Pandemia grypy z lat 1918-20, znana głównie jako „hiszpanka”, zebrała żniwo na czterech kontynentach, a jej śmiertelność szacuje się nawet na 20%. Co więcej, za cel obrała sobie głównie tych, którzy zazwyczaj uchodzą za stosunkowo najmniej narażonych.
#1. Prawdomówność nie popłaca, czyli jak grypa stała się „hiszpanką”
Określenie SARS-CoV-2 mianem „chińskiego wirusa” nie jest może przejawem dyplomatycznego taktu, ale też nie jest całkowicie pozbawione przynajmniej geograficznego uzasadnienia. Tymczasem w przypadku „hiszpanki” skojarzenia są mylące. Faktyczne pochodzenie ówczesnego wirusa po dziś dzień nie zostało jednoznacznie wyjaśnione i nawet te najbardziej prawdopodobne popularne hipotezy zakładają ogromny rozrzut – od wschodniej Azji po Stany Zjednoczone, nie omijając przy tym Europy. Tyle że bardziej pod kątem Francji czy Wielkiej Brytanii, ale nie Hiszpanii.
Skąd więc pomysł, by nazwać grypę hiszpańską? Stąd, że epidemia wybuchła w momencie, kiedy I wojna światowa trwała jeszcze w najlepsze, ważyły się losy świata. Państwa najbardziej zaangażowane w walkę – Niemcy, Wielka Brytania, Francja czy Stany Zjednoczone – miały żywotny interes w ukrywaniu danych o liczbie chorych i zmarłych, by nie dokładać kolejnych zmartwień swoim żołnierzom. Zdecydowanie bardziej spokojna w tym momencie Hiszpania nie widziała powodu, by kłamać. Stąd wrażenie, że w Hiszpanii było znacznie więcej przypadków niż gdzie indziej i przekonanie, że to właśnie na Półwyspie Iberyjskim znajdowało się pierwotne ognisko grypy.
#2. I w tym przypadku przyczyną wielu zgonów nie był wirus sam w sobie
Kiedy dzisiaj w mediach pojawiają się informacje o śmierci kolejnego pacjenta zarażonego koronawirusem, pierwsze, nad czym się zastanawiamy, to ile miał lat i czy chorował na coś jeszcze. Ofiara była stara i otyła? Uff, będzie dobrze, nie ma powodu do paniki. Tak w uproszczeniu… Wiele wskazuje na to, że obecnie będzie podobnie jak w przypadku pandemii z lat 1918-20, kiedy wirus sam w sobie nie był żadnym diabłem wcielonym i wcale nie został zesłany na Ziemię, by wykończyć ludzkość. Owszem, był groźniejszy niż typowe wirusy grypowe, jednak wcale nie bardziej niż w przypadku pozostałych epidemii.
Co więc zadecydowało o „ogromnej” śmiertelności „hiszpanki”? Okoliczności. W tym wypadku trwająca wojna światowa. Liczyło się zwycięstwo – za wszelką cenę. Kolejne zgony były tylko kosztem. Wojna powodowała też, że ludzie gromadzili się w dużych liczbach, zarówno w bazach wojskowych, jak i w miastach, stwarzając doskonałe warunki do rozprzestrzeniania się wirusa. Kolejną kwestię stanowiły nędzne warunki sanitarne i żywieniowe. W rezultacie dzisiaj uważa się, że wiele zgonów przypisywanych hiszpańskiej grypie spowodowane zostało w rzeczywistości rozwojem bakteryjnego zapalenia płuc na organach już osłabionych działaniem wirusa.
