podbudowani wynikami. Do Squaw Valley przyjechaliśmy kilka dni wcześniej. trener zaaplikował mi dość ciężkie treningi, Elwira się trochę „woziła”. Mówiłam trenerowi, że czuję zmęczenie, ten jednak był zachwycony wynikami na treningach i nie odpuszczał. Na starcie zabrakło mi chyba świeżości. Elwira miała prawo wygrać ze mną na 500 i 1000 metrów, ale 1500 to był „mój” dystans. Najważniejsze, że były jednak dwa medale dla Polski.

– Zawody były niezwykle emocjonujące. Do ostatniej pary złoto miała Elwira Seroczyńska. W ostatnim wyścigu pani ścigała się z Lidią Skoblikową z ZSRR.

– Rywala w bezpośredniej rywalizacji się losuje, mnie los skazał na reprezentantkę Związku Radzieckiego. Po wyścigu miano do mnie pretensje, moim zdaniem niesłuszne, że pociągnęłam Lidię Skoblikową do złota. To nie tak… Każdy sportowiec chce wygrać. Na początku reprezentantka ZSRR trzymała się mnie, zaatakowała na końcówce. Nie byłam już wtedy w stanie podjąć walki i ostatecznie zdobyłam brązowy medal. Przeceniłam swoje możliwości, brakowało świeżości, a na starcie poszłam va banque. To są igrzyska, taka szansa jest raz na cztery lata.

– Cztery lata później w Insbrucku nie było już tak dobrze.

– Przesadziłyśmy z treningami. Obóz za obozem. Po latach, gdy analizowałam swoje treningi, zauważyłam, że dobre wyniki robiłam po jakiejś przerwie, kiedy miałam oddech, nie byłam „zajeżdżona” treningami. Przed igrzyskami miałyśmy trzytygodniowe zgrupowanie w Szwecji, z którego bezpośrednio pojechałyśmy na… kolejne zgrupowanie do Norwegii. W Szwecji mieszkałyśmy w ośrodku, oddalonym od najbliższego miasta, o 40 km. Byłyśmy tam same i tylko trening i trening trzy razy dziennie. Tęskniłyśmy z Elwirą za dziećmi, za mężami. Na koniec tych zgrupowań trenerzy zrobili sprawdzian. Okazało się, że wszystkie wyniki poszły w dół. Kiedy wróciłyśmy do Zakopanego pojawiły się głosy, żeby nas nie wysyłać, bo jesteśmy w słabej formie. Jednak na mistrzostwach Polski pobiłam rekord Polski w wieloboju. I to chyba przeważyło. Skończyło się, tak jak się skończyło, ale gdyby wtedy położono przede mną na stole medal, to nie miałabym siły go podnieść.

Nauczycielka i trenerka

– Po zakończeniu kariery sportowej na lód ciągle Panią ciągnęło.

– Kiedy zakończyłam karierę sportową przypomniałam sobie, że z zawodu jestem nauczycielką. I poszłam do pracy jako nauczyciel wychowania fizycznego do szkoły podstawowej nr 12 [przy dzisiejszej ul. Nowowiejskiej- przyp. SM]. Budowlańcy oddali właśnie budynek szkoły do użytkowania, wokół trwały jeszcze prace. Niedaleko ta sama ekipa stawiała przedszkole. Plan był taki, że od ulicy miał być ogródek dla pracowni biologicznej. Mąż kiedyś do mnie mówi: póki jeszcze nie ma tego ogródka, to zróbcie tam tor wrotkarski. Ja ci to rozrysuję, a ty porozmawiaj z dyrektorką. Dyrektorką była moją koleżanką z Liceum Pedagogicznego w Kwidzynie Zdzisława Makarewicz. Oczywiście, że się zgodziła. I ta ekipa, co budowała przedszkole, budowała też mini kompleks sportowy. Bo oprócz 200 metrów toru wrotkarskiego, powstało tam asfaltowe boisko, skocznia do skoku wzwyż, miejsce do treningów pchnięcia kulą. Zrobiła się z tego ogólnomiejska inicjatywa, w budowie toru pomógł ówczesny prezydent miasta, trybuny zbudowały Zakłady Wielkiego Proletariatu, których dyrektorem był Zdzisław Olszewski. Oświetlenie załatwiliśmy z parku Dolinka, gdzie wówczas wymieniano lampy. Zadbano nawet o takie szczegóły jak zradiofonizowanie obiektu.

– I na tym torze rosło kolejne pokolenie elbląskich łyżwiarzy.

– Miałam cztery klasy na każdym poziomie i cztery godziny w każdej klasie. Czego myśmy tam nie robili? Dosłownie wszystko, łącznie z zamiataniem całego toru. Dodatkową trudnością był fakt, że zamiatacze byli na wrotkach. Żeby wzmocnić nogi zawodnicy jeździli w przysiadzie i toczyli piłkę. Pamiętam, jak dostaliśmy wrotki. Jechała jakaś wycieczka do Związku Radzieckiego, poprosiłam, żeby mi przywieźli wrotki. I przywieźli – 50 par, ale samych wrotek. Potem zamówiłam jeszcze buty, w fabryce zespolili mi to w całość. Szkoła nawet zatrudniła byłego łyżwiarza do konserwacji tych wrotek i łyżew.

– I gdzieś tam pojawiła się Ewa Białkowska.

– Na początku trenowała piłkę ręczną. Była leworęczna, więc bardzo ceniona. Pół żartem można powiedzieć, że ją zmusiłam do założenia łyżew. Żeby nadrobić zaległości chodziłam z nią na indywidualne treningi. Pamiętam, że dostałam za to naganę z klubu od Kazimierza Kalbarczyka, ze względu na małą frekwencję na moich treningach. Tymczasem trenowałam normalnie z moimi łyżwiarkami i dodatkowo z Ewą Białkowską indywidualnie. Takie nieporozumienie. Ewa bardzo szybko zrobiła wyniki, najpierw na poziomie szkół podstawowych, potem dostała się do kadry. Jej świetnie zapowiadającą się karierę przerwała kontuzja kręgosłupa. Szkoda, bo moim zdaniem, mogła pojechać na igrzyskach olimpijskich. Oprócz niej fajnie wspominam czterech chłopaków z mojej drużyny. Jeden z nich Mariusz Maślanka był mistrzem i rekordzistą Polski, drugi, Jacek Wojtasik był czołowym panczenistą na arenie krajowej w kategoriach młodzieżowych. Do czołowych panczenistek w kraju należały Cecylia i Katarzyna Tłustochowicz oraz Małgorzata Tomporowska zarówno w kategoriach młodzieżowych jak i seniorskich.

– Takim znakiem szczególnym Elbląga były też mecze łyżwiarskie pomiędzy Olimpią a Orłem.

– Kiedy odeszłam do Orła, zostawiłam swoje łyżwiarki w Olimpii. Gdyby przeszły razem ze mną musiałyby odcierpieć rok karencji, w trakcie którego nie mogłyby startować na żadnych zawodach. To by oznaczało koniec ich przygody z łyżwiarstwem szybkim, bo by się po prostu wykruszyły. Były takie zawody, zawsze pełne emocji. Była konkurencja, oba kluby starały się udowodnić swoją wyższość na lokalnym klubem. Wówczas nie było tylu imprez międzynarodowych, więc rywalizowało się m.in. na Drużynowych Mistrzostwach Polski. Były mecze międzynarodowe. Inaczej to wyglądało niż dziś.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułEliminacje turnieju wiedzy pożarniczej w Komarówce P.
Następny artykuł“Chory na Covid-19 umiera średnio co dwie minuty”. Rekordowy bilans zgonów z powodu koronawirusa w USA