#3. Pierwsza uderzenie pandemii niestety nie było najgorsze w skutkach
Śledząc statystyki rozwoju obecnej pandemii, wypatrujemy kiedy negatywne tendencje się odwrócą. Kiedy będzie można ogłosić triumfalnie, że wirus jest w odwrocie, bo liczba nowych zidentyfikowanych zakażeń sukcesywnie spada, czyli najgorsze minęło. Hiszpańska grypa miała trzy „fale uderzeniowe” i każda kolejna okazała się groźniejsza w skutkach od pierwszej. Najwięcej ofiar było podczas drugiej fali, kiedy nasilenie aktywności wirusa zaobserwowano we Francji, w Stanach Zjednoczonych, a nawet w Sierra Leone. Nowa mutacja nie brała jeńców, doprowadzając do tego, że październik 1918 roku został najtragiczniejszym miesiącem całej pandemii.
Dlaczego właśnie drugi rzut okazał się tak zabójczy? Naukowcy twierdzą, że przyczyniły się do tego warunki sprzyjające rozprzestrzenianiu groźniejszej odmiany wirusa. Ludzie z łagodnymi objawami przeczekali grypę w domach, w improwizowanej samoizolacji. W cięższych przypadkach niezbędna była hospitalizacja – a to doprowadziło do nagromadzenia w szpitalach oraz obozach polowych osób zarażonych zmutowanym wirusem, ułatwiając mu żniwa (i dalsze rozprzestrzenianie).
#4. Niekiedy lekarstwo okazuje się groźniejsze od samej choroby
Można spotkać się z twierdzeniami, że zmarła większość osób zakażonych wirusem hiszpańskiej grypy. Jest to oczywiście ogromna przesada, choć szacunki śmiertelności sięgające nawet 20% – już nie aż tak przesadzone jak hasło „większość” – nie mogą nie wywrzeć wrażenia. Jak było naprawdę? Ogólna śmiertelność wśród osób zarażonych wirusem szacowana jest na zaledwie kilka procent, jednak w wybranych społecznościach faktycznie sięgała większości, a nawet wszystkich osobników. O co chodzi? Przede wszystkim o rdzennych Indian Ameryki Północnej i ich brak doświadczenia z wcześniejszymi odmianami grypy. Starcie praktycznie zerowej odporności z naprawdę groźnym wirusem nie mogło niestety zakończyć się inaczej.
Co z innymi populacjami? Okazuje się, że w grze wziął udział jeszcze jeden istotny czynnik. Brak skutecznego lekarstwa – zresztą podobnie jak dzisiaj, większość podawanych chorym środków ma za zadanie ułatwić im doczekanie momentu, w którym organizm zwalczy chorobę sam. Na początku XX wieku wielu lekarzy uważało, że aspiryna jest cudownym lekiem na wszystko. Pacjentom zapisywali więc ogromne dawki sięgające nawet 30 gramów na dobę. Pacjenci w dobrej wierze łykali końskie dawki, licząc na pokonanie wirusa. Terapia bywała skuteczna… ale też śmiertelna. Według zaleceń współczesnej medycyny maksymalna bezpieczna dawka dobowa aspiryny nie przekracza 4 gramów!
#5. Zamiatana pod dywan pandemia wpłynęła na losy I wojny? Niekoniecznie
W kwestii ukrywania faktycznych rozmiarów i skutków pandemii w latach 1918-20 zdania są podzielone i nie brakuje wzajemnie przeczących sobie teorii. Narzuca się podstawowe pytanie – czy rzeczywiście niebezpieczeństwo było ukrywane przed ludźmi? I tak, i nie. Pandemia nie zdominowała „przekazów dnia” w ówczesnych mediach, by nie nasilać paniki, ale też nie była ukrywana. Mało tego – w wielu miastach narzucono przymusową kwarantannę i to znacznie dalej posuniętą niż ta, która „doskwiera nam” obecnie. Przed stu laty w ramach walki z wirusem ograniczano nawet działalność podstawowych służb – policji czy straży pożarnej.
Nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, że I wojna światowa wydatnie przyczyniła się do rozwoju pandemii „hiszpanki”. Czy jednak podobnie było i w drugą stronę, a mianowicie, czy hiszpańska grypa mogła zaważyć na losach I wojny? Naukowcy nie są zgodni, jednak większość wydaje się skłaniać ku twierdzeniu, że wpływ w tę stronę – jeśli jakikolwiek – był mocno ograniczony. Przede wszystkim dlatego, że wszystkie strony konfliktów zbrojnych zostały dotknięte chorobą w podobnym stopniu. Nie było faworytów, którym grypa dałaby zauważalną przewagę, ani przegranych, którym zaszkodziłaby bardziej niż pozostałym.
#6. Niekoniecznie akurat szczepienia okazały się kluczem do zażegnania problemu
Nad sensownością szczepienia przeciw grypie regularnie toczone są dyskusje, prowadzące zwykle do – dla jednych – kończącego spór obwieszczenia, że „zaszczepieni też chorują”. Owszem, chorują, bo wirus mutuje. Nie zmienia to jednak faktu, że szczepienie – to celowe, jak i to “samoistne” – zwiększa odporność. Zależność ta objawiła się również przy „hiszpance”. Zauważono bowiem, że wśród starszych i bardziej doświadczonych żołnierzy, a więc mających wcześniej kontakt z większą liczbą wirusów i innych czynników chorobowych, śmiertelność była niższa niż wśród młodych rekrutów, wydawałoby się, w sile wieku i odporności.
Do wygaszenia pandemii przyczyni się w dużym stopniu „cykl życia” wirusa, faworyzujący mimo wszystko rozprzestrzenianie się najłagodniejszych postaci, nie najgroźniejszych. Przemawia za tym oczywista logika – najcięższe formy zabijały szybko, zanim chory zdążył „sprzedać je” większej liczbie osób. Z łagodniejszymi formami można było żyć dłużej lub w ogóle z nimi wygrać, w międzyczasie rozsiewając wirusa wszem i wobec. W 2005 roku naukowcy – m.in. na podstawie próbki pobranej od zmarłego, który zamarzł na Alasce i w tej postaci przeczekał niemal sto lat – zdołali wyodrębnić sekwencję genetyczną wirusa hiszpańskiej grypy, dochodząc do wniosku, że tym, co w jego konsekwencji doprowadzało do śmierci, była hipercytokinemia – zwana też burzą cytokin. To sytuacja, w której układ odpornościowy reaguje z ekstremalnie przesadzoną siłą, doprowadzając do „zamęczenia” organizmu. W wielu przypadkach – na śmierć.
#7. Na szczęście jesteśmy zdecydowanie lepiej przygotowani niż sto lat temu
Oczywiście twierdzenie, że jesteśmy dobrze przygotowani, byłoby ogromną przesadą. Pytanie też, czy dobre przygotowanie jest w ogóle możliwe. Tak czy inaczej, różnego rodzaju epidemie i pandemie wybuchają z dużą regularnością, mniej więcej co kilkadziesiąt lat można spodziewać się kolejnego kryzysu. Dzisiaj mamy jednak zdecydowanie więcej narzędzi. Mowa o znacznie lepiej wykształconych lekarzach, o lepszych lekach (umożliwiających radzenie sobie z chorobami będącymi powikłaniami po zakażeniu wirusem, a zwykle bardziej śmiertelnymi w skutkach niż sam wirus), o łatwiejszych możliwościach dotarcia i do chorych i do tych przebywających w kwarantannie. Nie zapominajmy o szczepionkach, lekach przeciwwirusowych i znacząco podniesionym poziomie higieny.
Perspektywy są zatem zdecydowanie lepsze niż przed wiekiem, tym bardziej że od ostatniej wojny światowej minęło już sporo czasu. A my mamy za zadanie tylko usiąść na tyłku i oglądać Netfliksa czy co kto woli. Chyba mogło być gorzej. Przyłączamy się więc do apelu. Zostańcie, proszę, w domu. W ten sposób więcej z nas będzie miało szansę doczekać… kolejnej epidemii.
Zobacz też
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS